– Cztery minuty.
Leżę w metalowo-szklanej kapsule pod czujnym okiem chmary sensorów, ze skórą naszpikowaną igłami i w skafandrze, który kosmonautów przyprawiłby o atak wściekłej zazdrości.
Dlaczego? Ponieważ wypiłem parę drinków za dużo i rozjechałem osiemnastokołowcem emerytowanego księdza wracającego z balu charytatywnego.
Może zasłużyłem.
– Jack. Parametry w normie. Tak trzymaj.
Nie, skarbie. Nic nie jest w normie, ale wstrzykujecie mi wystarczająco dużo gówna, abym tkwił tu spokojnie jak na masażu i nie padł na zawał. Prometex dba o swoich infernautów, bez dwóch zdań. Nie po to łamali nam psychikę i wydali miliony na szkolenie, by komuś najzwyczajniej stanęła pikawa, co nie? Wpatruję się w napisy wytłoczone na szkle pokrywy i zaczynam je bezgłośnie recytować. Sam papież święcił te modlitwy. Jak mówiłem, Prometex nie oszczędza.
– Dwie minuty.
Słyszałem, że na początku większość infernautów wracała martwa lub w katatonii, z której już nie wychodzili. Reszta? Krótsza lub dłuższa rekonwalescencja. Sam spędziłem pół roku w korporacyjnej klinice gdzieś przy Yellowstone. Lasy, jezioro, czyste niebo – raj, człowieku. Zastęp aniołów stanowili neurolodzy, psychologowie i terapeuci, ostrożnie próbujący poskładać puzzle naszych rozsypanych umysłów.
Zanim wróciłem do skoków, Prometex udoskonalił kombinezony. Prawdziwy ze mnie szczęściarz.
– Jedna minuta. Tętno ci rośnie, Jack. Postaraj się uspokoić.
A co ja robię, panno nie-znam-cię? Pieprzona anonimowa zdzira, wybrana tylko ze względu na kojący głos, chrzani mi o spokoju!
To nie ona tu leży.
– Podaję „koktajl”.
Rurkami nadciągają kolorowe płyny. Przechodzą przez igły, a potem gwałtownie wlewają się w żyły i mięśnie. Znieczulenie, psychotropy, adrenalina, pewnie ze sto innych preparatów wymyślonych przez jajogłowych kolesi pijących właśnie latte i robiących zakłady, czy wrócę żywy. Pieprzyć ich.
– Dziesięć… Dziewięć…
Znajdź Jabłko. Znajdź Jabłko, Jack.
Igły wychodzą z ciała, skafander się zamyka, tworząc hermetyczne środowisko. Pompy tłoczą powietrze do hełmu. Pełna gotowość, panie kapitanie!
– Trzy… Dwa…
Boże!
Sam skok trwa ułamek sekundy. Kapsuła znika i…
Najgorszy jest chaos. Na szkoleniu tłumaczyli nam, że Piekło ma zaburzony ciąg czasoprzestrzenny – cokolwiek to znaczy – i nasze zmysły nie są dostosowane do przyjmowania tamtejszych bodźców.
To brzmi całkiem mądrze w ustach profesorków, ale rzeczywistość jest o wiele gorsza.
Wizjery natychmiast nakładają dziesiątki filtrów, ale wiem, co oglądam, i żadna cenzura tu nie pomoże. Wszędzie śmierć, a zaraz później wypaczone zmartwychwstanie cholernych nieszczęśników, aby mogli umrzeć jeszcze raz w najokrutniejszy sposób. Kształty rozmywają się i falują – program robi, co może, abym nie widział dokładnie tego koszmaru, ale wyobraźnia uzupełnia wszystkie braki. Twarze, szczątki twarzy, niby-twarze przemykają przed hełmem lub uderzają w niego, zostawiając czerwone kleksy.
Dusze.
Są wszędzie – nade mną i dookoła. Materialne, krwawiące, cierpiące. Przypomina to brodzenie na dnie oceanu wśród ławicy umierających ryb. Potępieni rozstępują się przede mną i ścieśniają, gdy ich minę. Dlaczego? Skąd mam wiedzieć? Lepkie strzępy bez przerwy spływają na skafander, po czym znikają, gdy dusze wracają do pierwotnych kształtów na kolejną porcję bólu. Krzyki, zawodzenia i wycie niezliczonych gardeł uderzają w izolatory akustyczne i dochodzą do mnie w postaci znośnego, ale uporczywego pisku.
Witamy w Piekle.
Robię ostrożny krok naprzód. Światła z naramiennych reflektorów suną po podłożu z wyjących głów, buty zapadają się w miażdżonych czaszkach i śliskich mózgach. Po chwili czerepy odrastają, aby dalej zawodzić.
Zmierzam w kierunku nikłego poblasku, ledwie dostrzegalnego wśród drgających ciał. Jabłko. To musi być Jabłko.
Hałas rośnie. Niedobrze. Hełm wycisza wszechobecną kakofonię, ale tym razem to coś innego – przeszywa nawet izolatory. Ostry krzyk dociera do środka i wrzyna się w uszy. Zaciskam zęby, pisk świdruje jak wiertarka. Rośnie i rośnie. Mówimy na to Echo. Wędrująca chmura czystej rozpaczy. Serwostabilizatory błyskawicznie blokują kolana – nie upadnę, ale odpływam… na… moment… Robię pod siebie, kombinezon wszystko pochłania i odprowadza.
Koniec.
Pierwsze, czego uczą na szkoleniu, to panowanie nad emocjami, ale tutaj cała nauka jest gówno warta. Tak naprawdę liczą się tylko preparaty z PPP – Pana Przyjaznego Plecaka. Wiem, że wbił już mi igły w plecy i teraz pompuje swoje eliksiry, niczym palacz sypiący węgiel do kotła lokomotywy parowej. To ja – pieprzone ludzkie choo-choo! Klecha, którego rozsmarowałem na kilkudziesięciu metrach asfaltu, pewnie siedzi teraz z aniołkami i rechocze, sącząc zimną tequilę: Jak tam, Jack? Odechciało ci się jazdy po pijaku?
Żebyś wiedział, ojcze. Pokuta pierwsza klasa!
Znów kroczę, zastanawiając się, czy w żyłach mam jeszcze krew, czy tylko chemię z korporacyjnych laboratoriów. Przeciskam się między roztopionymi twarzami, czuję na pancerzu uderzenia zwęglonych dłoni. Nic mi nie zrobią. Skafandry są twarde jak stal.
Jabłko! Leży spokojnie między krzyczącymi głowami.
Waży parę kilogramów, mieści się w dłoni i emanuje mdłym białym światłem. Miliardy dolarów zainwestowane przez Prometex w rozwinięcie teorii Glenna-Browna o podróżach międzywymiarowych znalazły uzasadnienie właśnie w Jabłkach. Czym są? Według Kościoła Odrodzonego to grzechy, które zostały odkupione cierpieniem. Czysta energia dowodząca bożego miłosierdzia, a my, infernauci, odzyskujemy ją z piekielnych otchłani niczym dawni krzyżowcy walczący o relikwie wśród piasków Ziemi Świętej.
Nasłuchałem się tego w telewizji, a później na szkoleniu. Spotkałem też faceta, który twierdził, że kilku fizyków ma swoje zdanie na ten temat, ale trzymają gęby na kłódkę. Czasy stosów minęły, czasy ekskomuniki – wręcz odwrotnie. Najważniejsze, że w tej kuli piekielnej energii siedzi moc kilku elektrowni atomowych – prawdziwe zbawienie dla świata z niemal wyczerpanymi źródłami węgla oraz ropy.
Schylam się i podnoszę Jabłko. Skok trwa dokładnie dziesięć minut. Zostały mi trzy. O ile system nie nawali, wtedy trzeba czekać kolejne sześćset sekund. Pechowcy mieli dwie awarie z rzędu.
Wizjer eksploduje alarmową czerwienią. Nie, nie, nie! Kręcę głową, szukając pomiędzy duszami złotych przebłysków. Widzę je, nadchodzą z prawej, więc rzucam się w lewo i biegnę najszybciej, jak mogę.
Demon.
Żadnych rogów, czerwonej skóry, paszczy z kłami i ognistych mieczy. Obca energia przypominająca ośmiornicę z piorunów. Bardzo wściekłą ośmiornicę. Przeniknie skafander bez trudu, po czym wypali żywą tkankę do gołych kości.
I skaże na Piekło.
Odbezpieczam pojemnik na rękawicy i strzelam za siebie białą chmurą – mieszaniną poświęconego halonu, opiłków srebra i soli. Może zyskam parę sekund. Roztrącam dusze, głuche uderzenia dudnią w hełmie.
Minuta do powrotu.
System ostrzega, że demon jest kilka metrów za mną. Plecak rzęzi – adrenalina kotłuje się w strzykawce. Pod stopami pękają czaszki; jeśli się poślizgnę to koniec. Obrazy przed oczami zlewają się w jedną rozmazaną plamę. Po chwili uświadamiam sobie, że krzyczę, wyję, kropelki śliny osiadają na wizjerze, w brzuchu czuję lodowaty ucisk.
To nie śmierć mnie przeraża, tylko świadomość, że gdzieś tutaj jest miejsce specjalnie dla mnie; czeka, bym zajął je na wieczność, na nieskończone eony cierpienia.
Więc uciekam z Jabłkiem w ręku i patrzę na odliczający zegar.
Cztery…
Trzy…
Złoty blask wypełnia hełm.
Nie myślę… biegnę…
Witają mnie modlitwy po łacinie.
Spryskiwacze obmywają skafander wodą święconą. Z głośników płyną nagrania egzorcyzmów wygłaszane przez samego papieża. Banda technicznych czym prędzej otwiera kapsułę, ale nie ze względu na mnie – wyrywają mi Jabłko i znikają za drzwiami.
Adrenalina powoli schodzi, zaczynam się trząść i jednocześnie mam ochotę śmiać się na cały głos, ale usta nie słuchają. Czekam, aż ktoś łaskawie odłączy mnie od sprzętu.
Jest dobrze… Jest dobrze. Po raz trzeci zdobyłem Jabłko.
***
Przyjąłem chyba pełen zestaw z Przyjaznego Plecaka, więc klęczę przy sedesie w mojej celi siedem na siedem metrów i wymiotuję, przepijając kwaśny posmak odtruwającą mieszanką od medycznych – przyspiesza rozkład „koktajlu”. W drżącej ręce trzymam beznikotynowego papierosa i co pewien czas szczerzę się do jednej z kamer. Chcę się rozpłakać, ale dławię to w sobie, bo nie mam ochoty na wizytę psychologów. Pozwalam, by emocje z Piekła spłynęły razem z wymiocinami.
Boże, byłem tak blisko potępienia… Tak cholernie blisko…
***
Prometex to korporacja kościelna – jedna z wielu, które powstały wraz z nastaniem teokracji i jedna z nielicznych, które osiągnęły prawdziwy sukces. Nie reklamuje swojego Programu, tylko upewnia się, że każdy grzesznik skazany na dożywocie w więzieniu o zaostrzonym rygorze albo na bilet w jedną stronę do pokoiku z tiopentalem wie o możliwości wyboru.
Przynosisz siedem Jabłek i voilà! Wychodzisz na wolność z czystymi aktami, papieskim listem odpustowym i radosną świadomością, że nie trafisz do Piekła. Rzecz jasna, o ile znów nie nagrzeszysz, ale z tego, co wiem, kolesie z odpustem wiodą cnotliwe życie. Ja zamierzam. Wizyta w Piekle zmienia nastawienie do świata bardziej niż najlepsza resocjalizacja.
Zostało nas trzydzieścioro. W zeszłym tygodniu dwóch infernautów wróciło martwych. Szefostwo nie puszcza pary z gęby co do przyczyny śmierci. Zresztą, co za różnica?
Takie problemy nie interesują nikogo w Prometexie, nikogo w rządzie i nikogo wśród społeczeństwa. Dopóki nie wrócimy do łask Kościoła, pozostajemy więźniami skazanymi na wieczną mękę. Po prostu wyrok dla tej dwójki pechowców nastąpił nieco wcześniej, ale każdego można zastąpić, i tak się dzieje. Autobus coraz częściej dowozi nowych ochotników. Pracy nie brakuje, a liczba skoków systematycznie wzrasta. Świat nigdy nie ma za wiele energii. Korzystaliśmy z niej bezmyślnie przez dziesiątki lat, więc i teraz nie potrafimy się ograniczyć. Z pewnych przyzwyczajeń trudno zrezygnować.
Wchodzę do pachnącej czystością stołówki. Klekoczą plastikowe sztućce, ogromny ekran wyświetla obrazy kwitnących drzew, w tle słychać trele ptaków. W zwykłym więzieniu kolesie uznaliby to za tandetę, tutaj zdziwieni są tylko nowi. Po pierwszej podróży do Piekła cieszysz się jak głupi z każdego kwiatka pokazanego w pieprzonym telewizorze. Potrzebujesz tego jak niemowlak cycka.
A ja przede wszystkim potrzebuję Joie. Skakałem jako ostatni z piętnastu, więc musiała już wrócić. Idę z opuszczoną głową w stronę naszego stołu, przez moment wyobrażając sobie, że jej krzesło stoi puste. Co wtedy? Jedna infernautka mniej, dla Prometexu normalna sprawa, a dla mnie… Nie, mojej Jo na pewno się udało.
Rozmawia z Gregiem jak gdyby nigdy nic, a ja wzdycham z ulgą. Wróciła.
– Jack! – Rozpromienia się, gdy zajmuję miejsce. Biały podkoszulek kontrastuje z jej czarną skórą. – Masz?
– Trzecie. – Uśmiecham się. Nie wspominam o demonie. Po co ją denerwować? – A ty?
– Szóste. Jeszcze jedno i znikam z tej dziury.
Gwiżdżę z podziwem.
Kilka lat temu zaszła z przypadkowym facetem na imprezie i zdecydowała się na skrobankę. Ciężki, kosztowny grzech. Wpadła tuż po zabiegu. Rodzina się jej wyrzekła, kościelni potępili, sędzia wlepił czapę. Żyje, bo wstąpiła do Programu, ale nie ma do kogo wracać. Od miesiąca sypiamy ze sobą. Z początku łączył nas tylko seks, ale teraz to już coś poważniejszego. Zgodnie ze swoją polityką Prometex nie ingeruje – rób, co chcesz, dopóki przynosisz Jabłka i nie popełniasz jakichś kosmicznych głupot. Oczywiście, trzeba się przyzwyczaić, że pieprzysz kogoś pod okiem kamer. Na prywatność nie ma tu zgody – inwestycji trzeba pilnować.
– Będzie nam ciebie brakowało – oznajmia Greg. – Zrobimy pożegnalne przyjęcie. Załatwię tort. – Drapie się po łysej głowie, szczerząc zęby w uśmiechu. Ta studwudziestokilowa góra mięśni jest prawdziwym wesołkiem. Chyba że da sobie w żyłę, wtedy sprawy przybierają gorszy obrót. Dlatego tu jest – dziecko i żona z rozłupanymi czaszkami, bo wziął za dużo zanieczyszczonych prochów.
Zmawiam głośno modlitwę przed posiłkiem. Nikogo to nie dziwi, mimo że dookoła siedzą mordercy i gwałciciele… Może właśnie dlatego. Zabieram się do skrzydełek w panierce i małe kukurydze gotowane w ostrym, przypominającym krew, czerwonym sosie. Dłoń na moment zamiera nad tacką. Piekło zostaje w tobie, czy chcesz, czy nie.
– A ty, Greg?
– Rzucili mnie w jakieś pojebane miejsce. Nie dorwałem Jabłka – mówi spokojnie, jakby właśnie informował, że nie znalazł mąki w sklepiku. – Widziałem je, ale nie zdążyłem dobiec.
– Szkoda, brachu.
Lubię Grega. Siedzieliśmy razem i razem wstąpiliśmy do Programu. To porządny facet, do którego trzeba się tylko trochę przyzwyczaić.
Spoglądam na Jo.
– Zdobyłaś trzy z rzędu. Prawdziwa mistrzyni.
Nie odrywając ode mnie oczu, podnosi plastikowy nóż i przesuwa wzdłuż grzbietu językiem.
Cała Jo. Zdobycie Jabłka nakręca ją za każdym razem. Poza tym nic tak nie pozwala zapomnieć choć na krótki czas o Piekle, jak porządna kotłowanina w pościeli.
– Ostatnio Jabłka wpadają coraz częściej – stwierdza Greg ze wzrokiem wbitym w tackę, nieświadomy, że razem z Jo jesteśmy już myślami na wieczornej zabawie.
– Tak? – pytam, mając gdzieś odpowiedź.
– Pewnie są coraz lepsi w teleportacji. Dokładniejsze odczyty i tak dalej. Mój koleś z administracji twierdzi, że szefostwo jest zadowolone.
– Aha – wzdycham. Jo rozprowadza językiem czerwony sos po wargach.
W takich chwilach cieszę się, że jestem w Programie. Pewne obrazy, dźwięki czy uczucia zostaną już ze mną do końca życia, do tego będę łykał psychotropy oraz tabletki na sen… ale spotkałem Joie i mam szansę na odkupienie. Tylko to się liczy.
Kątem oka dostrzegam za szybą delegację klechów z tabunem ochroniarzy. Mój humor obiera kurs na drugi koniec spektrum. Szefostwo nie wysyła swoich podczas obiadu, o ile nie stało się coś ważnego lub złego.
Albo to i to naraz.
***
Pieprzony Dante. Według jajogłowych Piekło naprawdę ma kręgi, tylko nie w pionie, a w poziomie. Odwiedziliśmy zaledwie peryferie.
Siedzimy tu wszyscy. Ja obok Joie, w drugim rzędzie. Czuję, jak z minuty na minutę coraz mocniej ściska moją dłoń. Każdy infernauta wie, że zaraz sytuacja z gównianej zrobi się… bardziej gówniana.
Przylizany księżulek próbuje oczarować nas śnieżnobiałym uśmiechem godnym rekina i paradą pięknych słówek. Postęp wymaga bohaterów, wymaga, abyśmy udali się tam, gdzie jeszcze nikt nie był. Grzechy ludzkości nie powinny spoczywać w Piekle, lecz wrócić na Ziemię i służyć bogobojnym mieszkańcom. To nowa krucjata, splunięcie w twarz samemu szatanowi przez Kościół Odrodzony, który powoli zajmuje cały świat. Kraje wciąż tkwiące w oparach demokracji albo innych, fałszywych religii muszą przyjąć jedyną słuszną wiarę albo, pozbawione Jabłek, dokonają cywilizacyjnego samobójstwa. To infernauci są maszyną napędową zmian, maszyną, która nie może się zatrzymać, o nie, musi pracować więcej i mocniej!
Dobry jest. Mam ochotę go zamordować dopiero po pięciu minutach tego pierdolenia. Wszyscy wiemy, o co chodzi. Szefowie Prometexu mają zamówienia na Jabłka z całego świata. Zbijają fortunę, a stara prawda mówi, że nikt nie jest tak chciwy, jak bogacze.
Obserwuje nas ze czterdziestu ochroniarzy w pełnym rynsztunku. Dlaczego ich tylu sprowadzili?
Czas na podsumowanie. Księżulek-rekin przedstawia nową strategię firmy. Wyruszymy trzyosobowymi grupami: jeden zbieracz i dwóch osłaniających. Naukowe szychy uważają, że bliżej centrum znajdziemy więcej Jabłek. Uśmiech klechy nieco drga, kiedy mówi, że w obliczu tego i tamtego, rozumiejąc to i to, zasady ulegają zmianie – bez względu na dotychczasowe wyniki, każdy ma do odbębnienia pięć udanych skoków, by odzyskać wolność.
Trawimy jego słowa jakieś trzy sekundy. Potem leci pierwsze krzesło.
Już rozumiem, po co szpaler mięśniaków. Nasz protest jest gwałtowny, burzliwy i po chwili zmienia się w regularną bijatykę, dzięki której zyskujemy sporo poparzeń od paralizatorów, pełną gamę siniaków i nowe braki w uzębieniu.
***
Joie jęczy po raz ostatni, pochyla się, by mnie pocałować – silnie, niemal brutalnie – po czym złazi, obciągając biały podkoszulek na piersi. Leżę nagi w swoim łóżku i pocieram skronie, siniak na plecach od pałki ochroniarza pulsuje tępym bólem. Nie wiem, co powiedzieć. Wieczór zmienił się w farsę.
Jest wściekła. Wyciąga bezalkoholowe piwo z lodówki, podchodzi do kamery w kącie i patrzy wprost na nią, pokazując środkowy palec.
– Pierdolcie się!
Kamery nie nagrywają dźwięku, ale przypuszczam, że ktokolwiek jest po drugiej stronie, domyśla się ogólnego przekazu. Jo sadza goły tyłek na krześle i pociąga długi łyk. Dostrzegam wilgoć w jej oczach.
– Dlaczego nie odkryliśmy Nieba? Wyobrażasz sobie? Chodzilibyśmy wśród aniołków…
– Nie myśl o tym, Jo. Może szukają i kiedyś znajdą.
Po dłuższej chwili wzrusza ramionami.
– Rozmawiałam z Gonzo, on z Bobim, a ten z resztą. Nie zgodzimy się na skoki w inne kręgi. O ile nikt nie będzie grał łamistrajka i twardo postawimy warunki, to Prometex się ugnie. Jesteś z nami?
To nie jest pytanie i oboje o tym wiemy.
– Jasne – odpowiadam, szukając spodni. Strajk. Amerykańska święta tradycja. Już widzę te hasła: „Żądamy lepszych warunków w Piekle!”, „Środek – NIE, obrzeża – TAK!”. Z trudem powstrzymuję parsknięcie.
Jo mruży oczy, jakby czytała w moich myślach.
Odchrząkuję i kiwam głową.
– Nie damy się skurwielom – mówię poważnym głosem. – Żadnych skoków!
***
Patrzę tępo na wytłoczone modlitwy. Lewa stopa drga niczym oszalała, gardło jest tak zaciśnięte, że sam nie wiem, jak oddycham.
– Trzy minuty.
Prometex nie negocjował. Skaczemy albo wypadamy z Programu. Trzech kolesi zrezygnowało, żądając powrotu do więzienia, czyli wcześniej skakali na próżno. Sam nie wiem, czy im współczuję, czy zazdroszczę.
W dalszych kapsułach leżą Greg i Joie. Nic dziwnego, że połączyli nas w zespół. Psychoanalitycy na bieżąco uzupełniają kartoteki infernautów. Jesteśmy naturalnym trójkątem drużynowym – para kochanków i ich przyjaciel. Idealna obsada marnego sitcomu z kablówki. Boki zrywać.
Jo została zbieraczem i trzyma zamykany pojemnik z przegródkami, ja i Greg dostaliśmy wyrzutnie halonu – podobno najnowsze osiągnięcie jajogłowych, chociaż uważam je za zwykłe rury z podczepionym zbiornikiem.
Ale co ja tam wiem? Byle działały.
– Podaję „koktajl”.
O, tak! Zabierzcie strach. Skaczemy pierwsi. Wyciągnęliśmy krótkie słomki w losowaniu, o którym nie mieliśmy pojęcia i przypadł nam wątpliwy zaszczyt zwiadu w wewnętrznych kręgach. A może zdecydowały umiejętności? Wyobrażam sobie kilku klechów w zadymionym od papierosów biurze, jak przeglądają zdjęcia infernautów: „Hej, patrzcie. Jack, Greg i Joie. Wesoła gromada. Same asy. Specjaliści. Im musi się udać!”.
Aha. Jasne. To raczej wyglądało tak:
„Hej, Archie! Potrzebuję paru frajerów, za którymi nikt nie będzie tęsknił. O, ci troje będą idealni!”.
Chemia zaczyna działać. Rozluźniam mięśnie.
– Próba… Próba łączności – mówię coraz pewniej. – Jo, odbiór.
– Odbiór.
– Greg?
– Odbiór. Myślisz, że dadzą nam medal, Jack?
Jo odpowiada, zanim zdążę wymyślić błyskotliwą odpowiedź:
– Niech mi go przypną na dupie.
Moja ciemnoskóra piękność ma cholerny żal do Prometexu.
– Będzie dobrze, skarbie. Będzie dobrze. – Nie wiem, kogo przekonuję: ją czy siebie. – Do zobaczenia zaraz.
– Jasne, Jack. – Słowa Joie trzeszczą w słuchawkach. – Do zobaczenia zaraz.
Nagle słyszę obcy głos.
– Tu kardynał Hank Foy, dyrektor generalny korporacji Prometex.
A niech mnie! Kardynał? Gdzie ci skurwiele nas posyłają?
– Prometex pragnie wam podziękować za odwagę i poświęcenie. – Pieprzysz, Wasza Eminencjo! – Ruszacie na misję, która zapisze się w historii tej firmy, narodu amerykańskiego oraz całego świata. Postawicie pierwszy krok w odwiecznej walce z siłami ciemności. Niech was prowadzi Duch Święty! Z Bogiem!
Ten pajac miał nas uspokoić?
– Pierdolenie – szepcze Jo, a ja mam nadzieję, że Hank już zszedł z linii.
– Dziesięć sekund… – Witaj ponownie, panno nie-znam-cię. – Dziewięć… Osiem…
Cholera. Oddałbym wszystko za butelkę whisky.
***
Cisza.
Cisza, nie licząc moich szybkich, chrapliwych oddechów.
System jest równie zaskoczony, bo dopiero po chwili przestaje nakładać filtry, po czym cofa te już naniesione.
Stoimy na brunatnym, gąbczastym podłożu. Wygląda niczym zastygły jagodowy budyń. Dookoła półmrok, nie widzę dalej niż na kilkanaście kroków, bo jedynym źródłem światła… Jezu! Kolorowe światło dochodzi znad stromego wału, wysokiego jak dwóch Gregów. Co to jest? Łuna jakby wschodzącego słońca – o ile słońce mieniłoby się wszystkimi kolorami tęczy. Coś tak pięknego tutaj? Skąd? Muszę spojrzeć… Muszę…
– Jabłka! – słyszę przytłumiony głos Joie.
Powoli odwracam wzrok. Coś jest nie tak.
Tuż za mną leżą Jabłka. Więcej niż widziałem w całym życiu. Kule energii spoczywają rozrzucone co parę kroków i emanują ledwo widoczną poświatą. Ani śladu potępionych lub demonów. Nic. Dopiero teraz zauważam, że reflektory naramienne nie działają u nikogo.
Nie powinno nas tu być.
– Bierz… Bierz Jabłka i… – Słowa więzną mi w gardle. Przymus spojrzenia na źródło blasku staje się nie do zniesienia. Walczę z nim, ale równie dobrze mógłbym próbować zatrzymać huragan. Bezwiednie stawiam pierwsze kroki w stronę wału. Tylko on mnie dzieli od tego, abym spojrzał… ujrzał… i Bóg mi świadkiem, chcę to zrobić! System nie wyczuwa niebezpieczeństwa, Pan Przyjazny Plecak drzemie, a ja wiem, że coś jest cholernie nie tak.
– Jack! Nie pozwól mi tam iść! – Joie łka, a jej głos po chwili nabiera głębi. – Przepraszam… nie byłam gotowa, przepraszam!
– Jo, do kogo, kurwa, mówisz?
– Kate? – przerywa Greg. Jego żona? Co jest, do cholery?
Mam głowę w imadle nieznanego przymusu. Zaczynam słyszeć szepty, nierozpoznawalne, zbyt ciche, ale czuję, że jeśli się wsłucham w te mamrotane słowa, to będę zgubiony. Joie czołga się w moją stronę z dłonią zaciśniętą na Jabłku. Słuchawki rozbrzmiewają jej modlitwami.
Upadam, gdy coś uderza mnie z boku. Demon? Chryste, nie widziałem go! Drgającą dłonią wyciągam lufę miotacza, rozglądam się, ale nic tu nie ma – żadnego wroga.
Greg! Potrącił mnie i biegnie dalej w stronę wzniesienia.
– Stój – charczę.
Nie słyszy albo nie chce słyszeć. Wspina się zadziwiająco łatwo, by po chwili stanąć na szczycie.
I wtedy zaczyna krzyczeć. Nie, to śmiech. A może to i to jednocześnie. Czy to możliwe? Jesteś w Piekle, człowieku, tu wszystko jest możliwe! System w końcu coś wyczuwa i wstrzykuje mi jakieś gówno – umysł się rozjaśnia, nieodparta chęć spojrzenia za wzniesienie już tylko ćmi z tyłu czaszki.
– Pomóż… mu… – szepcze Jo.
– Nie zostawię cię. – Próbuję do niej podejść na chwiejnych nogach.
– Ratuj Grega. Dam radę, Jack. Dam radę.
Zaciskam zęby i robię jeszcze krok, chociaż wiem, że ma rację. Dobrze. Greg, chodź tu, idioto! Jeśli coś się stanie Jo, sam cię zabiję! Zaczynam iść w stronę światła. Powoli, nieskładnie, jak w urywanym koszmarze, kiedy uciekasz przed czymś nieznanym, ale poruszasz się coraz wolniej i wolniej.
– Kate! – Głos Grega brzęczy mi w uszach. Jeśli radość potrafiłaby mówić, to brzmiałaby dokładnie jak on. – Tommy, synku!
Więc tyle zostało z Grega. Zwariował, rozsypał klepki, ostatecznie wyluzował. Stoi z rozpostartymi rękoma na krawędzi wzniesienia, ze trzy, cztery metry nade mną. Przez moment zastawiam się, co tam widzi, czy naprawdę odnalazł dusze swojej rodziny, ale czuję… wiem, że nie chcę tego zobaczyć.
– Kate! Przepraszamprzepraszamprzepraszam…
Zamknij się, Greg! Błagam! Jestem przy nasypie, zza którego wylewają się rozżarzone migoty – wypełniają hełm i suną falami po wizjerze, niczym w reklamie taniego brokatu. Słyszę je. Słyszę pieprzone światło – to ciepła kojąca obietnica matki, że zawsze będzie mnie kochać, ciche „tak” Jo na pytanie księdza przy ołtarzu, wdzięczny śmiech dziecka, którego nigdy nie miałem. Szepczą, sączą mi słowa prosto do mózgu:
Spójrz na mnie.
Nie! To niemożliwe, to tylko omamy! Wspinam się, brnę przez lepkie światło; obkleja mnie i oślepia. Macam ręką na chybił trafił, napotykam kombinezon na łydce Grega i ciągnę z całej siły. Nie przewrócę go, chyba że straci równowagę. Brak mi woli, by wspiąć się wyżej. Nie ufam sobie. Wiem, że tylko chemii z plecaka zawdzięczam, że jeszcze nie stoję koło tego durnia. Ciągnę ponownie, Greg traci oparcie, macha rękoma i prawie odzyskuje równowagę.
Prawie.
Leci w tył, wciąż nawołując martwą rodzinę, nawet kiedy uderza plecami w ziemię. PPP amortyzuje upadek i mam cholerną nadzieję, że się nie uszkodził. Po chwili jestem przy Gregu i zaglądam przez jego wizjer.
Zanim zdziwiony system uruchamia filtry, przez pół sekundy widzę twarz Grega, a raczej to, co z niej zostało. Śluz na wypalonych policzkach musiał być wcześniej oczami, poczerniałe zęby prześwitują przez resztki warg.
Greg wciąż się uśmiecha.
Wstaję, chwytam go za plecak i ciągnę po stwardniałej galarecie podłoża. Wspomagacze w ramionach biorą na siebie większość ciężaru, resztę załatwia adrenalina.
– Spadamy stąd! – krzyczę.
– Mam osiem Jabłek dla pieprzonego Prometexu! – Joie wstaje z kucek, trzymając oburącz pojemnik, jak bankier neseser z forsą. Po chwili truchtamy razem. – Co z nim? – dodaje, przypominając sobie o Gregu, który mamrocze coś niezrozumiale.
– Niedobrze – odpowiadam krótko. Co mam jej powiedzieć? Stopiło mu twarz?
– Osiem Jabłek… Byłabym wolna.
Przykro mi, kochanie, ale teraz to nieważne. Myślę tylko o tym, aby uciec od tego przeklętego światła. System pokazuje, że zostały dwie minuty do powrotu. Pod stopami nie mam już Jabłek, idziemy przez ciemność w ciemność. Rozglądam się, unosząc miotacz i co chwilę stukając nim w reflektory. Czemu to cholerstwo nie działa?
Greg zapiera się, uderza w moją dłoń.
– …uść, Jack! Chcę do nich!
– Wracamy do domu! – Zajmą się nim w Yellowstone. Jest ranny, ale przeżyje. – Parę sekund. Parę se…
Mrużę oczy, kiedy uderza w nie blask świetlówek.
– …kund.
Spryskiwacze już działają. Przez szum kapiącej wody słyszę szczęk narzędzi i podniesione głosy obsługi.
– Joie? – pytam. – Jesteś?
– Wszystko w porządku.
Przez myśl przelatują mi nadchodzące wydarzenia: Greg pojedzie do ambulatorium, ja i Jo będziemy kilkanaście razy opowiadać, co widzieliśmy, klechy popuszczą w gacie z radości, gdy zobaczą osiem Jabłek, i mimo ostrzeżeń o wypalającym twarze świetle, kolejne skoki będą już tylko tam, skąd wróciliśmy. W najlepszym wypadku dostaniemy lepsze wkłady do PPP, które dział farmaceutyczny opracuje w parę dni i po których będziemy rzygać jak koty. Zakład?
Leżę jakąś minutę, po czym chłopaki w końcu uwalniają mnie ze skafandra. Siadam w samych gaciach i podkoszulku na krawędzi kapsuły, patrząc jak Jo pociera skronie, a technicy wyjmują igły z żył w jej nodze. Spoglądam w kierunku medyków przy kapsule Grega, ale żadnych nie widzę. Grupa technicznych kręci się z niezadowolonymi minami, raportując coś przez komunikatory.
Greg nie wrócił.
***
Zamiast składać wyjaśnienia, siedem minut później stoimy z Jo w pokoju obserwacyjnym z widokiem na salę teleportacyjną. Najwyraźniej kościelni uznali, że starczy im rozruchów ostatnimi czasy i chcą nam pokazać, że dbają o infernautów, abyśmy z Jo nie zaczęli szerzyć plotek.
Może. Albo wolą potwierdzić moją wersję wydarzeń dowodem w postaci zmasakrowanego Grega.
Tak czy inaczej, pospiesznie ubrani w szare dresy pijemy mieszankę neutralizującą „koktajl” i w towarzystwie paru ważniejszych klech oraz otoczonego gorylami kardynała Foy’a odliczamy czas do powrotu Grega. Wyobrażam sobie, że sączę porządną starą whisky. Marzenia nic nie kosztują.
– Zajmiemy się nim – obiecuje Jego Eminencja. – Będzie miał najlepszą opiekę.
Opatrzą Grega, poklepią po plecach, wykreują na pięciominutowego bohatera ich „krucjaty”, po czym wykopią na wolność – ślepego byłego więźnia ze zniszczoną psychiką. Do tego koniecznie podpis na klauzuli o nieujawnianiu tajemnic Prometexu.
Uśmiecham się, jakbym uwierzył w każde słowo.
– Dziękuję, Wasza Eminencjo.
Głośnik na ścianie przekazuje głosy z sali.
– Minuta do kontaktu.
Poniżej zebrała się większa ekipa niż zwykle: kilku egzorcystów, medycy, cały sztab technicznych. Nikt nie powie, że Prometex nie dba o swoich, prawda?
Ostatnie sekundy wloką się niemiłosiernie.
Greg wraca. Pusta kapsuła nagle wypełnia się szarawym kombinezonem i następuje standardowa procedura: zraszacze i egzorcyzmy. Obserwujemy to w milczeniu. Zastanawiam się, czy Greg w ogóle przeżył dodatkowe dziesięć minut w Piekle – ranny, niewidomy, samotny. PPP ma dodatkowy zapas chemii, więc starał się utrzymać go przy życiu. Ale sześćset sekund to szmat czasu…
Techniczni otwierają kapsułę.
– Trzyma Jabłko!
Nie powstrzymuję się i prycham, plując kropelkami napoju. Oto Greg, proszę państwa!
– Skurczybyk… – szepcze obok Jo.
Musiał oprzytomnieć, zrozumieć, że wróciliśmy i na ślepo wymacał najbliższe Jabłko, aby nie wracać z pustymi rękoma.
Medyk pochyla się i zagląda w hełm Grega.
– To nie on! – rozlega się w głośnikach.
Zimna pięść zaciska mi się na żołądku. Ostatnia wizyta w Piekle przelatuje mi przed oczami, aż ulegam pojedynczej myśli, że właśnie umieram. Co znaczy „to nie on”? Jeśli nie on, to… kto?
Ręka nie-Grega uderza w głowę medyka. Słyszymy trzask łamanej kości. Ciało składa się jak scyzoryk, osłupiali techniczni tkwią w miejscu, egzorcyści w czarnych sutannach zrywają się spod ścian i nerwowo chwytają Biblie, kilku barczystych ochroniarzy podnosi lufy miotaczy.
Pryska halon, kapsuła niknie w białych oparach, równie bladych jak twarze korporacyjnych, koło których stoję. Joie upuszcza kubek, ktoś klnie pod nosem. Głośnik trzeszczy od nierozpoznawalnych krzyków, modlitw i kaszlu.
Sylwetka nie-Grega wstaje, skafander napina się, wybrzusza, w końcu rozrywa, wypuszczając smugi wielokolorowego światła, które widziałem dwadzieścia minut temu w innym świecie. Księża recytują egzorcyzmy rozpaczliwymi głosami, techniczni cofają się, krztusząc od halonu, dudnią strzały z pistoletu.
– Zabijcie to! – wrzeszczy Jego Eminencja.
Kiedy widzę, jak Jabłko w ręku nie-Grega zaczyna żarzyć się coraz mocniej i mocniej, wiem, że pora spieprzać. Chwytam ramię Jo i ciągnę ją w kierunku drzwi.
Wybuch złotego blasku trwa zaledwie chwilę, wypełnia pomieszczenie i zlewa się z krzykami bólu i zaskoczenia. Nie przestaję biec, ale zerkam przez ramię.
Kościelni bliżej szyby… Ten nie ma głowy, inny rozsypał się na kawałki jak zburzona jenga, kardynał jest cały przezroczysty z wyjątkiem pulsującego serca…
Wypadamy na klatkę schodową, kiedy ze skrzydła kompleksu, gdzie Prometex trzyma zmagazynowane Jabłka, dochodzi huk eksplozji. Za oknami widzimy łunę.
Złotą jak słońce.
***
Autostrada okazuje się przejezdna. Nasz kamper mija roztopione samochody, rozwiewane przez wiatr stosy popiołów, zastygłe w przezroczystym śluzie ciała ze strachem wymalowanym na twarzach.
Chaos.
Jo drzemie na fotelu obok. Ostatnio dużo sypia. Nie winię jej.
Wbijam wzrok w drogę. Wspomnienie ucieczki z ośrodka Prometexu natrętnie powraca: bieg wśród pękających ścian, swąd spalenizny, rozpaczliwe modlitwy i krzyki. Dużo krzyków. Wskoczyliśmy na tył ciężarówki wojskowej, której kierowca rozumiał lepiej niż wielu innych, że walka nie ma sensu.
Demony…
Nakreśliliśmy cały obraz sytuacji z wypełnionych przerażeniem audycji oraz komunikatów radiowych.
Słowa nie-Grega otworzyły jednocześnie wszystkie Jabłka na świecie, wypuszczając istoty z Piekła. Szacunki mówiły o mniej więcej tysiącu osobników. Tym razem kościelni pokpili sprawę. To nie były oczyszczone grzechy. Kosztowna pomyłka, której już nic i nikt nie zdoła naprawić.
Brown – jeden z twórców infernautyki – stwierdził, że na Ziemi demony są anomalią, niebezpiecznym, obdarzonym świadomością błędem, który samą obecnością niszczy naszą rzeczywistość. Czego chcą? Zebrać nowe dusze? Uczynić tu drugie Piekło? A może miotają się bez celu w nieznanym środowisku? Każda teoria jest równie dobra i bezużyteczna. Jakakolwiek próba komunikacji czy walki odniosła porażkę – zasady fizyki przestają obowiązywać w pobliżu demonów. Ludzie umierają, rozpadają się, stapiają z budynkami lub przeobrażają w paradoksalne zbitki materii – kawałek płonącego granitu, łkającą szwami tkaninę albo… cokolwiek.
Jo wciąż nie potrafi się z tym pogodzić. Dyskutowaliśmy bez przerwy, w każdej wolnej chwili.
– Dlaczego nic nie działało, Jack? – pytała.
– Nie wiem, Jo.
– Dlaczego Bóg na to pozwolił? Co z halonem, egzorcyzmami? Dlaczego?
– Nie wiem.
Po paru dniach, kiedy szukaliśmy jedzenia w opuszczonym domu przy meksykańskiej granicy, Jo obmyśliła własną teorię.
– Jack, posłuchaj mnie. To nie było „nasze” Piekło! To… kosmici, obcy, nazwij ich, jak chcesz, ale to nie pieprzone diabły! Jack! Jack, zgadzasz się?
Obracam się ku niej.
– Wiesz, że to nieprawda. I wcale tak nie myślisz.
Jadę dalej z obrażoną Jo i butelką whisky, którą znalazłem w szafce.
Uciekamy na południe. W Ameryce Południowej nie było wiele Jabłek. Przetrzymamy tam pierwsze uderzenie, czekając, aż rząd wymyśli jakąś cholerną superbroń.
Gdzieś po drodze spowiadamy się u lokalnego księdza. Dostajemy rozgrzeszenie, ale klecha wygląda tak, jakby sam już nie wierzył w swoje słowa.
***
Zostawiam Jo w jaskini.
Noc w Andach jest chłodna i rześka, widok zapiera dech w piersiach, i to nie z powodu narastającego z każdym dniem mrozu. Nie dotarliśmy kamperem aż tak wysoko. Nadchodzi zima, ale nie martwimy się, że zamarzniemy.
Umrzemy wcześniej.
Wyjmuję z kieszeni płaszcza butelkę z resztką whisky.
W oddali widzę płonące miasta, więc pociągam pierwszy łyk. Już niedługo nas znajdą.
I tak to się kończy. Sprowadziliśmy na siebie zagładę przez własną chciwość. Jeden ksiądz w radiu twierdził, że po raz drugi szatan wabił nas Jabłkiem, a my, tak samo jak Ewa, ulegliśmy pokusie; skoro nie potrafimy się niczego nauczyć, to dlaczego Bóg miałby nam pomagać? Po tych słowach klechę zdjęto z anteny.
Nieważne. To tylko żałosne myśli skazańca, który próbuje zrozumieć, jakim cudem ścieżki losu doprowadziły go na szafot.
Ostatnie komunikaty mówiły o śmierci zlinczowanego papieża i całkowitej porażce ludzkości. Azja i Europa padły, reszta świata czeka na swoją kolej. Później w radiu nie słyszeliśmy już nikogo.
Razem z Jo zaszyliśmy się w jaskini. I tak nie ma dokąd uciec. Strach narastał w nas, aż wymiotowaliśmy resztkami puszkowanego żarcia; krzyczeliśmy i wyliśmy do obojętnych ścian. W końcu pogodziliśmy się z losem i było to jak prawdziwe wybawienie. Zdaliśmy się na tę nikłą nadzieję, że skoro istnieje Piekło, to gdzieś tam jest również Niebo, a to znaczy, że może… może Bóg jednak okaże nam łaskę.
Wieczorami pieprzymy się, by zapomnieć, potem patrzymy tępo w pustkę, każde zagubione we własnej wizji zaświatów.
Ziemia faluje, słyszę szum rzeki, choć żadnej nie ma pobliżu… Żadnej nie było w pobliżu. Podnoszę wzrok. Coś czarniejszego niż nocne niebo zasłania gwiazdy, złote zygzaki wędrują wzdłuż niemożliwych kątów i załamań.
To już.
Wbiegam do jaskini, zostawiając za sobą syczące lasy, topniejące zbocza i migoczące powietrze. Opatulona kocem Jo siedzi przy ognisku. Podnosi wzrok i w jej wilgotnych oczach widzę zrozumienie.
Nie ma już we mnie wstydu, cynizmu i nadziei.
– Kocham cię, Jo. – Siadam naprzeciw niej, czując, jak galaretowate dłonie spływają mi po udach.
Choć jej policzki dymią, widzę przez błękitne płomienie, jak się uśmiecha.
Dokądkolwiek zmierzam, zabiorę ten widok ze sobą.