Tego poranka Winston King obudził się z krzykiem, wywołanym nagłym atakiem bólu. Twarz osiemnastolatka wykrzywiła się w nienaturalny sposób, zupełnie jak twarz dziecka, po przełknięciu dużej dawki gorzkich lekarstw. Próbował się poruszyć, jednak każdy ruch tylko potęgował katusze. Ostrożnie chwycił ręką krawędź łóżka i podciągnął się, a wraz z nim do góry powędrowało prześcieradło, przyklejone do jego pleców. Sięgnął ręką za siebie, złapał dwoma palcami materiał i odrywał powoli, czując przy tym ból, jakby zrywał z siebie skórę. Zacisnąwszy mocno zęby, jednym szarpnięciem oderwał prześcieradło od ciała. Jęknął, wypuszczając z płuc resztki powietrza. Ból wywołał bezdech, który po chwili przemienił się w serię krótkich, płytkich oddechów. Poczuł delikatne mrowienie, wywołane spływającą po plecach krwią.
Winston zwinął materiał w kulę i ścisnął w dłoni, niczym gąbkę. Przez chwilę wpatrywał się w przeciekające przez palce krople krwi. Dzięki adrenalinie przezwyciężył atak paniki, jednak nie mógł sobie przypomnieć jak skończył się poprzedni dzień. W głowie miał pustkę. Pulsujący ból głowy, suchość w ustach i gryząca woń alkoholu przypomniały mu, że nieszczęsny dzień zakończył w barze, a raczej miejscowej spelunie, gdzie alkohol sprzedawano po cenie niewiele większej niż w marketach.
Odrzucił nasączoną krwią kulę w kąt pokoju i wstał, kierując się do kuchni. Z wiszącej nad kuchennym blatem szafki wyjął dwie pigułki paracetamolu, które przełknął popijając niesmaczną, chlorowaną wodą z kranu i przeszedł do łazienki. Zatrzymał się przed lustrem. Wyglądał jak siedem nieszczęść: przetłuszczone włosy, podkrążone, naszpikowane pajęczyną czerwonych żyłek oczy i nieobecne spojrzenie osoby, która straciła sens życia. Obróciwszy się, próbował obejrzeć wciąż krwawiące plecy. Wzdrygnął się. Niemal całą powierzchnię pokrywały skrzepy zaschniętej krwi.
Do brodzika wstawił taboret i odkręcił wodę. Musiał odczekać kilkanaście sekund, zanim zimna woda w całości wypłynęła z rur, ustępując miejsca ciepłej, przyjemnej cieczy. W tym czasie zawiesił słuchawkę nad taboretem, zsunął z siebie bieliznę i czekał.
Usiadłszy pod słuchawką prysznica pozwolił, by ciepła woda powoli zmywała z niego krew. Plecy wciąż piekły niemiłosiernie, jednak wiedział, że rany trzeba przemyć.
Siedząc na taborecie obserwował jak zmieszana z krwią woda spływa z jego ciała i wypełnia brodzik. Widok ten zmroził go całkowicie. Obiecał sobie, że gdy tylko wydobrzeje przepcha odpływ. Miał to zrobić dawno temu, jednak dopiero teraz obrzydliwy widok zaróżowionej cieczy, na powierzchni której pływały niczym maleńkie łódeczki krążące wokół odpływu skrzepy krwi przypieczętował decyzję.
Wyprostował plecy, zacisnął powieki i, wziąwszy kilka głębokich oddechów, próbował sobie przypomnieć wczorajszy dzień. Od samego początku…
Wstał wcześnie rano podekscytowany. Szybko wyskoczył z łóżka i pobiegł do łazienki, ułożyć włosy. Czarną, gęstą czuprynę odziedziczył po ojcu. Uwielbiał zaczesywać włosy do tyłu, nakładając na nie ogromną ilość brylantyny, dzięki czemu lśniły w słońcu i rzucały się w oczy nawet z odległości kilkunastu metrów. Ponadto idealnie pasowały do wysokiego, czarnego cylindra, będącego częścią stroju, który na dziś przygotował. Patrzył w swoje odbicie, trzymając dwoma palcami rondo zbyt mocno naciągniętego nakrycia głowy. Krawędź kapelusza stykała się z jego krzaczastymi brwiami tak, że niemal nie było ich widać.
– Drogie panie – powiedział celowo zniżonym, basowym głosem – dopijcie szampana i odstawcie kieliszki. Szanowni panowie odłóżcie cygara. Dzieci chwyćcie mocno rodziców za ręce. Osobom o słabych nerwach radzę zasłonić oczy lub wyjść. To co zaraz zobaczycie zmrozi wasze serca i podda w wątpliwość wszystko w co do tej pory wierzyliście.
Winston wyobraził sobie wpatrzone w niego dziesiątki szeroko rozwartych w zachwycie i napięciu oczu, kobiety sparaliżowane oczekiwaniem, mężczyzn przerażonych brakiem logicznego wytłumaczenia, szepczących o niemożliwości tego, co zobaczyli, dzieci rozdziawiające buzie.
– Wspaniała publiczności, jeżeli czegoś nie rozumiecie, tym właśnie jest MAGIA! – Głos Winstona przybrał na sile. Chłopak wpatrywał się w swoje odbicie przeszywającym, obłąkanym wzrokiem z szeroko rozpostartymi ramionami, niczym śpiewak operowy. – Przed państwem wystąpił Winston King, człowiek, który przekroczył granicę między światem magii i rzeczywistości!
Oczami wyobraźni przyglądał się wiwatującej na stojąco publiczności, lecącym w kierunku sceny czerwonym różom, bladym, wachlującym się w zachwycie damom, kolejce pragnących uścisnąć jego dłoń dżentelmenów w czarnych smokingach, chcących wyrazić swój zachwyt, rzeszy naśladujących go nieporadnie dzieci, machających patykami niby różdżką, wyciągających z czapek różne przedmioty, wykrzykujących z przejęciem: ABRA KADABRA!
Serce Winstona waliło z podniecenia. Ubrał białą, wykrochmaloną i starannie wyprasowaną koszulę z postawionym sztywno kołnierzem, czarną kamizelkę z wyszytymi złotą nicią wzorami, czarne spodnie i czarne, wypastowane buty. Na wierzch włożył sięgającą pasa, wiązaną pod szyją pelerynę.
Spojrzał na zegarek. Do występu pozostała niecała godzina. Zaczynał się denerwować.
Gdy miał sześć lat jego rodzice zginęli w pożarze fabryki mebli. Opiekę przejęła babcia, która zmarła, zostawiając Winstona samego na świecie. Zgodnie z prawem, pozbawiony krewnych czternastolatek trafił do domu dziecka, gdzie pozostawał do swych osiemnastych urodzin.
W sierocińcu zaprzyjaźnił się z woźnym – przygarbionym staruszkiem Abrahamem Westem, który pokazał Winstonowi kilka karcianych sztuczek, czym zaszczepił w nim zamiłowanie do iluzji.
– Jeżeli czegoś mocno pragniesz, jeżeli poświęcisz się w pełni, by osiągnąć cel, któregoś dnia twoje marzenia się spełnią, synu – powiedział pewnego razu Abraham West. – Uwierz w swoje przeznaczenie, Winstonie Kingu.
– A ty, Abe? Czy twoje marzenia się spełniły? – zapytał w odpowiedzi młody Winston, patrząc na stojące między nimi wiadro z brudną wodą. Starzec zadumał się.
– Kiedyś byłem znanym i cenionym sztukmistrzem, występowałem w najsłynniejszych teatrach w wielu krajach, ale choroba postępowała z dnia na dzień i uczyniła ze mnie tego kim jestem teraz – mówiąc to wyciągnął przed siebie drżące ręce, jakby chciał przypomnieć zarówno sobie jak i Winstonowi o Alzheimerze. – Ty jesteś jeszcze młody, masz przed sobą czas, którego mi niewiele zostało. – Głos starca przycichł. – Uwierz w swoje przeznaczenie, Winstonie Kingu, uwierz i przyjmij je z godnością, jakiekolwiek ono będzie.
Następnego dnia, wieczorem, gdy Winston czekał na Abrahama Westa w schowku na narzędzia ten nie przyszedł. Zmarł, a w swych ostatnich słowach pragnął, by jego walizkę przekazać Winstonowi, co też się stało.
W dniu osiemnastych urodzin King otrzymał od dyrektorki propozycję pracy u jej znajomego, Edwarda Williamsa, właściciela kopalni węgla, na którą przystał.
Pracował po dwanaście godzin, sześć dni w tygodniu. Pensja wystarczyła zaledwie na pokrycie czynszu (zamieszkał w niewielkiej kawalerce, w budynku starego urzędu emigracyjnego w Broken Hill, przerobionej na mieszkania komunalne) i skromne życie.
Mimo trudnego startu i przykrego dzieciństwa nie stracił wiary w siebie. W wolnym czasie szlifował kunszt magika, z mocnym postanowieniem pójścia w ślady słynnego Harry’ego Augusta Jensena, którego czarno-biały plakat powiesił nad łóżkiem.
Niekiedy, podczas przerw na lunch, Winston pokazywał różne sztuczki współpracownikom. Pewnego razu jego umiejętności zauważył dyrektor kopalni, który zaproponował mu występ podczas siódmych urodzin jego córki. Impreza miała odbyć się w znanej na całą okolicę restauracji – Błękitnym zakątku. Za udany pokaz miał otrzymać wynagrodzenie w wysokości dwóch dniówek i jeden dzień wolny.
Pośpiesznie zapakował potrzebne rekwizyty do sfatygowanej walizki i wyszedł. Miał nadzieję, że świeże powietrze złagodzi stres i pozwoli mu zebrać myśli.
Lęk jednak narastał.
Co kilkanaście metrów Winston zatrzymywał się, by złapać oddech i otrzeć wylewające się spod cylindra krople potu. Sztywny kołnierz koszuli ocierał skórę karku przy każdym kroku, niekomfortowa waliza ciążyła w prawej ręce, lewą przytrzymywał cylinder.
Czuł na sobie wzrok mieszkańców Broken Hill, którzy przypatrywali się dziwnie wyglądającemu, śpieszącemu się młodzieńcowi niczym uciekinierowi z zakładu dla obłąkanych. Nagle potknął się o krawężnik i niemal wywrócił, cudem tylko łapiąc równowagę. Niestety, walizka wypadła mu z rąk i uderzyła z impetem o chodnik. Zawartość rozsypała się chaotycznie. Wówczas pierwsze wątpliwości zaprzątnęły jego głowę. Sapał jak parowóz, zbierając z chodnika przygotowane gadżety. Gdy podnosił nóż ze znikającym ostrzem usłyszał pisk przechodzącej obok kobiety, która nagle przyspieszyła kroku i zniknęła za rogiem sklepu spożywczego.
– Pozwól sobie pomóc – usłyszał za plecami, a gdy się obejrzał zobaczył pochylonego mężczyznę, trzymającego w dłoniach sztucznego, silikonowego kciuka, którego Winston zamierzał użyć do jednej ze sztuczek.
King ocenił jego wiek na co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak obcy poruszał się ze zwinnością kota. Pochylał się co pół metra, by podnosić kolejne przedmioty, które następnie wrzucił Winstonowi do walizki.
– Dziękuję – przemówił, siedząc na chodniku z szeroko otwartymi oczami, jakby zobaczył kogoś zmarłego.
Mężczyzna, wyciągnąwszy rękę, uśmiechnął się współczująco. Rosnące wyłącznie po bokach głowy starca siwe włosy przypominały powtykane w żółtego melona ocynkowane druty. Podobnie wyglądały jego krzaczaste brwi, między którymi rozciągała się głęboka zmarszczka. Masywny nos wydawał się nabrzmiały i nienaturalnie duży.
Winston odruchowo odwzajemnił uchwyt i wtedy starzec pociągnął go do góry z lekkością cyrkowego siłacza.
Gdy ich twarze zbliżyły się do siebie Winstonowi przebiegł po plecach dreszcz. Oczy starca były całkowicie czarne, zupełnie jakby ktoś je wydłubał i z wnętrza emanowała pustka, co dziwnie kontrastowało z równą, pozbawioną zębów linią dziąseł.
Winston bez słowa zatrzasnął walizkę i odszedł szybkim krokiem, w kierunku Błękitnego zakątka oglądając się za siebie co kilka kroków. Starzec odprowadzał go wzrokiem z wyciągniętą w górę ręką.
– Uwierz w swoje przeznaczenie, Winstonie Kingu – powiedział, jednak zbyt cicho, by młodzieniec mógł go usłyszeć.
Gdy Winston obejrzał się po raz ostatni po starcu nie było śladu.
Przekraczając próg Błękitnego zakątka, Winston myślał o zaplanowanych na ten dzień trikach. Abe zawsze powtarzał, że najważniejszy jest plan – spontanicznie robi się siku i kupę – dodawał z przekąsem – a jeżeli chcesz wprawić w osłupienie publiczność, musisz mieć przygotowany scenariusz. Występ magika jest niczym sztuka teatralna, podzielona na akty, ze wstępem i zakończeniem.
– Hej, człowieku z walizką! – Krzyknęła stojąca za barem, pulchna kobieta. – Ty jesteś tym od magicznych sztuczek?
Winston rozejrzał się niepewnie, jakby istniała możliwość, że magików jest przynajmniej dwóch. Postawił walizkę na podłodze, opierając ją o swoją nogę, i wyciągnął w kierunku barmanki otwartą dłoń.
– Tak, nazywam się…
– Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz, przejdź do kuchni, twój występ nieco się opóźni – barmanka głową wskazała kierunek, w którym miał się udać, zupełnie ignorując jego rękę. Miała pucołowatą buzię, bladą cerę i zwinięte w kok rude włosy. Do różowego uniformu z koronką, który zupełnie nie pasował do westernowego wystroju lokalu miała przyczepioną tabliczkę. Kątem oka Winston przeczytał treść: w jego ocenie imię Celeste zdecydowanie nie pasowało do wyglądu kobiety. – Po koncercie będzie tort, sto lat i otwieranie prezentów. Zdążysz zapalić szluga.
Winston wykonał polecenie bez słowa. Gdy pojął, że uścisk dłoni nie zostanie odwzajemniony cofnął rękę przewracając niefortunnie pusty kufel, który, tocząc się po ladzie, niebezpiecznie zbliżył się do krawędzi. W ostatniej chwili Celeste złapała naczynie, obrzucając Winstona wzrokiem, który wywołał dreszcz na jego plecach.
Kierując się w stronę wskazanych przez barmankę drzwi ukradkiem zerknął na salę. Na scenie występował damsko-męski duet: on grał na gitarze, ona, całkiem dobrze, śpiewała country. Oboje mieli na sobie stroje rodem z filmów o Dzikim Billu Hickoku. Obecni na urodzinach goście zdawali się zupełnie ignorować występ kapeli, no może z wyjątkiem dyrektora kopalni, który, oparłszy się plecami o ścianę, starał się klaskać i przytupywać w rytm (co zupełnie mu nie wychodziło), nawołując do innych, by do niego dołączyli.
– Towarzystwo jest już mocno podpite, więc będziesz miał z górki – oznajmił kucharz. Na przypiętej do koszuli tabliczce wygrawerowano imię Ben. Winston od razu zauważył podobieństwo między nim, a barmanką, z którą rozmawiał po wejściu do Błękitnego zakątka. Tak samo okrągła, piegowata twarz. Spod kucharskiej czapki mężczyzny wystawały rude loki, a broda zlewała się z podwójnym podbródkiem, trzęsącym się przy każdym ruchu głową. – Nawet Ed Williams jest napruty jak szpadel. Przed chwilą, na oczach żony uszczypnął w tyłek jedną z kelnerek. Mówię ci, nawet nie zapamiętają, że tu byłeś. No może z wyjątkiem dzieci, dla nich zapewne jesteś główną atrakcją.
Unoszący się w powietrzu zapach przypraw i pieczonego mięsa sprawił, że Winstonowi zaburczało w brzuchu. Oparłszy się o kuchenkę gazową z sześcioma palnikami, zajrzał do największego ze wszystkich garnka. Gęsta ciecz bulgotała, pływające w zupie plastry kiełbasy i pokrojone w kawałki warzywa wywołały w ustach chłopaka ślinotok. Niczym zahipnotyzowany chwycił leżącą obok drewnianą łyżkę i zamieszał, a gdy nikt nie zareagował nabrał trochę i uprzednio podmuchawszy, wsunął do ust. Poparzył się, ale doskonały smak zrekompensował ból.
– Hej! – krzyknął kucharz rzucając pretensjonalnym spojrzeniem. Jednak po chwili dodał łagodnym już tonem: – Przyjdź po występie. Goście będą po pierwszym daniu, pewnie sporo zostanie, więc nie widzę przeszkód, żebyś się poczęstował. Ale teraz nie ruszaj, bo ktoś zobaczy i to mnie się oberwie. Możesz zjeść to – dodał, podsuwając pod nos magika talerz z dwiema trójkątnymi grzankami. – Tosty z serem i siekaną wieprzowiną.
Winston odgryzł kawałek. Pieczone kanapki były już zimne, ale mimo to smakowały lepiej niż wszystko co jadł przez ostatnie miesiące, a może nawet lata. Odgryzł kolejny kawałek i długo żuł, pozwalając by majonezowy sos dokładnie wymieszał się ze śliną i przeniknął każdy fragment chleba.
Usiadł na taborecie stojącym w rogu kuchni i, ułożywszy na kolanach walizkę, otworzył ją. W pierwszej kolejności zamierzał zaprezentować sztuczkę, w której odgaduje wybraną przez kogoś z publiczności kartę. Wybór był prosty: będąca w centrum uwagi solenizantka, siedząca blisko sceny, podejdzie, wybierze którąś z kart, spojrzy na nią ukradkiem, zapamięta i wsunie gdzieś w środek talii przekonana, że nie ma szans, by magik odgadł co wybrała. Sztuczka z odgadywaniem karty zawsze się udawała, zważywszy na fakt, że wszystkie karty były takie same, a na wypadek kogoś kto mógłby domagać się powtórzenia triku Winston miał w kieszeni kilka innych talii, składających się z takiej samej karty.
Dobiegająca z Sali kanonada oklasków i wiwatów wyrwała Winstona z zamyślenia. Po chwili, gdy wrzawa ustała, męski głos zaprosił wszystkich do odśpiewania małej Ann Williams sto lat.
– Niedługo wchodzisz – powiedział Ben.
Serce Winstona załomotało. Poczuł w ustach nieznośną suchość i dziwne mrowienie kończyn.
– Pobladłeś. Wszystko z tobą dobrze? – Dopytywał Ben. – Dopadł cię stres, co?
Ben rozejrzał się ostentacyjnie i gdy spostrzegł, że są w kuchni sami schylił się i z jednej z szafek wyjął niewielką, może ćwierćlitrową szklaną butelkę, wypełnioną przeźroczystą cieczą.
– Łyknij sobie – zaproponował, odkręciwszy butelkę. – Bez tego dawno bym zwariował…
Winston King jak zahipnotyzowany podszedł i przechyliwszy buteleczkę, wlał w siebie niewielką porcję. Ostry smak wykrzywił jego usta na kształt odwróconej litery U, przez gardło przepłynęła gorycz, wywołując niemal od razu zgagę, ale ciepło, które poczuł w żołądku okazało się kojące dla skołatanych nerwów. Wziął głęboki oddech, po czym wlał w siebie jeszcze jedną porcję, zagryzając resztką tosta.
– Smakuje ci – stwierdził ochoczo Ben. – Berbelucha własnej produkcji, z firmowych ziemniaków.
Podszedłszy do Winstona, Ben przejął od niego butelkę, pociągnął solidny łyk, zakręcił i odstawił na miejsce.
– Drodzy państwo – odezwał się ten sam głos, który chwilę wcześniej zapraszał do odśpiewania sto lat – teraz mała Ann otworzy prezenty, następnie pokaz swoich magicznych zdolności przedstawi państwu wielki Winston King!
Ben przystawił krzesło bliżej Winstona i, siadając przodem do oparcia, zaczął mu się przypatrywać. Z drewnianej łyżki, którą trzymał w ręku niczym batutę, ściekał pomidorowy sos.
– Jesteś jakiś małomówny – stwierdził kucharz. – Wiesz co, mamy taki zwyczaj, że po każdej większej imprezie robimy własną, tutaj w Błękitnym zakątku. Na zapleczu, co prawda, ale jest miło, przytulnie i we własnym gronie. Williams zamówił tyle alkoholu, że będziemy pić przez tydzień. Jedzenie też się znajdzie. Jak chcesz to przyjdź wieczorem.
– Dziękuję, zastanowię…
– O proszę! – Krzyknął Ben z uśmiechem na ustach. – Jednak umiesz mówić! Bardzo mnie to cieszy, bo widzisz, my tu mamy taką rodzinną atmosferę i byłoby niezręcznie gdybyś tylko siedział w kącie, podczas gdy reszta będzie się bawić.
– Kogo ma pan na myśli?
– Jaki tam ze mnie pan… Mów mi Ben!
– W porządku, Ben, dziękuję.
– No i gitara. W naszej paczce są wszyscy pracownicy Błękitnego zakątka, czyli ja i moja siostra Celeste, którą prawdopodobnie poznałeś. Jest jaka jest, ale przy bliższym poznaniu na pewno więcej zyskuje niż traci, przekonasz się. Po prostu uważa, że praca barmanki nie jest szczytem jej możliwości intelektualnych, w co ja osobiście wątpię – Ben uśmiechnął się szeroko. – Będą też Max i Lousie, czyli nasi utalentowani muzycy country, dwie kelnerki, dbające na co dzień o czystość całego tego… tego… – Ben uniósł obie ręce, jakby zachwycał się nad którymś z siedmiu cudów świata, by po chwili opuścić je wzdłuż ciała – tego bałaganu, i Bill, czyli głos, który słyszałeś z głośników.
Winston uśmiechnął się.
– Właściciel nie ma nic przeciwko?
– Steve Brown pewnie też do nas dołączy. Jego mieszkanie jest na górze, na samym końcu korytarza. Do wieczora będzie przeliczał kasę, żeby wiedzieć ile udało mu się zarobić, a gdy stwierdzi, że wystarczająco, zejdzie i będzie prawił te swoje morały o ciężkiej pracy i powolnym dochodzeniu do sukcesu, wlewając w siebie litry whisky z niedokończonych butelek.
W drzwiach pojawiła się Celeste.
– Jesteś gotowy? – zapytała. – Stolik, o który prosiłeś stoi już na scenie, mała Ann skończyła z prezentami i wszyscy wrócili na swoje miejsca.
Celeste zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Wstając, Winston włożył na głowę kapelusz, zamknął walizkę i skierował się w stronę drzwi.
– Odwagi chłopcze! – krzyknął Ben. – Na pewno powalisz ich na kolana!
– Przed państwem wielki Winston King! – odezwał się Bill przez dłośnik.
Winston zamknął walizkę i, wcisnąwszy mocniej kapelusz, wszedł na salę. Kierując się w stronę niewielkiego podestu ukradkiem zerknął w stronę publiczności. Przy okrągłych, kilkuosobowych stolikach siedziało może trzydzieści osób. Większość dorosłych nawet nie patrzyła w jego stronę, traktując przedstawienie jako nieodłączny dodatek do spotkania. Zauważył, iż mimo faktu, że solenizantką jest siedmioletnia dziewczynka, dzieci jest stosunkowo niewiele. Dorośli głośno dyskutowali, przerywając rozmowy tylko po to, by napić się alkoholu.
Wszedł na podest. Zgodnie z tym co powiedziała Celeste, na scenie stał prostokątny stolik, przykryty długim, sięgającym podłogi obrusem. Ustawił za nim walizkę tak, by nie była widoczna dla publiczności, po czym wyszedł na środek i, ukłoniwszy się zamaszyście, ściągnął z głowy cylinder. Peleryna zafalowała na jego ciele, poczuł się jak prawdziwy iluzjonista. Przez jego umysł, niczym błyskawica, przeleciała pewna myśl. Postanowił, że po występie wymyśli sobie sceniczny pseudonim. Przymiotnik „wielki”, poprzedzający jego imię zabrzmiał w wykonaniu Billa mocno, doniośle, dokładnie tak jak powinno się zapowiadać kogoś niezwykłego, jedynego w swoim rodzaju. Może Apollo? Przed państwem Wielki Apollo! Człowiek, który przekroczył granicę między światem magii i rzeczywistości! Uśmiechnął się na tą myśl, nie wiedząc, że to co się z nim właśnie działo to wpływ „berbeluchy” Bena.
Trzymając przed sobą cylinder, Winston zaprezentował publiczności emanujące pustką wnętrze, przypominające bezdenną studnię, następnie obrócił kapelusz otworem do dołu i potrząsnął nim, jakby chciał pozbyć się ze środka zalegających włosów, po czym ustawił cylinder na stoliku, dnem do góry i, by skupić na sobie uwagę, wyciągnął przed siebie wskazujący palec, który po chwili zniknął w kapeluszu razem z całym przedramieniem. Winston sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał, jego dłoń wędrowała po dnie kapelusza, a oczy po suficie. Nagle otworzył szeroko usta, jego brwi powędrowały do góry. Wyciągał rękę powoli, budując napięcie wśród nielicznych, obserwujących go oczu. Przy najbliższym stoliku siedziała solenizantka wraz z dwójką innych dzieci i młodą kobietą, King pomyślał, że to opiekunka Ann, mająca za zadanie spełnić każde życzenie podopiecznej, podczas gdy jej ojciec będzie załatwiał swoje sprawy, a matka odda się plotkom z przyjaciółkami.
Nagle na sali zapanowała cisza, rozmowy ustały, wszystkie twarze skierowały się w stronę młodego mężczyzny trzymającego za uszy białego, małego królika. Po chwili przez salę przeszła fala nieśmiałych oklasków i konspiracyjnych szeptów. Winston wskazał na Ann i przywołał ją palcem na scenę. Dziewczynka wahała się, ale zachęcana przez inne dzieci, nieśmiało wkroczyła na podest. Winston wręczył jej zwierzątko i klaszcząc ostentacyjnie w dłonie, zachęcił do tego również publiczność. Następnie wskazał palcem opiekunkę, dając jej znać, żeby podeszła i odebrała żywy prezent.
Twarz Ann Williams pokryła się nieśmiałą purpurą. Dziewczynka zakryła usta dłońmi, jakby chciała uwięzić swój głos głęboko w środku. Winston wyjął z walizki talię kart i podszedł do niej, przetasowując demonstracyjnie. Przyklęknął na jedno kolano tak, że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.
Rozłożywszy wachlarz przed dziewczynką poprosił szeptem by wybrała jedną z nich i, w momencie gdy on się odwróci, pokazała ją wszystkim, zapamiętała i wsunęła z powrotem w dowolne miejsce talii.
Winston odwrócił się i skrył twarz w pelerynie. Po chwili poczuł szarpnięcie.
– Młoda damo, czy wybrałaś kartę?
Ann uśmiechnęła się, prezentując śnieżnobiały uśmiech przerwany dziurą po jednym z mleczaków i pokręciła twierdząco głową. Przypominała dziewczynkę z obrazka: miała długie kręcone blond włosy, przewiązane błękitną wstążką, błękitne, błyszczące oczy, piękną różową sukienkę, białe rajstopy i czarne, błyszczące pantofelki. Wyglądała jak mała księżniczka.
Winston ułożył talię na prawej dłoni, lewą zaś wykonywał okrężne ruchy, poruszając przy tym ustami i szepcząc wymyślone spontanicznie zaklęcie. Ann wpatrywała się w niego niczym zahipnotyzowana, a gdy uniósł leżącą na górze kartę jej oczy rozwarły się szeroko. Następnie Winston pokazał kartę pozostałym. Rozległy się oklaski, a magik się ukłonił. Wszystko idzie jak należy, pomyślał.
– Jest dobry! Mówiłem wam, że jest dobry! – wykrzyknął oparty o ścianę Edward Williams. – To mój chłopak… Mój chłopak z kopalni!
– Nie pij już Ed! – krzyknął ktoś z sali. – Zaraz przewrócisz ścianę!
– Cicho tam! Piłem, piję i będę pił! – odpowiedział Edward i, jakby dla udowodnienia wszystkim, że nie liczy się z ich zdaniem, upił z trzymanej szklanki spory łyk. – Proszę kontynuować przedstawienie!
– Droga publiczności! Szanowni widzowie! – Krzyknął ze sceny Winston. – dopijcie drinki, przełknijcie posiłki! To co zaraz zobaczycie przejdzie wasze najśmielsze oczekiwania! Osobom o słabych nerwach radzę zasłonić oczy!
Ze sceny obserwował jak niektórzy posłusznie wykonują jego polecenia. Ukradkiem schował się za stolikiem, by po kilku sekundach ponownie wyjść na środek.
Wyciągnął obie ręce przed siebie i mocno zacisnął powieki. Jego ciałem szarpnęło, jakby miał zaraz zwymiotować. Po kilku teatralnych skurczach żołądka otworzył oczy. Widzowie wpatrywali się w niego z lekkim obrzydzeniem lecz nadal z ogromnym zainteresowaniem. Winston włożył do buzi dwa palce i zrobił zdziwioną minę.
Powoli zaczął wyciągać z ust sznurek, a gdy z jego ust wyskoczyła żarówka publiczność jęknęła. Po krótkiej pauzie Winston wyciągał nadal. Chwilę później z jego ust wyskoczyła kolejna żarówka i jeszcze jedna i jeszcze. Łącznie między jego palcami a ustami wisiały cztery niewielkie, szklane żarówki. Winston podszedł do małej Ann i wręczył jej trzymany koniec sznurka. Dziewczynka wykonała polecenie. Winston, uśmiechnąwszy się do niej, tupnął mocno o podłogę. W tym samym momencie żarówki zaświeciły się bladym żółtym światłem. Z gardeł publiczności wydobyło się przeciągłe oooo, a po chwili rozległy się brawa.
– Brawo córcia! – krzyknął Edward. – To moja dziewczynka jest! Córeczka tatusia!
Winston odebrał od Ann sznurek, odwrócił się i odłożył rekwizyt na stolik. Podszedłszy do dziewczynki, podziękował jej i jako wisienkę na torcie wykonał prostą sztuczkę z wyciąganiem monety zza ucha. Mała uśmiechnęła się, dygnęła i zeskoczyła ze sceny, ściskając w dłoni niewielką, srebrną monetę, po czym przysiadła się szybko do opiekunki, skupiając całą uwagę na króliku. Zwierzątko skuliło się wystraszone, podczas gdy Ann głaskała go i przytulała do swojej twarzy.
Winston pochylił się nad walizką i po chwili publiczność z zaciekawieniem wpatrywała się w magika trzymającego w rękach nóż.
– Drodzy państwo, do kolejnej sztuczki potrzebuję pomocy kogoś dorosłego, kogoś kto potrafi utrzymać nerwy na wodzy!
Edward Williams, słysząc te słowa, niemal zachłysnął się drinkiem.
– Ja chcę! Przepuśćcie mnie!
Jednym haustem opróżnił szklankę i odstawił ją na najbliższy stolik. Podpierając się o oparcia krzeseł, zmierzał w stronę sceny z trudem, jakby dokoła szalała wichura, a jego nogi więzły w ruchomych piaskach.
Widząc, że Edward zbliża się zbyt wolno, Winston wpadł na pomysł, by pokazać pewną prostą sztuczkę. Odłożył nóż na stolik i ukradkiem schował rękę do kieszeni, a gdy ją wyjął i wyciągnął przed siebie, spomiędzy zaciśniętych palców zaczął wydobywać się dym. Publiczność jęknęła. Ktoś z tyłu krzyknął, że magik się pali, na co Winston roześmiał się w myślach: przypadkowy asystent wniósł do przedstawienia element dramaturgii. Nagle jego pięść się rozwarła. Magik odwrócił wewnętrzną stronę dłoni w stronę widowni, zaciskając i rozwierając palce. Publiczność zamilkła, gdzieniegdzie dało się tylko usłyszeć zaskoczone mruknięcie. Dym rozpłynął się równie zagadkowo jak się pojawił.
Wyciągnął rękę i pomógł pracodawcy wejść na scenę. Edward strzepnął niewidzialne drobiny kurzu ze spodni i uśmiechnął się szeroko. Wiotkim, masywnym ciałem oparł się o magika, machając do publiczności.
– Panie Williams, proszę by wbił pan we mnie ten nóż…
– Czekaj chwilę, chłopcze – wymamrotał Edward, machając do publiczności, niczym papież pozdrawiający wiernych. Sprawiał wrażenie, jakby nie dosłyszał słów magika lub zupełnie je zignorował. Ktoś z tyłu krzyknął „uśmiech!”, po czym blask flesha aparatu fotograficznego rozświetlił salę Błękitnego zakątka, niczym błyskawica. – Piękny mamy stąd widok, nieprawdaż?
Dyrektor kopalni zaśmiał się przeciągle, po czym zakaszlał, gdy zabrakło mu tlenu i zaczął się dławić. Jego twarz stała się sina. Pochyliwszy się do przodu oparł ręce o kolana i zaczął łapczywie chwytać każdy oddech. Z szeroko rozwartych ust Williamsa zaczęła kapać ślina, a on sam nerwowo próbował poluzować krawat.
– Dajcie mu wody! – krzyknął ktoś z widowni.
Winston rozejrzał się dokoła, nerwowo poszukując naczynia z przeźroczystym płynem. Najbliższa szklanka stała na stole tuż przy scenie. Szybko zeskoczył i chwycił naczynie, po czym podał ją potrzebującemu mężczyźnie.
Williams niemal wyrwał szklankę z rąk magika i łapczywie pociągnął solidny łyk. Nagle złapał się obiema rękoma za gardło. Wytrzeszczył szeroko oczy, a kolor skóry na jego twarzy z sinego przeistoczył się w purpurę.
– On się dusi!
Winston poczuł jak jego serce zaczyna łomotać w klatce piersiowej z potrójną prędkością. Otwartą dłonią uderzył Edwarda między łopatkami, ale niczego to nie zmieniło. Szef pochylił się, a z jego ust wydobył się żałosny jęk. Nagle Winston poczuł na sobie czyjąś dłoń.
– Odsuń się, jestem lekarzem! – Krzyknął stojący obok niego mężczyzna. Winston rozpoznał w nim jednego z gości Ann. – Dałeś mu wódki? – Dodał mężczyzna, badawczo wąchając płyn w szklance. – Ty pieprzony kretynie!
Mężczyzna odepchnął magika, a ten, niczym zahipnotyzowany zaczął się cofać.
– Podajcie jakąś wodę! On zaraz się udusi!
W przeciągu kilku sekund na scenie pojawiło się kilka osób. Wszyscy, pochyleni nad leżącym Williamsem, zupełnie zignorowali Winstona, który nagle potknął się o walizkę i wywrócił, ściągając ze sobą obrus ze stołu.
Huk spowodował, że Winstonem zainteresowała się opiekunka Ann. Podeszła do niego, pochyliła się i próbowała go podnieść. Znacznie lżejsza zapierała się jak mogła, jednak gdy jej starania nie przynosiły rezultatu postanowiła, że wystarczy jeżeli Winston usiądzie. Wtedy zmarszczyła brwi.
– Piłeś? Czuć od ciebie mocny alkohol.
Winston spojrzał na nią bez słowa.
– Mogłeś go zabić! – Krzyknął podający się za lekarza mężczyzna.
Jak przez mgłę Winston zobaczył leżącego na deskach sceny Edwarda Williamsa. Połowę twarzy pokrywały wymiociny, które utworzyły pokaźnej wielkości kałużę. Powietrze przesiąkło kwaśnym odorem wódki zmieszanej z kwasem żołądkowym.
Opiekunka odruchowo zaczęła zbierać rozsypane z walizki przedmioty. Jej uwagę przyciągnęła rozrzucona talia kart, składająca się wyłącznie z dam kier. Rozwarła szeroko oczy.
– Oszukiwałeś… – mruknęła.
Oglądając żarówki dostrzegła niewielki włącznik, ukryty na końcu sznurka, odruchowo wcisnęła guzik i żarówki rozbłysły się. Spojrzała na magika karcąco. Winston, zbyt sparaliżowany szokiem, nie zareagował. Kobieta, zobaczywszy gumowego kciuka, pokręciła głową. Podniosła nóż ze znikającym ostrzem i delikatnie wsunęła ostrze do środka.
– Tego już za wiele – stwierdziła. – Twój występ i tak się skończył…
Nagle Winston poczuł jak ktoś podnosi go za pelerynę do góry.
– Ty gnoju! Chciałeś mnie zabić! – warczał czerwony na twarzy Ed. – Jesteś skończony! Wypierdalaj mi stąd i nie pokazuj się w kopalni, bo każę wychłostać jak psa!
– Nie, ja naprawdę… – mamrotał Winston.
– Won! – Żachnął Williams, wlokąc magika w stronę wyjścia.
Winston King poczuł jak zalewa go fala gorąca. Wszyscy patrzyli na niego jak na przestępcę, ciągniętego przez policję do aresztu. Drzwi otwarły się szeroko.
– Moja walizka…
– Gówno nie obchodzi twoja walizka!
Edward pchnął mocno Winstona, który nie złapawszy równowagi, runął na ziemię.
Gdy drzwi Błękitnego zakątka zatrzasnęły się, Winston siedział na wyłożonej kamieniami drodze, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w ściany budynku. Jego broda drżała, z oczy szkliły się od łez.
– Hej! – Zawołał ktoś z boku.
Winston spojrzał w tamtym kierunki. Ben dopalał właśnie papierosa.
– Widziałem co się stało. To nie twoja wina, nie zadręczaj się. Po prostu niektórzy mają się za ludzi lepszych i mądrzejszych od innych – dodał zaciągając się dymem.
Ale to była jego wina. Spanikował. Odkąd Williams uparł się, żeby wejść na scenę, złe przeczucie świdrowało jego umysł, ale nie mógł nic z tym zrobić, nie mógł odmówić szefowi, szanowanemu biznesmenowi, który i tak nie przyjąłby odmowy lub uznałby ją za upokarzającą, zwłaszcza po tym, gdy jego siedmioletnia córka doskonale sobie poradziła w roli asystentki magika.
To była jego wina. Stary Abe West powtarzał: by w tym zawodzie osiągnąć sukces, musisz nauczyć się czegoś więcej niż wyciąganie chusteczek z rękawa. Musisz umieć wpływać na publiczność, to ty będziesz scenarzystą, będziesz decydował kiedy ludzie się uśmiechną i kiedy zawyją z przerażenia, będziesz sterował ich zachowaniem i emocjami. Musisz kontrolować sytuację od początku do końca.
– Słuchaj, lepiej żebyś się wieczorem nie pokazywał – dodał Ben. – Rozumiesz, sprawy się pokomplikowały, twoja obecność nie poprawi sytuacji. Walizkę odbierzesz jutro, czy tam kiedyś. Postaram się, żeby nic nie zginęło.
Ben rozgniótł butem niedopałek i zniknął za ścianą budynku.
Winston dopiero po chwili podniósł się, strzepał kurz z peleryny i zaczął dreptać drogą przed siebie. Ze wzrokiem utkwionym w czubki swoich butów przypominał żywego trupa, chaotycznie przestawiającego stopy, pchanego do przodu niewidzialną siłą. Ręce lepiły się od potu, więc wcisnął je odruchowo do kieszeni. Wtedy zabrzęczało. Wyciągnął garść drobniaków. Gdyby poszedł z tym do baru, z pewnością wystarczyłoby na kilka kolejek. Teraz pragnął tylko zatopić łzy goryczy w alkoholu.
Jedyną żywą osobą w spelunie „Pod sztygarem” był stojący za barem młody mężczyzna w wymiętej, białej koszuli. Gdy drzwi wejściowe zaskrzypiały barman uniósł głowę i przez chwilę przypatrywał się stojącej w wejściu, groteskowo wyglądającej postaci. Łuna jasnego światła otaczała pierwszego tego dnia klienta, tworząc wokół niego aurę przypominającą obraz przedstawiający świętego, z tą różnicą, że święci nie nosili zbyt dużych cylindrów.
Panująca w lokalu atmosfera idealnie odzwierciedlała stan psychiczny Winstona: było chłodno i ciemno, z kąta dobiegały dźwięki szafy grającej, nastawionej na równie smętny kawałek Dream A Little Dream of Me Doris Day.
Podszedłszy do baru, Winsotn przysiadł na najbliższym, pozbawionym oparcia obrotowym krześle. Zdjął cylinder, wyjął garść monet i położył przed sobą.
Dźwięk upadających drobniaków podziałał na barmana jak magnes. Mężczyzna chwycił literatkę, przetarł ją zawieszoną na przedramieniu szmatką i ustawił przed gościem.
– Co podać?
– Coś mocnego i taniego. Wódka.
Barman odwrócił się i sięgnął po jedną ze stojących za nim butelek.
– Zły dzień? – zagadnął.
Winston nie odpowiedział. Szybko opróżnił literatkę.
– Jeszcze – powiedział.
– Jak pan sobie życzy – odpowiedział kelner, nalewając kolejną porcję.
Po kilkunastu minutach i sześciu wypitych kolejkach Winstonowi zrobiło się gorąco. Czuł, że zbliża się moment, w którym alkohol zacznie działać z pełną mocą. Mimo to pragnął więcej i więcej.
– Wybacz, lecz na więcej cię nie stać. Poza tym wypiłeś dużo i pewnie zaraz zwali cię z nóg. Powinieneś już iść.
Barman zgarnął rozsypane monety i odstawił za siebie butelkę z resztą trunku, gdy nagle drzwi otwarły się ponownie.
Winston ciężko sapnął, otarł z czoła krople potu i chciał już wyjść, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Zamroczony alkoholem obejrzał się i dostrzegł niewyraźną sylwetkę, która po chwili zaczęła mu kogoś przypominać. Po jego plecach przebiegł dreszcz, a w ustach zaschło, gdy zdał sobie sprawę, że stoi obok niego ten sam starzec, który wcześniej pomógł mu pozbierać magiczne rekwizyty do walizki. Przybysz, skinieniem głowy, dał znak kelnerowi, by napełnił literatkę Winstona, co ten bez słowa uczynił.
– Widzę, że ponownie potrzebujesz pomocy, chłopcze.
Winston dostrzegł, że oczy starca są całkowicie normalne, nie zieją pustką jak poprzednio, co nieco go uspokoiło. Mężczyzna miał na sobie zapinaną na guziki koszulę w kratę i wełnianą kamizelkę. To co najbardziej rzucało się w oczy to elegancka laska z pozłacaną rękojeścią w kształcie lwiej głowy, która ledwo mieściła się w dłoni mężczyzny.
– Kim… Kim jesteś? – zapytał Winston.
Starzec przysiadł na krześle.
– Nie ważne kim ja jestem. Ważne kim ty jesteś – odpowiedział starzec, kładąc podkreślając wyraźnie TY. – Mówiąc ściślej: ważne kim się staniesz.
– Kim… Kim się stanę?
– Tak, mój drogi chłopcze.
– Nie rozumiem…
– Powiedz mi, Winstonie, kim chciałbyś byś?
Starzec ponownie dał sygnał kelnerowi, by napełnił szklankę. Winston czuł się mocno pijany, lecz przełknął kolejną porcję. Widział podwójnie, obraz rozmywał się i wirował.
– Iluzjonistą.
– Pewnie tak zdolnym jak Abraham West? Albo znacznie zdolniejszym?
– Tak, chcę być najlepszy.
– Jeżeli mi zaufasz, staniesz się tak znakomitym sztukmistrzem, jakiego jeszcze ten świat nie widział.
– Nie prawda. Jestem beznadziejny – wybełkotał Winston. – Dziś prawie zabiłem człowieka!
– Jesteś dla siebie zbyt surowy, chłopcze. Edward jest idiotą, wykończyłby się przez własną głupotę.
– Skąd… Skąd wiesz co się stało? Nie było cię tam…
– Znam się na ludziach Winstonie. I widzę w tobie ogromny potencjał. Pomogę ci, jeżeli mi zaufasz.
– Ale kim… Kim ty jesteś i dlaczego chcesz mi pomóc? Nie mam niczego do zaoferowania w zamian…
– Nie przejmuj się tym teraz.
Winston odniósł wrażenie, że lwia głowa z rękojeści porusza ustami, zupełnie jakby to ona wypowiadała słowa. Zacisnął mocno oczy, a gdy je otworzył to dziwne wrażenie zniknęło. Pojawiła się za to napełniona szklanka.
– Napij się, Winstonie. Pij i niczym się nie przejmuj. Pij, jakby jutra miało nie być! – Starzec stuknął laską o ziemię, poklepał Winstona po plecach jak starego znajomego i szeroko się uśmiechnął. – Uwierz w swoje przeznaczenie, Winstonie Kingu!
Magik wypił.
I w tym momencie urwał mu się film…
Gdy w spływającej z ciała wodzie nie było już śladu krwi, Winston wstał, zakręcił kurek i wytarł się, wciąż czując piekący ból pleców. Po wszystkim owinął ręcznik wokół bioder i podszedł do lustra.
Przez chwilę przyglądał się trupioblademu odbiciu, po czym odwrócił się, by obejrzeć pulsujące bólem plecy.
Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, które szybko przerodziło się w paniczny strach: w miejscu ran, gdzie spodziewał się ujrzeć poharataną, pociętą skórę, dostrzegł zabliźnioną plątaninę linii i okręgów, tworzącą wzór niepodobny do niczego co do tej pory widział. Jego oddech przyśpieszył. Dotknąwszy palcem nabrzmiałą, pagórkowatą bliznę, poczuł potworny ból, zupełnie jakby do skóry pleców przytknął rozgrzany do czerwoności pręt. Zacisnął mocno zęby, a z jego ust wydobył się krótki, żałosny jęk.
Wypełniona parą łazienka przypominała saunę. W pewnym momencie odniósł wrażenie, że pary jest coraz więcej i więcej, a gdy zasięg jego wzroku zaczął się skracać, chłopak zaczął wpadać panikę: w łazience oddychało się coraz ciężej, jakby ilość tlenu w powietrzu zmniejszała się z każdą sekundą. Doskoczył do klamki, nacisnął ją i pociągnął. Bez rezultatu. Drzwi sprawiały wrażenie, jakby ktoś je przyspawał od zewnątrz, podczas gdy on siedział pod prysznicem.
– Co jest, do cholery… – wycedził przez wciąż zaciśnięty zęby, spomiędzy których zaczęła wyciekać gęsta, lepka ślina.
Zaparł się nogą o framugę, chwycił klamkę oburącz i zaczął szarpać z całych sił, których przez brak tlenu miał coraz mniej. Drzwi zdawały się go ignorować, jakby klamka była zwykłą, przymocowaną do ściany zabawkową dźwignią, bez żadnej funkcji. Nagle jego ręce ześlizgnęły się i Winston wywrócił się z impetem na plecy.
Podźwignąwszy się ciężko zauważył, że para wodna jest tak gęsta, że ledwo widzi swoje ręce, a gdy przysunął je bliżej twarzy odniósł wrażenie, że są przeźroczyste.
Ostatni raz rzucił się na drzwi, jednak o ich powierzchnię uderzył tylko ręcznik.
Winston zniknął.