Wiedzieliśmy, że po śmierci babci Hipolity, wymagający opieki dziadunio nie będzie mógł mieszkać sam. Z jego pamięcią było coraz gorzej. Dzieci chciały większej przestrzeni, narzekając na ciasnotę w bloku. Sprzedaż obu nowoczesnych mieszkań, położonych w centrum wielkiej metropolii, dawała szanse na zakup znalezionej w internecie nieruchomości, znajdującej się na obrzeżach miasta. Ta decyzja, nagła i niepozbawiona pewnego ryzyka, zbiegła się z moim odejściem z pracy, gdyż od dawna miałam poważne problemy ze zdrowiem.
Formalności poszły zdumiewająco łatwo. Dzięki uprzejmości sprzedających, już po zawarciu umowy wstępnej nasza rodzinka rozpoczęła wprowadzanie się do nowego domu. Zamieszkaliśmy razem – dziadek Włodzio, ja i czworo moich kilkunastolatków: Marysia, Tadzio, Aneczka i Maciuś.
Budynek był poważnie zaniedbany, chociaż kuchnia i łazienka prezentowały się stosunkowo nieźle. Całe pierwsze piętro wraz z poddaszem i strychem oraz piwnica wymagały gruntownego remontu, przełożonego na bliżej nieokreśloną przyszłość. Na parterze tymczasem wystarczyło miejsca dla naszej szóstki.
***
– Dziadziu, proszę, tylko nie to! – jęknęłam, widząc wielkie słoje osiemdziesięciolatka, taszczone przez dzieci z samochodu.
– To specjalna mieszkanka babci, muszę ją mieć! – zawyrokował i odgonił mnie zdecydowanym ruchem ręki. – Piję te zioła od lat i jestem zdrów, jak ryba! – dodał z dumą.
– Ale ten smród! – Złapała się za nos jedenastoletnia Marysia, otwierając jedno z naczyń.
– Tak, dziadku, te ziółka babci Hipolity śmierdzą gorzej niż padlina! – zaśmiał się starszy o rok Maciuś, podsuwając nos nad otwarty słój.
– Brednie! – krzyknął poddenerwowany staruszek.
– Dziadku, jesteś pewien, że one ci nie zaszkodzą? W twoim wieku lepiej zdać się na lekarstwa, przepisywane przez dyplomowanych lekarzy, niż na nieznane mikstury, rodem sprzed pół wieku – próbowałam argumentować.
– Babcia mnie nimi leczyła przez całe dziesięciolecia i było dobrze! Przecież wszelkie choroby mnie omijają szerokim łukiem! – upierał się, ściskając kurczowo słoje z suszonymi liśćmi. – Ty mi tylko wrzątkiem zalejesz porcję co rano i nic poza tym.
– Prócz nieznośnego odoru! – dodał cicho najstarszy Tadzio, ale skarciłam go wzrokiem. Dziadek miał tylko tę jedną zachciankę – aby nadal pić napary z tajemniczej mieszanki ziołowej, przygotowywanej mu dotąd zawsze przez żonę, postanowiłam zatem, że będę ją spełniać.
***
Tymczasem zaczęliśmy stopniowo zadamawiać się w nowym miejscu.
Przy zakupie nieruchomości miałam okazję jedynie pospiesznie zobaczyć, jak zaniedbane jest otoczenie całego, wielkiego budynku. Teraz odkrywałam mnóstwo nowych szczegółów. Brak solidnego ogrodzenia, gruz porozrzucany wszędzie i wiele wysokich zarośli także wpłynęły na zaskakująco niską cenę posiadłości.
Kilka dni po przeprowadzce i zawarciu ostatecznej umowy, postanowiłam ambitnie zabrać się do karczowania niedużych drzewek za domem. Z siekierą i nożycami wycinałam z mozołem licznie rozsiane klony oraz jesiony, gdy wtem posłyszałam niewyraźny głos kobiecy, dobiegający z sąsiedniej działki, schowanej za niezbyt starannie przyciętymi, wysokimi żywopłotami i z tego powodu prawie niewidocznej.
– Reksiu, Reksiu! – Ukryta w gąszczu za ogrodzeniem kobieta szukała czegoś.
– Dzień dobry! – zawołałam przyjaźnie w jej kierunku, lecz w odpowiedzi usłyszałam tylko oddalające się kroki.
Przez kolejne dni sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. W końcu, wykarczowawszy z niemałym trudem spory kawałek zarośniętego ogrodu, zdołałam dotrzeć do słupków granicznych. Zobaczyłam niewyraźne kontury sylwetki nieznajomej, znów szukającej tajemniczego Reksia.
– Dzień dobry. Niedawno kupiliśmy dom po sąsiedzku. Czy pani szuka psa?
Chwila ciszy i nareszcie sąsiadka pojawiła się obok, przeciskając przez wyrwę w żywopłocie.
– Dzień dobry. – Szybko naciągnęła na czoło kapelusz. – Miło mi. Dawno tu nikogo nie było. Tak, szukam mojego pieska. Nie spotkała go pani?
– Niestety, nie. A jak wygląda?
– To biały pudelek. Śliczny, młody… – rozczuliła się. – Niedawno wróciliśmy z podróży po Afryce. Czy pani tam była? – zapytała niespodziewanie, dość wyniosłym tonem.
– Nie, nie byłam. Tam jeszcze nie – dorzuciłam, zamyślając się, bo przez wszystkie lata mojego zagonionego życia, skupionego tylko na pracy i potrzebach dzieci, nie udało mi się wyjechać dokądkolwiek, a co dopiero do Afryki.
– Koniecznie musi pani tam pojechać! – powiedziała z przekonaniem, nadal skrywając twarz. – My jeździmy kilka razy w roku. Tam są całkiem dziwne zwyczaje, ale za to wielka przestrzeń! – dodała, wpatrując się z uwielbieniem w odległe wspomnienia, gdzieś na horyzoncie. – Tylko…
– Co takiego? – dopytywałam zaciekawiona.
– Tym razem zbyt wcześnie pobliski wulkan zaczął dymić… Nie zdążyliśmy zabrać żadnej ciekawszej pamiątki, jak to mamy w zwyczaju, prócz niewielkiego kamyka. Sprzedawca z kamieniołomu twierdził, że jest to nieduży odłamek meteorytu, który spadł przed wiekami na pustynię.
– Piesek pewnie tęsknił? – zapytałam, wracając do tematu.
– Oj, nie! – Pokręciła głową i uniosła jedną dłoń, ukazując koronkową rękawiczkę. – Reksio zawsze nam towarzyszy. Nigdy go tu nie zostawiamy, nie moglibyśmy! Zwiedził z nami już tyle zakątków świata!
– I zgubił się po powrocie do domu?
Nieznajoma nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ z oddali dobiegł nas przytłumiony kaszel.
– Walerio, z kim rozmawiasz? – Przeziębiony mężczyzna najprawdopodobniej pojawił się na tarasie wielkiego domu, wyglądającego zza wysokich iglaków.
– Z nikim, wołałam tylko Reksia! – odpowiedziała mu kobieta. Chwilę szarpała się nerwowo z gałązkami, o które zahaczyła falbanami długiej sukni i frędzlami lekkiego poncza, narzuconego na ramię i nieznacznie spadającego przy szamotaninie. Dostrzegłam między drzewkami, że ma ona wyraźnie pociemniałą skórę rąk, co mocno kontrastowało z bielą rękawiczek oraz wręcz trupio bladą twarzą, nieznacznie wystającą spod kapelusza.
Oddaliła się szybko bez pożegnania, jakby bała się reakcji męża na jakiekolwiek kontakty z nieznajomymi.
Po około dwóch tygodniach, kiedy wypoczywaliśmy przed domem, doszedł nas cichy dźwięk żałobnej muzyki. Początkowo sądziłam, że to audycja radiowa. Odgłosy silników samochodowych przy sąsiedniej willi oraz snujące się tu i ówdzie za zaroślami postacie ubrane w czerń nie pozostawiały jednak wątpliwości – u właścicieli zaginionego pieska ktoś właśnie zmarł.
Postanowiłam nazajutrz wczesnym rankiem złożyć sąsiadce wizytę i przekazać wyrazy współczucia.
Dzwonek przy stylowej bramie i wysokim kamiennym ogrodzeniu przywołał zapłakaną młodą dziewczynę, która wyszła do mnie w czarnej sukience i białym fartuszku, kojarzącym się ze strojem pomocy domowej.
„Oni mają nawet służbę!” – przeszło mi przez myśl.
– Słucham? – zapytała.
– Ja do pani Walerii. Chciałabym złożyć jej kondolencje.
Dziewczyna rozpłakała się rzewnie.
– Pani Waleria nie żyje – wydusiła przez łzy.
Zaniemówiłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– A pan domu? – zapytałam mechanicznie.
– Oboje zmarli! – Rozryczała się na cały głos. – Takie nieszczęście! Wszystko przez ciągłe wyjazdy i ten przeklęty, iskrzący kamień, który poszedł z nimi wczoraj do grobu! Po co im to było?! Mogli siedzieć, gdzie im dobrze! – Łkając i łapiąc się z przestrachem za usta, odbiegła.
***
Moi domownicy jeszcze spali. Byłam tak mocno przybita tragedią, że nie mogłam zebrać myśli. Wzięłam się do karczowania kolejnej części ogrodu za domem. Pora była wczesna i temperatura niska, typowo jesienna. Mimo tego chmara nadlatujących, natrętnych much zniechęciła mnie do dalszej pracy. Po kwadransie zaniosłam narzędzia do szopy. Potworny smród, jaki czułam już od pewnego czasu, przybrał zdecydowanie na sile. Denerwował mnie.
„Dziadek już przesadza! Żeby te swoje przebrzydłe ziółka zaparzać tak wcześnie! Zasmrodził nimi cały dom. W dodatku wyszedł na taras i gotów się zaziębić! A tak w ogóle, to ja miałam mu je przygotowywać, nie on sam!” – pomyślałam, decydując się na trudną rozmowę ze staruszkiem i ostateczne wyrzucenie słojów z podejrzanym suszem babci, nawet wbrew jego woli. Jednakże w domu nadal wszyscy spali, a nieprzyjemny zapach, w ogóle nieprzypominający przecież ziołowego, wydobywał się z całkiem innej strony.
Szukając jego źródła, ze zdumieniem dostrzegłam dziwaczną, lepką masę, jaka przykleiła się do moich butów najwidoczniej podczas karczowania zarośli za domem. Wygląd oraz zapach były tak odrzucające i do tego tak niezwykłe, że ze wstrętem umieściłam nowe buty w pojemniku na śmieci, po czym starannie umyłam ręce. Myśląc nadal nad niespodziewanym odejściem sąsiadów, nie wracałam już do tajemniczego smrodu, jednakże to on dał znać o sobie już po kilku godzinach, wypełniając powietrze.
Po niespełna tygodniu przykry zapach panował już w całym ogrodzie. Mnóstwo było też natrętnych, gryzących, obłąkańczo złośliwych much. Co gorsza, ich ciała, po zabiciu, błyskawicznie zamieniały się w odrażającą maź, z której wypełzały białe larwy. Odnosiłam wrażenie, że kiedy pośpiesznie szukały kryjówek, dostrzegałam nikłą poświatę dokoła ich ciał.
Nic nie dawały kwitnące krzewy, pachnące rosą oraz opadającymi owocami złote liście ani deszcz. Śmierdziało coraz mocniej. A ja powoli zaczynałam odczuwać silne osłabienie, pojawiły się zawroty głowy i bolesne skurcze mięśni. Martwił mnie fakt, że również dzieci skarżyły się na podobne dolegliwości. Czyżby tutejszy klimat byt aż tak niezdrowy? Jedynie dziadziunio nadal tryskał zdumiewającą witalnością, popijając swoją ulubioną, ziołową mieszankę, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że nic złego się nie dzieje, a nasze osłabienie spowodowane jest jesienną aurą.
***
Pewnego razu z przerażeniem zobaczyłam ciemniejącą skórę na nadgarstkach. Od razu przypomniałam sobie ręce pani Walerii. Przed oczami stanęła mi w wyobraźni cała jej postać tak, jak ją sobie zapamiętałam podczas naszej jedynej rozmowy – niepokojąco blada twarz, wystające kości policzkowe, mocno podkrążone, przekrwione oczy. I te poczerniałe ręce, częściowo skryte pod rękawiczkami… W lustrze spostrzegłam, że zaczynam ją przypominać.
Osunęłam się na krzesło, czując wyraźną słabość.
„Może to epidemia?” – przeszło mi przez myśl. „Zaraz…” – dumałam dalej – „ta kobieta wspominała coś o wycieczce do Afryki. I jakimś świecącym kamieniu. Służąca go nawet przeklęła. Może przywieźli stamtąd podejrzane paskudztwo? A owa dziwaczna maź na butach? Cóż to takiego? Pełne jasnych, skręconych nitek czy włosów”.
Nagle mnie olśniło – „Może sierść białego pudelka?!”.
„Nie, to przecież niemożliwe. Lotniska, autokary, samochody – musieliby stykać się z tysiącami osób, a nigdzie nie podawano komunikatów o epidemii, przywiezionej z zagranicy! Żyje też nadal ich służąca” – próbowałam w myślach uspokajać skołatane nerwy.
Jakby w odpowiedzi na ostatni argument, po niespełna kwadransie zobaczyłam przez okno kondukt żałobny, wychodzący znów z sąsiedniej posesji.
Tym razem odważyłam się wyjść na ulicę i zapytać jednego z gapiów.
– To służąca państwa von Derlich, pani sąsiadów – odpowiedział.
– Dawna szlachta z Pomorza – dodała inna obserwatorka pogrzebu. – Biedna dziewczyna, miała zaledwie dwadzieścia lat – stwierdziła ze szlochem i skryła twarz w chusteczce.
– Czy oni na coś chorowali? – zapytałam.
Sąsiadka pokręciła głową.
– Kto ich tam wie!
– Byli niedawno za granicą… – powiedziałam ostrożnie, pilnie się jej przyglądając.
– Oni bez przerwy gdzieś wyjeżdżali – prychnęła z niechęcią. – Nie mogli usiedzieć w jednym miejscu!
– Za dużo pieniędzy, a za mało rozumu! – dorzuciła inna zgryźliwie. – Nawet, jak pani widzi, pogrzeby urządzali u siebie w domu (nazywanym ze względu na wyjątkową skromność urządzenia w porównaniu z pozostałymi “wiejską posiadłością”), podobnie jak śluby. Duchowne osoby kłopotali. I służbę zawsze tak żegnali. Władcy świata! Przeklęci bogacze! – krzyknęła z pogardą.
– Ciii! – syknął jakiś mężczyzna.
– Tak to jest, jak się ludziom w głowie przewraca – mówiła dalej z przejęciem, nie zwracając na niego uwagi. – Pałace w Wielkopolsce, dworki na Mazowszu, wille w Zakopanem i Wiśle, kilka nieruchomości za granicą.
– Do tego z tuzin samochodów, nawet własny jacht i samolot! – wymieniała inna kobieta.
– Samolot? – powtórzyłam z niedowierzaniem.
– A jakże! Nie przesłyszała się pani! Samolot do podróży mieli swój, prywatny. Żeby się po lotniskach nie tłoczyć! – powiedziała z zazdrością. – Ale cóż, potem i tak z każdego z nas tylko popiół, obojętnie, ile pieniędzy sobie za życia nagromadził… – dodała złośliwie.
– A jednak to przecież dość dziwne, aby tak nagle tyle osób w jednym domu zmarło – stwierdziłam.
– Rzeczywiście, podejrzanie to wygląda – potwierdziła pierwsza sąsiadka.
– Pono larwy z nich wychodziły, kiedy lekarz przyszedł – szeptem dodała kolejna. – O! – Wskazała swoje powyginane palce – Takie wielkie! I świecące!
– E, tam, bzdura! Co też pani opowiada?! – Machnęła ręką druga, wyraźnie zdenerwowana. – Jedynie, owa dziewczyna niespodziewanie zmarła, że pewnie dochodzić będą, na co. Ona przecież tylko tych państwa miała za swoich opiekunów i żywicieli, bo sierota. Zaś oni dwoje już wiekowi byli, to im i umrzeć przyszło, bo czas na nich najwyraźniej nastał – zawyrokowała. – Dwie siódemki – dwie kosy zawsze człowieka zabierają!
– Przypuszczałam, że pani Waleria jest w pełni sił. Tyle dalekich wyjazdów, taki majątek… – stwierdziłam zaskoczona.
– Coś pani?! – roześmiała się głośno sąsiadka, ale zaraz spoważniała, bo żałobnicy popatrzyli na nas z oburzeniem. – Chuderlawi i hipochondrycy – ot co! – powiedziała szeptem. Ale oboje mieli po siedemdziesiąt siedem – dwie kosy, jak nic, zetną każdego!
Zatkało mnie, osłabienie było tak silne, że musiałam oprzeć się o ogrodzenie.
Na szczęście obie sąsiadki nie zauważyły mojej słabości, rozgadawszy się na temat przyszłości wielkiej fortuny, pozostawionej po bezpotomnych zmarłych. Odchodząc, zajęte były nadal ożywioną dyskusją.
– Marysiu, wyglądasz bardzo źle! – stwierdził zaniepokojony dziadunio, kiedy wreszcie wróciłam z trudem do domu. – Może łyczek na wzmocnienie? – Pokazał swój kubek, wypełniony po brzegi ziołowym naparem. – On naprawdę stawia na nogi!
Machnęłam zniechęcona ręką i porwałam łyżkę, zanurzając ją w kubku staruszka. Popiłam odrobinę. Twarz wykrzywił mi przebrzydły smak, jeszcze gorszy od roznoszącego się zapachu, który i tak skutecznie ginął w powodzi panującego już od tygodni, wszechobecnego ogrodowego smrodu.
– Położę się, dziadku – powiedziałam słabo. – Zachorowałam chyba, czy coś…
Po dwóch godzinach drzemki wstałam, jak odmieniona. Zniknęły bóle oraz słabości, widziałam dużo lepiej i wyraźniej. Nawet dokuczające mi wcześniej, poważne problemy zdrowotne, odeszły w niepamięć.
A był już najwyższy czas, bo do domu powoli zaczęły wracać ze szkoły dzieci. Ich stan pogarszał się, zatem zaniepokojona zdecydowałam, że następnego dnia pójdę z nimi do lekarza. I nagle uświadomiłam sobie, że z naszej szóstki najzdrowszy nadal jest człowiek najbardziej wiekowy. Nie pracował on wprawdzie ani nie wstawał rankiem, jak my, a do tego codziennie dużo odpoczywał i rzeczywiście od lat na nic nie chorował, ale jadał przecież to samo, oddychał tym samym powietrzem. Gdzie zatem tajemnica? Wiem! On jeden dodatkowo pija obrzydliwą mieszankę ziołową, która najprawdopodobniej okazała się być jedynym lekiem, uodporniającym nie tylko na znane nam dotąd choroby, ale i na dziwaczną zarazę, przywleczoną z innego kontynentu (a może i świata?) przez sąsiadów wraz z tajemniczym kamieniem.
– Dziadku, co to właściwie za zioła są? – Postanowiłam popytać go o przepis babci.
– A co, podziałało? – stwierdził triumfalnie, widząc powracające ślady rumieńców.
– Chyba tak, choć sama w to nie wierzę – zaczęłam niepewnie.
– Teraz daj dzieciom. Widzisz , że twoje apteczne leki nic im nie pomagają.
– Jutro pójdę z nimi do lekarza.
– E, tam, to tylko półśrodki. Na takie zatrucie nie pomogą.
– Zatrucie? – Popatrzyłam na dziadunia przerażona.
– Chyba widzisz, co się dzieje! – krzyknął nerwowo, odganiając ze stołu kilka nienaturalnej wielkości much. – Nawet zwierzęta i rośliny się tym zarażają, a co dopiero ludzie!
– Czym?
– A bo ja wiem? Tym paskudztwem, które zabrało już sąsiadów. Ja także słyszałem na ulicy rozmowy o ich podróżach i dziwacznym, podejrzanym kamieniu. Nie ma na co czekać.
– A jesteś pewien, że to pomoże?
– Mnie pomaga – dodał z przekonaniem, uśmiechając się szeroko.
Nie mogłam zaprzeczać, dziadunio nadal tryskał zdrowiem.
– Ale co to właściwie za mieszanka? Przecież normalne zioła tak cuchnąć nie mogą!
– Tajemna… – odrzekł, mrużąc oczy.
– A ty? Nie zabraknie ci?
– Wiem, gdzie je znaleźć. – Ściszył głos – Babcia mi we śnie tajemne miejsce wskazała.
– We śnie? – powtórzyłam. – No, to już po nas – dodałam zrezygnowana.
– Nic podobnego! – oburzył się. – Ja nie zmyślam. Masz iść na skraj lasu, rosnącego od północy za szkołą powszechną, do której uczęszczałem, będąc pacholęciem… – zaczął opowiadać.
– Dziadku kochany. – Objęłam go ramionami, wzruszona. – Nie ma już dawno tamtej szkoły ani tamtego lasu.
– Jest, jest! – upierał się, wskazując przedwojenne zdjęcie na ścianie, ukazujące gromadkę dzieci i siedzącą z nimi wychowawczynię. W tle widać było niewyraźny zarys szkolnego budynku, a dalej zarośla. – Pójdziesz tam i, jak ja co miesiąc podczas każdego nowiu, nazbierasz: rutki, reweklazu, perzu, centurii, nańkutnicy, czerwonego szczawiu, piołunu, kolendry, berbeciośli, kurzego ziela, krwawnika… – począł wymieniać nazwy, wykazując się zdumiewającą, jak na swój wiek, precyzją oraz pamięcią. – Babcia Hipolita ci pomoże – dodał, mrugając.
– Babcia? Przecież ona nie żyje… – Zdumiałam się. Spojrzałam na fotografię. Buzia maleńkiej jasnowłosej dziewczynki najwyraźniej uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, a siedzący obok chłopczyk obrócił głowę. Z wrażenia zaniemówiłam.
– Tej nocy podczas nowiu wejdziesz tam, zasypiając z fotografią pod poduszką. – Pokazał mi raz jeszcze pożółkłe zdjęcie. – Babcia poda ci rękę – dodał, przytulając się z uśmiechem. – Las jest zaraz za szkołą. Tamte rośliny mają całkiem inny wygląd, właściwości oraz smak i zapach niż znane ci z tego świata, choć niektóre z nich nazywają się podobnie. Na tym polega ich magia. A teraz zaparz nam wszystkim ziółek. Pomogą wyleczyć dzieci i ciebie.
W nocy z niedowierzaniem, wchodząc podczas snu w zdjęcie szkolne sprzed dziesięcioleci, leżące pod poduszką, odwiedziłam po raz pierwszy rodzinną wieś moich dziadków. Rzeczywiście, las z babcinej fotografii pachniał i wyglądał zupełnie inaczej, co nadawało mu dodatkowej magii. Trzymana za ręce przez dzieci, stopniowo poznawałam cudowną krainę. Odwiedzałam ją, zbierając wraz z wiejskimi dziećmi w lesie całe bukiety leczniczych ziół, których zapach był dla nas odtąd najcudowniejszym na świecie. Magiczne suszenie ich i otrzymywanie już gotowych po wybudzeniu, pozostały dla mnie na zawsze zagadką. Tej jesieni rytuałem stało się zrywanie ciągle świeżych, pachnących roślin, wedle starannych wskazówek babci Hipolity. Stawanie we śnie przed fotografią, spoczywającą na pościeli, łagodne przechodzenie przez nią, niczym przez taflę ciepłej wody, podążanie za małą, jasnowłosą dziewczynką i wspólne odszukiwanie z uczniami szkoły na polanie pod lasem tajemnych ziół, a rankiem znajdywanie już ususzonych w wielkich słojach, należały teraz do najprzyjemniejszych praktyk podczas każdego nowiu.
Wszechobecny odór ogrodu przepadł na zawsze, do czego w dużym stopniu przyczyniła się również wyjątkowo mroźna zima. A my, w odróżnieniu od innych mieszkańców ulicy, nie potrzebowaliśmy porad lekarskich, aby pokonać ową tajemną chorobę (oraz wszystkie inne), całkowicie uodpornieni dzięki cudownym suszom zielarskim sprzed lat. Niebezpieczna afrykańska epidemia von Derlichów od tamtej pory przestała nam zagrażać.
A nadchodziły kolejne…