Widziałem Najmę, Panią Płodów i Opiekunkę Serc, pośród łanów złocistego zboża.
A jej dom, najświętsza świątynia na całych Ziemiach Enuna, górowała nad wszystkim i wszystkimi.
I wiedziałem, że przybyła pobłogosławić nasze żniwa. Nadeszła, by kłosy naszych dusz wydały owoc, z którego powstanie chleb naszego potomstwa.
Ale widziałem coś jeszcze.
Na dalekim wschodzie i zachodzie łodygi zbóż i roślin wszelakich uginały się, poczerniałe od prażącego słońca, czy wychłodzone przez obojętny księżyc.
Najma także to ujrzała.
I zapłakała.
***
Kolejne wieczorne ćwiczenia szermierki wycisnęły siódme poty zarówno z ucznia, jak i nauczyciela. Nadeszła w końcu chwila odpoczynku, którą mistrz Nuhro chciał wykorzystać na lekcję zgoła innej kategorii, niż cięcia, pchnięcia i unikanie ciosów.
– Wyobraź sobie duszę jako rozwijający się kwiat. – Nuhro poprawił pozycję na niewygodnej kamiennej podłodze, spojrzał gdzieś w głąb pomieszczenia. – Roślinę, która potrzebuje najróżniejszych darów ziemi, by się rozwinąć.
Kolejny wykład o filozofii, westchnął w myślach Koraki.
– Wody? – zapytał.
Oparł przedramię na zgiętym kolanie, drugą ręką obracał drewniany ćwiczeniowy miecz. W końcu odłożył oręż i spojrzał na swojego mistrza.
– Tak, chociaż nie tylko – odpowiedział Nuhro. – Wyobraź sobie, że glebą, w której puszcza swe korzenie roślina, jesteś ty, twój umysł i ciało.
Wstał, otrzepał spodnie z wszędobylskiego pyłu i podszedł do długiej prawie na szerokość całej izby ławy. W stojącej na niej glinianej doniczce rósł niebieski kwiat, na którego wilgotnych płatkach tańczyły refleksy świetlne wiszących na ścianie pochodni. Mistrz chwycił stojący obok dzban i nalał nieco klarownego płynu do glinianej doniczki. Przywołał ucznia ruchem dłoni.
Odsunął zasłaniający okno kawałek materiału. Zbliżający się do pełni księżyc rządził na granatowym niebie wśród orszaku gwiazd.
– A słońce? – rzucił Koraki, muskając opuszkami palców delikatne płatki hiacyntu. – Słońce jest ważne dla życia roślin, tak?
– Wiesz, że noc jest potrzebna kwiatom tak samo jak życiodajny ogień?
Koraki pogłaskał się po podbródku, mruknął coś w zamyśleniu. Przecież to w dzień rosło zboże, to latem miały miejsce żniwa! Tak w każdym razie mu mówiono całe życie. Zima, nad którą pieczę stanowiła czerń śpiącego nieba, była okresem zastoju, kiedy zwierzęta i ludzie stawali się ospali, a rośliny zamierały i czekały na powrót ukochanego ciepła.
Popatrzył to na kwiat, to na srebrną tarczę pana nocy, po czym przeniósł wzrok na Nuhrego.
– A czy mrozy z północy nie są właśnie tym, co nie pozwala ziarnu na pojawienie się w kłosach jęczmienia? – Młodzian zmrużył oczy, czekając na kolejną olśniewającą odpowiedź mistrza. – Czy to nie słońce daje życie i pozwala na żniwa?
Nuhro pokiwał głową, westchnął. Odwrócił się do Korakiego i położył dłoń na jego barku. Uśmiechnął się ciepło, delikatnie, wyglądał na niemalże zadowolonego. Młodzieniec wiedział, że każda lekcja sprawia mistrzowi przyjemność, pozwala mu na podzielenie się spostrzeżeniami. Taka otwartość nie zawsze podobała się kapłanom Aphoibosa, Boga Słońca, więc grono słuchaczy zamykało się jedynie na Korakim. Tyflos tępił jakiekolwiek zarzewia buntu, nawet jeśli chodziło tylko o pozornie nieszkodliwe anegdotki.
– Opowiem ci coś.
***
– To się stało jeszcze zanim wyszedłeś z łona matki, trwało wówczas powstanie hatevańskie, a ja walczyłem w armii hegemona.
– Skąd znasz tę historię?
Nuhro spojrzał przez okno, na majaczące w oddali mury miasta.
– Ktoś mi ją opowiedział.
***
Spiżowa głownia topora odbijała światło potężnego słońca. Wisząca na bezchmurnym niebie kula ognia popychała wojowników Tyflosu do walki w imię patrona, przed którym nie chcieli schylać głów niewierni Hatevańczycy. Kolejna wioska będąca schronieniem dla powstańców została zgnieciona przez ciężki but hegemona, niewidzącego miejsca dla heretyków w podległym mu państwie.
Pokryty pyłem i krwią wojownik podniósł broń, oddał cześć Aphoibosowi, który obmył go łaską promieni słońca. Nie liczył się upał, rozterki doczesne rozpierzchły się w gorącym powietrzu południa. Liczyło się zwycięstwo i nawrócenie tych, którzy odwracali się plecami do pomocnej ręki Boga Słońca.
Spojrzał jeszcze raz na klęczącego przed nim człowieka. Brodaty, siwy mężczyzna wznosił ręce w błagalnym geście, próbując powstrzymać wojownika przed przekroczeniem progu domu. Wciąż zanurzony w bitewnym szale Tyflota spuścił topór, rozłupując tamtemu czaszkę z chrzęstem kości.
Odsunął nogą ciało, po czym kopnął w drzwi. Te niemalże wypadły z zawiasów, gdy uderzyły z hukiem o ścianę. Wojownik ostrożnie stawiając stopy zagłębił się w pogrążoną w półmroku izbę. W środku pachniało kurzem i starymi rybami… biedą. Postąpił kilka kroków, rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszystkie okna były pozasłaniane pledami czy zasłonami skleconymi na szybko ze starych ubrań. Poza tym wydawało mu się, że wojna tego domostwa nawet nie tknęła.
– Achhh! – Kobiecy krzyk rozszedł się w niskiej izbie, wytrącając żołnierza z równowagi.
Zaczął się odwracać, gdy nagle coś na niego wskoczyło. Obojczyk odezwał się niesamowitym bólem, wojownik zaczął się szamotać, aż zrzucił napastnika z szyi.
Ryknął, odwrócił się w mgnieniu oka. Na ziemi przed nim leżała młoda kobieta, w oczach której płonęła czysta nienawiść. W ręce trzymała krótki miedziany nóż, z którego ściekała krew.
Jego krew.
Mokra od potu i czerwieni tunika przykleiła się do rany. Rozsierdzony wojownik patrzył na kobietę… i nie wiedział co zrobić. Nie spodziewał się tak brawurowego ataku, a z pewnością nie kogoś takiego. Drobnego, wycieńczonego i wygłodniałego.
Gdy zerwała się na nogi i ponownie wzniosła nóż nad głowę, zareagował odpowiednio. Uderzył ją drzewcem w skroń, posyłając z miejsca na ziemię. Podniósł głownię topora i już, już miał wbić brąz w jej kręgosłup w imię Aphoibosa…
Ale coś w nim drgnęło.
Może to przez ciemne loki leżącej na wznak kobiety, a może delikatną twarz, jakby pogrążoną w błogim śnie? Chude ciało, krzyczące o nędzy, jaką musiała przeżywać przez ostatnich kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt dni?
Syknął, gdy rozryte mięśnie przypomniały o sobie, do oczu cisnęły się łzy, ale powstrzymał je i schował oręż za pas. Działając wbrew sobie przerzucił bezwładne ciało dziewczyny przez zdrowy bark i wyszedł z powrotem na plac osady rybackiej.
***
– Jak myślisz, kto zajmował się kwiatem duszy tego wojownika?
– W jakim sensie?
– Kto według ciebie opiekował się jego sercem? Kto prowadził jego życie w takim a nie innym kierunku?
– On sam?
Coś błysnęło w oku Nuhrego. Kącik jego ust drgnął nieco, chociaż cała twarz pozostawała jak skała, niezmienna.
– Słuchaj dalej.
***
– I po co żeś mnie oszczędził, barbarzyńco?! – wrzasnęła porwana, której skóra nabiegła czerwienią. – Mogłeś mnie zabić, tam, przy moim ojcu, phi!
Kobieta, która na oko mogła dopiero co przekroczyć dwadzieścia lat życia, wierzgała i wyrywała się, próbując wyswobodzić ręce i nogi z powrozów. Skóra na nadgarstkach spływała krwią, sznury doszczętnie przeszły wilgocią. Posklejane na prawej skroni włosy przypominały o uderzeniu sprzed kilku dni.
– Powiesz coś, czy będziesz tylko tak stał i się gapił jak skończony tępak?
Intrygowała go. Uwięziona za wzmocnioną kratą z dębu i pod stałą kontrolą straży, tkwiła w niewoli od czterech dni, ale wciąż się nie poddawała. Wola walki płonęła w jej oczach, całe ciało kipiało chęcią rozerwania wszystkiego na strzępy. Ale z drugiej strony było w niej coś takiego, co chwytało wojownika za serce. Nie umiał tego dobrze opisać, wszak jeszcze niedawno prawie zanurzył topór w jej krwi.
Skrzywił się nieco, gdy rana w barku ponownie odezwała się kłującym bólem.
Kobieta uniosła kącik ust na ten widok.
Po bitwie, gdy tylko kapłani zauważyli prowadzoną przez niego Hatevankę, od razu wepchnęli pomiędzy nich ze swoimi chciwe łapska, szukając w niej okazji na udobruchanie Aphoibosa. Bo czy bogowie stanęliby obojętnie przed taką ofiarą? Zawziętą heretyczką, która przejdzie na drogę światła, albo poświęci swą krew na ołtarzu dla nawrócenia jej pobratymców?
To nie mogła być byle jaka osoba. W płonących agresją oczach skrywała się nieprzeciętna inteligencja, a to właśnie takich najbardziej lubił przyjmować Bóg Słońce. Takich, których ciała i umysły stanowiły żyzną ziemię pod rozwój najpiękniejszych kwiatów. Mógł też przyciąć niektóre odrosty, poprowadzić łodygę w nieco innym kierunku, ale… twarde, uparte łyko raczej nie nadawało się do pielęgnacji. Nie, w tym przypadku sens miało jedynie kompletne oczyszczenie.
Wojownik próbował rozgryźć więźniarkę. Co pozwalało jej walczyć? Widziała śmierć swojej rodziny, ujrzała płonące domy i zagrody wioski, w której zapewne się wychowała. Została bezceremonialnie wtrącona do ciasnej klitki, będącej karykaturą domu w jej ostatnich dniach.
– Zostaniesz poświęcona Aphoibosowi – powiedział, przerywając dłużącą się ciszę.
Obserwował jej reakcję, szukał najsubtelniejszych zmian w wyrazie twarzy czy mowie ciała. Ale nic, wciąż ta sama czysta furia.
– To do niego pójdę i pokażę mu rzyć – warknęła tylko, wwiercając się oczami w jego czaszkę.
– Mhm.
Pokiwał głową, zmrużył oczy. Tak, zaskakiwała go. Wręcz zaczynał ją podziwiać. Większość po takim czasie gotowa była błagać na kolanach i wyć wniebogłosy w nadziei na litość.
W takim razie bez tortur się nie obędzie.
***
– Aphoibos?
– Tak. Bezwzględny ogrodnik.
Koraki parsknął, ale od razu się opamiętał, gdy zobaczył poważną twarz mistrza. Odkaszlnął, podrapał się po głowie i spojrzał na kwiat hiacyntu.
– Rozumiem – mruknął chłopak.
– To kontynuuję.
***
– Podziwiam cię, wiesz? – rzuciła nagle kobieta.
Wojownik wzdrygnął się, jakby trafił go nagle grom z jasnego nieba. Podniósł wzrok znad narzędzi tortur i wbił przenikliwe spojrzenie w więźniarkę. Jedna pochodnia rzucała wątłe światło na ściany celi i twarz kobiety, która to zanurzała się w cieniu, to z powrotem wyłaniała się z objęć mroku.
– W jakim sensie? – zapytał, układając przedmioty w odpowiedniej kolejności.
– Nie masz za grosz sumienia, prawda?
Nie odpowiedział. Chwycił brązowe obcęgi, obejrzał odbijające się w metalu refleksy świetlne.
– Najpierw wpadasz niezaproszony do mojej wioski…
– Twojej?
Uniosła brwi, zaskoczona wtrąceniem kata.
– Wiesz przecież o czym mówię, Tyfloto. Wraz ze swoimi pobratymcami mordujesz moją wioskę, na moich oczach pozbawiasz głowy mojego ojca. Mógłbyś chociaż litościwie podciąć mi gardło. A ty co robisz? Pędzisz mnie w niewolę i jeszcze sam prowadzisz tortury. Doprawdy, godne podziwu!
Coś ukłuło go w okolicy klatki piersiowej, tym razem nie była to bynajmniej rana przy obojczyku. Zacisnął zęby i próbując nie zdradzić rodzącego się w nim zakłopotania, wysyczał:
– To dla wyższego dobra.
– Ha! – parsknęła przez spierzchnięte usta. – Dla wyższego dobra… Czyś ty rozum postradał?
– Ryzykujesz teraz, wiesz? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Co niby ryzykuję? Że mnie zabijesz? Proszę cię.
Jeszcze raz spojrzał na jej twarz. Bystry wzrok kobiety był jak węże, wślizgujące się do umysłu przez wszystkie otwory w głowie. Czuł, jakby próbowała dostać się do jego duszy, jakby chciała obejrzeć ją i obśmiać przy samym źródle.
Może miała słuszność?
– Jestem tylko pokornym sługą Aphoibosa.
Prawdą było, że zapędziła go w kozi róg. Od młodego wychowywali go w wierze, a on czerpał z niej garściami. Okazał się idealnym kandydatem na wybrańca. Nie dość, że pokładał całą nadzieję w łasce Boga Słońca, to jeszcze umiejętnościami szermierczymi bił resztę na łeb na szyję.
A teraz? Może przeszedł właśnie tę umowną granicę, kiedy autorytety i idee sypią się jak zmurszała kość? Czyżby jego własne czyny go przerosły?
– A jednak robisz to, bo zatraciłeś samego siebie, prawdę mówię? – powiedziała łagodnym, nawet nieco słodkim głosem, w którym jednak krył się zaostrzony szpon. Taki, który ugodził go prosto w serce.
– Co ty możesz wiedzieć, niewierna? – warknął, czując, jak osuwa mu się grunt pod nogami. – Co taka heretyczka jak ty jest w stanie powiedzieć o wierze w Aphoibosa? Wy wszyscy byliście zbyt słabi, by wytrwać przy łaskawym Bogu Słońcu.
Nie powinien z nią dyskutować. Miał tylko ją złamać, wyciągnąć skrawki cherlawej duszy i na ich miejsce siłą wsadzić bezwzględne oddanie jedynemu słusznemu bóstwu. Rozmowa szła w złym kierunku, czuł zaciskający się w trzewiach supeł.
– A może to my właśnie wydostaliśmy się z kajdan, które nam nałożył? – Nie dawała za wygraną. – Aphoibos jest fatalnym gospodarzem i sam o tym wiesz gdzieś w głębi tego czarnego jak smoła serca. Nie umie zadbać o swych podopiecznych, pali własne uprawy niemiłosiernym słońcem, które ponoć miało dawać życie!
– Zamilcz…
– Ten, który miał dawać swym dzieciom szansę na ratunek, sam je zabija!
– Milcz!
Zamachnął się spiżowym narzędziem i uderzył na odlew. Skalistą ścianę celi zabarwił szkarłat.
***
– Nie usłyszą nas? – zapytał zmartwiony Koraki, czując jak zimny dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa. – Straże, znaczy.
– Spokojnie, to domostwo jest wystarczająco daleko od głównych ulic, zresztą stojący przed drzwiami frontowymi żołdacy to moi zaufani przyboczni.
Koraki spojrzał na Nuhrego spode łba, zmarszczył brwi, ale po chwili pokiwał głową i pozwolił mistrzowi kontynuować opowieść.
***
Jeśli tak bardzo chciała fałszywej wolności, to ją dostanie. Przekona się, że życie bez łaski słońca nie ma sensu.
Straże wymieniają się co ćwierć dnia, nowi zawsze zmieniają poprzednich dopiero przed samą celą, myślał wojownik-kat, obserwując kolejną rotację wojaków w jaskini pod najważniejszą świątynią Aphoibosa w Agerochonie, stolicy Tyflosu.
Wiedział, że przypadkowe pominięcie obowiązków z jego strony nie wchodziło w grę, zbyt duże ryzyko. Przy odpowiednim wygimnastykowaniu dało się odsunąć rygiel do drzwi ze środka celi, ale nie mogło przy niej być żadnych strażników.
Zbyt dużo przypuszczeń, za mało pewników.
Potrząsnął głową, żeby pozbyć się natarczywych myśli.
Nie, miał swoje obowiązki, których musiał dopełnić. Taka jego rola, powierzona mu przez Jedynego.
Klepnął strażnika w ramię, dając mu do zrozumienia, że znowu przyszedł porozmawiać z więźniarką. Tamten kiwnął głową i już miał odejść, gdy nagle przystanął w pół kroku i złapał kata za bark.
– Coś taka niemrawa jest dzisiaj, uważaj z nią – mruknął. – Kapłani pewno nie chcą, żeby wyzionęła ducha przed uroczystościami.
– Aha, dzięki.
Strażnik zniknął w świetle dnia wlewającego się przez wejście do jaskini. Kat spojrzał przez kraty w głąb ciasnej klitki. Na samym jej końcu, wciśnięta w róg siedziała zmizerniała, znana mu już całkiem dobrze kobieta. Dźwięk otwieranych drzwi zmusił ją do podniesienia wzroku, który i tak chował się za kołtunami opadających na twarz czarnych włosów.
Podszedł do niej spokojnie, w sakwie pobrzękiwały narzędzia tortur, w wiszącym u pasa bukłaku chlupotała wesoło woda z winem. Znowu opuściła głowę, jakby udając, że nie obchodzi jej wszystko, co się wokół niej dzieje, wcisnęła się głębiej w nierówną ścianę. Kat zauważył ten ruch, zsunął z ramienia torbę z utensyliami i rzucił gdzieś za siebie.
– Dzisiaj bez przekonywania mnie do jedynej słusznej wiary? – wycharczała, chociaż trudno było stwierdzić, czy zamierzenie, czy przez wysuszone na wiór gardło.
Odchyliła głowę, związanymi dłońmi odgarnęła pasma tłustych włosów z oczu. Obity policzek wyglądał teraz jak dojrzała śliwka, napuchnięty i fioletowy.
Zaschnięta krew przysłaniała niemalże całą prawą połowę jej twarzy.
– Powiedz mi. – Odwrócił głowę, by sprawdzić, czy na pewno nikt nie czai się przy wejściu do celi. Zniżył nieco głos. – Jak w takim razie znajdujesz sens tego wszystkiego? Co prowadzi cię przez życie, daje poczucie opieki?
Spojrzała na niego wzrokiem pełnym zdziwienia. W zaszklonych oczach widać było wewnętrzną walkę pomiędzy dwoma frontami. Wejść w polemikę, czy nie?
– A co cię tak nagle tknęło? Bicie kobiet wyzwala w tobie wyrzuty sumienia, hm?
Nie zareagował na uszczypliwą uwagę.
– Jak to jest, że w obliczu zupełnej porażki i tak tkwicie przy swoim?
Uśmiechnęła się cierpko.
– Ach, czyli w ten sposób. Wątpliwości cię dotknęły?
Była niezła. Nie byle jaka młódka, które z reguły poświęcali przez ostatnie lata, a konkretna kobieta, mogąca ciętymi słowami tknąć niejednego akolitę ze świątyni. Nie dziwota, że większość z nich wychodziła z jaskini naburmuszona i spięta, jak gdyby co najmniej uraziła ich męskość w samym zalążku.
Tego zresztą nie wykluczał.
– Chcę wiedzieć, czemu jesteś tak zawzięta.
– A to muszę mieć konkretny powód? – Z trudem wzruszyła ramionami, a zastane mięśnie i obite kości wycisnęły z niej cichy jęk.
– Każdy z nas ma jakiś – odparł, po czym usiadł na twardym gruncie. – My mamy Aphoibosa. Wy? Pozorną wolność? Od czego? Przecież pod nadzorem hegemonii byliście ludźmi wolnymi, otoczonymi opieką Boga Słońca, który chronił was przed chłodem nocy, czyż nie?
– A co to za wolność, gdy powierzasz swój los jakiemuś bytowi, który nawet nie ma odwagi spojrzeć ci w twarz w trudnych chwilach? Mam gdzieś jego władającego nocą brata, naprawdę. Mam gdzieś tych dwóch zadufanych w sobie bożków, którym poświęcaliśmy w ofierze jedzenie, trzodę, życie a nawet śmierć!
Każde kolejne słowo przepełniała coraz większa determinacja. Przemogła słabość ciała, gdy emocje wzięły górę. Kipiały z niej, ściekały po skórze razem z krwią. W kącikach oczu pojawiły się łzy, które mieszając się z brudem spływały po policzkach i kapały na suchą skałę.
– Czemu więc powierzasz swoją duszę?
– Powierzyłam ją tym, których krew zabarwiła brąz twojego topora – odpowiedziała chłodno, z ukrytą pomiędzy słowami nienawiścią. – Bo oni byli tutaj, na tym świecie. Mogłam z nimi porozmawiać, dotknąć, przytulić. To jest prawdziwa opoka, a nie posąg w świątyni.
Wojownik poczuł dziwną pustkę. Odpiął bukłak od pasa i oparł o nierówną ścianę. Wstał, podszedł do tobołka z narzędziami i wyciągnął z niego służący do oprawiania zwłok prosty spiżowy nóż. Kat działał automatycznie, miał wrażenie, że nie kontroluje swoich ruchów. Że coś innego używa jego kończyn, jakby w sercu pojawiła się nowa siła, płynąca teraz żyłami wojownika.
Przełożył sobie tobół przez bark, przy okazji udając, że ostrze wypada mu z rąk. Metal brzęknął o skałę i upadł między leżącymi pod ścianą kamieniami.
– Jutro będziesz poświęcona – powiedział wypranym z emocji głosem. – Ale może szybko znajdą kogoś, kim cię zamienią.
Nie musisz umierać, dodał w głowie.
***
– Ha, to ciekawe.
– Co jest ciekawe?
– Taki zatwardziały aphoiboita, a był gotów zaryzykować swe życie dla obcej, nienawidzącej go kobiety?
– Ano, był.
***
Na jego szczęście wartę nocną miał objąć pewien żołdak, znany ze swoich pijackich eskapad. Wojownik znał kupca sprzedającego tamtemu wino. Handlarz miał swój kram w ruchliwej okolicy, zaraz pod wejściem na agorę. Wykorzystując zamieszanie, które wywołały rzucone znikąd srebrniki, dodał co nieco substancji nasennej do stojących na widoku dzbanów.
Inni klienci też szybko pójdą spać.
Gdy nadchodził już wieczór, wojownik skrył się za rogiem budynku wychodzącego bezpośrednio na wprost kramu i obserwował. Tak jak podejrzewał, nie-do-końca-sumienny strażnik przybył do swojego ulubionego kupca i nawet nie smakując jego wyrobów zakupił bukłak krwistoczerwonego trunku.
Pozostało tylko czekać.
***
Siedział przy oknie w swojej kwaterze i nasłuchiwał. Serce biło jak oszalałe, gdy obserwował wartowników, leniwie snujących się po blankach murów z pochodniami w rękach. Na najbliższej wieży piętrzył się wielki stos z chrustu, jeszcze chłodny, nie spowity ogniem.
Spiżowe trąby spały.
Miasto zanurzone w świetle pełnego księżyca wyglądało idyllicznie. Jedni mieszkańcy spali, niektórzy szykowali się na Aphoiboidy, podniosłe święto Boga Słońca, mające przepełnić stolicę radością, nadziei na odnowienie i opiekę patrona mądrości i duszy. W świątyni zapewne krzątali się jeszcze akolici, szykujący boskie mieszkanie na przybycie jakże wyjątkowej ofiary.
Poświęcając jej krew na ołtarzu, pozwolą wszystkim na zaznanie mocniejszej niż kiedykolwiek łaski ich pana.
Cisza. Żadnego alarmu. A moment na ucieczkę był idealny. Teraz, właśnie teraz miała szansę na powrót do wolności. Może już opuściła więzienie? Może udało jej się pokonać bramy miasta, wymknąć jednym z gorzej pilnowanych wyjść?
Nie słyszał krzyków, nie widział tłoczących się pochodni w miejscu wejścia do jaskini.
Tak, z pewnością jej się udało.
Położył się, przykrył lnem i odpłynął w krainę błogiego snu.
***
Zmartwił się, gdy rano także alarmu nie podniesiono.
Ubrał się w odświętne szaty i czym prędzej powędrował na plac świątynny. Ludzie tłoczyli się pod podwyższeniem, na którym górował nad wszystkimi kamienny, zdobiony rytami ołtarz. Kapłani przygotowali kadzidła, w każdym narożniku wzniesienia znajdował się posążek boga ze słoneczną aureolą.
Widocznie rozeszła się wiadomość, że to święto będzie wyjątkowe. Że ziemię Agerochonu zabarwi krew tak zatwardziałej niewiernej, że nawet Najwyższemu Kapłanowi nie udało się jej złamać.
Wojownik pocił się jak czekające na śmierć zwierzę. Przestępował z nogi na nogę, nie mogąc za żadne skarby ustać w miejscu. Oddech drżał. Nigdy by nie przypuszczał, że takie odczucia będą targały jego ciałem w dzień Święta.
Gardło zaczęła rozpychać mu gula, gdy przed ołtarzem, eskortowana przez dwóch świątynnych strażników pojawiła się odziana w niebieską szatę kobieta.
Dziwne uczucie osiadło chłodem na trzewiach, z niedowierzaniem wpatrywał się w ofiarę idącą w kierunku ołtarza. Została umyta, wyglądała zupełnie inaczej. Jednak spuchnięty polik sugerował jedno.
Miał wrażenie, że słońce nabrzmiało. Wszyscy padli na kolana i wznieśli ręce w geście szacunku dla wielkiego Aphoibosa. Zerwał się chwilowy porywisty wiatr, który zabrał ze sobą dym świętych kadzideł i rozniósł błogosławieństwo po całym wzgórzu. Bóg Słońce przybył, to było pewne.
Kiedy ofiara miała już usiąść na świętym stole, ich spojrzenia się spotkały. Z pozoru zupełnie przypadkowo. Chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że to bez sensu. Z początku jej wzrok wyrażał politowanie, ale… po chwili stał się chłodny. Jej twarz przybrała wyraz całkowitego spokoju, emanowała pewnością siebie. Wiedziała, co się zaraz stanie i była na to gotowa.
Ale jak to! Przecież dał jej szansę na ucieczkę, mogła wrócić…
Tylko dokąd?
Gdy tryskająca z szyi krew zabarwiła brąz ołtarza, zrozumiał.
***
Nuhro i Koraki stali teraz nad klifem, o który rozbijały się pieniste morskie fale. Zanurzone we śnie miasto Hakeny stało za ich plecami, przed sobą mieli jedynie bezkres granatowych wód, w których odbijało się skrzącymi refleksami światło srebrzystego księżyca.
Wiatr smagał policzki, wkradał się za tunikę, jednak nie marzli.
– Mistrzu Nuhro? – zaczął niepewnie Koraki.
– Tak?
– Czy ja znam tego… wojownika?
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, chociaż w oczach grał smutek. Ściągnął tunikę i stanął prosto przed uczniem. Po prawej stronie, między barkiem a szyją skóra była jakby zniszczona, skurczona i ciemniejsza niż reszta ciała.
Blizna.
***
Od tamtego dnia minęło dobrych kilka lat. Koraki zdołał przełknąć słowa mistrza i pogodzić się z tym, że dawny obraz rozpadł się w pył. Przestał drążyć temat, najzwyczajniej w świecie przyjął Nuhrego takim, jakiego go znał. Nie liczyły się dawne przewinienia, a to, kim się stał. Młodzieniec nie czuł przez niego smutku ani złości, a bardziej… zawód.
Dlaczego nie wyjawił mu tego wcześniej? Koraki i tak nie miałby komu opowiedzieć o prawdziwej historii swojego mistrza, zresztą ich relacja zakrawała bliskością na taką, której doświadczali ojciec z synem.
– Czyli ani księżyc ani słońce nie wystarczą w pełni do tego, by kwiat wydał owoce? – zagadnął młodzieniec, wpatrując się w kamienną posadzkę. Podniósł po chwili wzrok na Nuhrego.
– Tak. Wszystko musi być w równowadze, nadmiar czegokolwiek jest źródłem zniszczenia – odparł ze spokojem.
Koraki westchnął w myślach, gdy zdał sobie sprawę, że ciekawość pchnie go coraz bardziej ku nieuchronnemu pytaniu.
– I zdałeś sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy ta kobieta zginęła?
Nuhro spuścił wzrok, przeciągnął dłonią po twarzy. Wcisnął się plecami w ścianę.
– Tak. Po stokroć tak, przyznaję się, że to dopiero jej ofiara ukazała mą ślepotę – odparł na jednym oddechu. Koraki miał wrażenie, że w kąciku oczu mistrza światło odbijają zbierające się łzy, jednak po chwili już ich nie było. – Pytasz, bo zbliża się Święto Boga Słońca?
Młodzian pokiwał głową w zadumie, po chwili spojrzał na Nuhrego, który wpatrywał się tęsknym wzrokiem w kwiat hiacyntu.
– Dlaczego w takim razie każdy naród wyznaje innych bogów? Dlaczego każdy wybiera inne ciało niebieskie, czy inny płyn, którym podlewa swe kwiaty? – kontynuował Koraki.
Nuhro podszedł niespiesznym krokiem do stojącej na ławie niskiej świeczki. Stanął i zaczął wpatrywać się w nią, jak gdyby była najciekawszym przedmiotem, jaki kiedykolwiek ujrzał. Koraki poszedł jego śladem, zbliżył się do nauczyciela.
– Jedne rośliny wolą cień, zaś inne rozkwitają w pełnym słońcu – opowiadał, nie odrywając oczu od wątłego płomyka. – Część kwiatów potrzebuje ciężkiego od wilgoci powietrza i wylewów rzek, za to inne rozwijają się w suchym, gryzącym gardło wietrze.
– Czyli…
– Czyli są jak ludzie, mają różne potrzeby – dokończył. – Ale wiesz co i tak jest dla nich stałe?
Koraki nie chcąc ponownie przerywać wywodu mistrza, pochylił tylko głowę w bok.
– To, że rośliny cienia i tak potrzebują słońca, a rośliny słońca i tak potrzebują cienia. A bez wody nie urośnie nic, ważna jest tylko ilość. Ró-wno-wa-ga – zaakcentował Nuhro.
– Czyli uważasz, że ludy tych krain żyją w obłudzie i kłamstwie, bo każdy z nich widzi się jako wybrańców jedynego słusznego boga czy bóstw? Że nie są w stanie żyć w pokoju z innymi, bo muszą udowodnić reszcie, że tamci żyją w błędzie?
– Ja nie uważam – uśmiechnął się pod nosem. – Ja to wiem.
Zdmuchnął świeczkę.
***
Najma zatrzymała się wreszcie przy drobnym, acz ślicznym kwiecie. Wszystko wokół było martwe, lecz hiacynt piął się. Dawne liście ktoś obciął, ale te odrastały mocniejsze niż wcześniej. Kiedyś wątła i zaniedbana spalona słońcem roślina znalazła nowego opiekuna, który pozwolił jej na ukazanie swego pięknego, niebieskiego oblicza.
I wtedy Najma uroniła łzę szczęścia.