To letnie popołudnie Jenis spędzał dokładnie tak, jak lubił najbardziej. Siedział przed gospodą „Słodki Raj”, na skraju placu targowego, wygrzewając się w promieniach lipcowego słońca i popijał słodkie, młode wino. Ratuszowy zegar wskazywał, że dochodzi właśnie godzina trzecia.
– Nie powinieneś być w polu, chłopcze? – zapytał karczmarz, szykujący przybytek na wieczór. – Pańskie oko konia tuczy.
– Rola to nie dla mnie. Oddałem wszystkie pola w dzierżawę – odparł Jenis, przeciągając się demonstracyjnie. – Przynieś mi jeszcze kubek i powiedz, czy ostatnio przyjechał ktoś nowy do miasteczka, nie licząc wędrownych muzykantów?
– Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdził oberżysta, a następnie odszedł, przyjąwszy od młodzieńca srebrną monetę.
– Kim więc jesteś, panienko? – wyszeptał do siebie Jenis, wpatrując się w siedzącą po drugiej stronie placu kobietę.
Wczoraj nie zwrócił na nią większej uwagi, przekonany, że to ktoś z trupy aktorskiej. Ale kuglarze odjechali dziś koło południa, a ona została. Co więcej, siedziała dokładnie w tym samym miejscu, w cieniu starego składu i wpatrywała się kamienny gmach świątyni, umiejscowiony, zgodnie z tradycją, po wschodniej stronie rynku.
Choć dzieliło ich przynajmniej sto kroków, młodzieniec miał wrażenie, że widzi dziewczynę nadzwyczaj wyraźnie. Niewysoka, raczej wynędzniała niż szczupła, ale w żadnym wypadku brzydka. Choć jej czarne włosy od wielu dni nie zaznały grzebienia, a szata wyglądała na tanią i mocno zniszczoną, było w tej kobiecie coś, co powodowało, że serce Jenisa zaczynało bić szybciej, ilekroć na nią spoglądał. Co ważne, na pewno nie pochodziła stąd. Chłopak znał wszystkich mieszkańców miasteczka i był tego pewny. Był też prawie pewny, że dziewczyna nikogo tu nie zna. Nie widział, by z kimkolwiek rozmawiała.
– Proszę – rzucił karczmarz, stawiając przed młodzieńcem kubek. – I czterdzieści miedziaków reszty.
– Reszty nie trzeba, gospodarzu – odparł Jenis, wstając. Opróżnił kubek jednym haustem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, poprawił frak i oddał naczynie oberżyście. – Do jutra! – Skłonił się, a następnie ruszył w stronę rynku.
Najpierw obszedł plac targowy, niby oglądając rozłożone na straganach towary. Co chwila patrzył jednak ukradkiem na nieznajomą. Choć jej zachowanie sugerowało, że panna nie należy do zbyt bystrych, to w wyrazie twarzy i sposobie siedzenia próżno było szukać widocznych ułomności.
Oto młoda, zagubiona dziewczyna, która zapewne marzy o ciepłej strawie i czystym łóżku. Jest nieśmiała albo zwyczajnie boi się ludzi. Nie zna też tutejszych zwyczajów, nie wie, że w ratuszu dostałaby pieniądze na jedzenie i dach nad głową. Taka nie będzie wybrzydzać ani kaprysić. To będzie uczciwa wymiana: on da jej jeść i przyjmie pod swoje skrzydła na kilka dni, a ona w zamian da mu to, na myśl o czym inne wzdrygają się bądź kręcą głowa z obrzydzeniem. A jeżeli nie da, albo potem będzie za dużo gadać, nikt nie uwierzy, tak samo jak nikogo nie zdziwi jej ewentualne, nagłe zniknięcie.
– Witaj, nieznajoma – rzekł chłopak, przysiadając tuż obok. – Zdradzisz mi, cóż cię sprowadza do naszego pięknego Venim Berk?
Dziewczyna początkowo nie zareagowała. Dopiero po chwili odwróciła głowę w stronę Jenisa, który zdążył już się zaczerwienić.
– Jestem głodna – powiedziała ochrypłym głosem.
Jej twarz wydała się młodzieńcowi pogodna i niewinna, a oczy sugerowały, że szybko obdarzała rozmówców zaufaniem.
– Pozwól zatem, że cię oprowadzę i ugoszczę…
– Wistela – przerwała mu, uśmiechając się nieco szerzej. – Będę zobowiązana.
– Jenis. – Skłonił się chłopak, starając się stłumić nieoczekiwany wybuch podniecenia, które wywoływało każde słowo nieznajomej.
– Prowadź. – Dziewczyna poderwała się, chwytając go za rękę. Jej dotyk elektryzował, przypominając młodzieńcowi najbardziej udane z jego przelotnych znajomości.
Chłopak zachwiał się lekko, ganiąc się w myślach za ten ostatni, wypity duszkiem kubek, a następnie poprowadził Wistelę w stronę ulicy Żelaznej, gdzie mieszkał, opowiadając o wygodach i pełnej spiżarni. Kiedy tylko opuścili rynek, kobieta nieoczekiwanie przejęła inicjatywę, mocniej ściskając dłoń młodzieńca.
– To nie tutaj! Dokąd ty mnie prowadzisz? – zawołał Jenis, kiedy bez słowa wyjaśnienia skręciła w ulicę Zieloną, wiodącą w stronę rzeki i mieszczącej się tam dzielnicy mniej zamożnych.
Nie odpowiedziała.
– Dokąd idziemy? – dopytywał, na próżno starając się oswobodzić dłoń z żelaznego uścisku.
– Zabawić się, paniczu! – odparła niskim, męskim głosem, skręcając w ślepy, skryty w popołudniowym cieniu zaułek.
Jenisa przeszedł dreszcz. Często marzył o miłosnych igraszkach w zaułkach, ale nie sądził, że dziś będzie ku takowym okazja. Nie tutaj, w Venim Berk, gdzie praktycznie wszyscy się znają. A już na pewno nie z nadludzko silną dzierlatką, która nagle zaczęła mówić męskim głosem.
– Kim ty… – zaczął chłopak, kiedy Wistela oparła go o ścianę. Zaniemówił, widząc jak drobna, umorusana dziewczyna stała się nagle zwalistym, wysokim na ponad sześć stóp brodaczem o żółtych oczach i cuchnącym oddechu. Kiedy Jenis otrząsnął się z szoku i chciał krzyknąć, potężna dłoń napastnika już trzymała jego twarz w żelaznym uścisku.
– Bądź cicho, kawalerze – przemówił brodacz. – A może dożyjesz do wieczora. I może nawet nic ci nie odgryzę. – Jego płonące oczy świdrowały młodzieńca. Napastnik węszył przez chwilę, a następnie polizał mokrą od potu twarz Jenisa.
– Tylko mi się tu nie zesraj, paniczu – zarechotał drab, kiedy chłopak nieco się uspokoił. – Jest interes do zrobienia, a ty ponoć lubisz robić interesy.
Jenis, na ile to było możliwe, pokiwał głową.
– Doskonale! Posłuchaj więc uważnie…
Młodzieniec słuchał, a z każdym kolejnym słowem jego źrenice rozszerzały się coraz bardziej.
***
Dochodziła piąta, kiedy Jenis wrócił na rynek. Po spotkaniu w zaułku musiał się przebrać i zażyć coś na uspokojenie. Wistela, jeżeli tak naprawdę nazywało się stworzenie, siedziała dokładnie tam, gdzie poprzednio, wpatrując się fasadę świątyni. Z ławy przed gospodą chłopak nie widział twarzy, ale był pewien, że uśmiechnęła się, kiedy usiadł w umówionym miejscu.
– Dogrywka? To co zwykle? – zapytał oberżysta, nieco zdziwiony pojawieniem się młodzieńca.
– Nie, przynieś mi grzanego korzennego.
– Toć to napitek niegodny mężczyzny… – urwał, łapiąc w locie srebrną monetę. – Nasz klient, nasz pan!
Kiedy oberżysta oddalił się, chłopak odetchnął głęboko, by uspokoić drżenie rąk.
– To nic trudnego – powtarzał w myślach. – Ale wymaga skupienia i musi być zrobione dobrze. Zapłaci mi. Już mi zapłacił… Albo zapłaciła, nieważne! Pięć złotych słońc teraz, kolejne pięć po robocie. Kupa kasy… Ale może powinienem pójść do ratusza, albo prosto do zamku, do Protektorki, może dzięki temu wrócę do łask…
– Grzane korzenne! – Oberżysta postawił przed nim duży, parując kufel, z którego intensywnie pachniało ziołami. – A co ty taki blady, chory jesteś?
Jenis nie odpowiedział, wpatrując się gdzieś w dal, w siedzącą po drugiej stronie rynku kobietę, która z surową miną spoglądała teraz w stronę karczmy, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Hej, wszystko gra? – dopytywał karczmarz.
– Tak, tylko zmęczony jestem – odrzekł młodzieniec, siląc się na uśmiech. – To mi dobrze zrobi.
Chwycił kufel i upił długi łyk, starając się opanować myśli, w których najwyraźniej czytała obserwująca go z rynku istota.
– To nic trudnego – powtórzył szeptem, sięgając do kieszeni. – Muszę tylko otworzyć buteleczkę w odpowiednim momencie. Proste zadanie, złoto czeka… – mamrotał, dopóki kobieta nie odwróciła wzroku.
Sączył napitek powoli, co chwilę rzucając okiem na ratuszowy zegar. Jak zwykle o tej porze do karczmy zaczynali się schodzić stali bywalcy: parobkowie, rzemieślnicy i rybacy, chcący odpocząć po całym dniu.
Kiedy zegar wskazał kwadrans przed szóstą, pojawiła się Protektorka wraz ze świtą, jak co dzień udająca się na liturgię zmierzchu. Jenis poczuł, że jego dłonie ponownie zaczynają drżeć.
– Poczekaj, aż będą przy studni, na samym środku placu. Poczekaj, aż… – zaczął mamrotać, przypominając sobie wyraz twarzy brodacza, kiedy ten tłumaczył, co dokładnie ma zrobić.
Odstawił kufel, wyciągnął z kieszeni zawiniątko i jeszcze raz przyjrzał się etykiecie. Z pożółkłego kawałka pergaminu uśmiechała się do niego czaszka nad dwoma skrzyżowanymi toporami. Brodacz zapewniał, że Jenisowi nic nie grozi i nie musi się o nic martwić, ale chłopak miał co do tego pewne wątpliwości.
– Teraz, głupcze! – Rozbrzmiało w głowie, choć nikt nie krzyknął.
Protektorka przechodziła właśnie przez środek rynku.
Jenis nabrał powietrza i odkorkował buteleczkę. Bał się, że ze środka zacznie się wydobywać jakiś dym lub odór, ale nic takiego się nie stało. Dokładnie tak jak mówił brodacz. Chłopak upuścił fiolkę i wstał, zamierzając jak najszybciej wyjść, ale wtedy świat zawirował, a na Jenisa spłynęła fala gorąca, po której pojawiła się nagła, niemożliwa do opanowania chęć obicia gęby siedzącemu obok pasterzowi. Młodzieniec zamachnął się, ale przeciwnik uprzedził jego ruch, ciskając mu kuflem w twarz.
– Zdychaj, kurwi synu! – ryknął Jenis, dobywając noża, ale nim zdążył sięgnąć oponenta, ktoś uderzył go czymś w tył głowy.
Chłopak runął na stojący przed ławą stół. Próbował się podnieść, ale ktoś przejechał mu czymś zimnym po plecach i nieoczekiwanie zalała go fala chłodu.
– Bardzo dobrze! – Rozbrzmiał w głowie głos brodacza. – Jeśli kiedyś trafisz na mnie w piekle, przypomnij się w sprawie zapłaty.
Młodzieniec stoczył się na ziemię i mógł jedynie patrzeć, jak świat wokół zmienia się w krwawą jatkę. Pasterze i parobkowie, zbrojni w kije lub noże, z dzikim wrzaskiem potykali się z podobnie uzbrojonymi szlachcicami, czeladnikami lub sobą nawzajem. Walki trwały przed budynkiem jak i w głównej sali. Na bladą twarz młodzieńca co i raz padały krople posoki. W całym pandemonium mocno wyróżniał się oberżysta, ściskający oburącz toporek do mięsa, którego długie ostrze było całe skąpane we krwi.
Kiedy ostatni z walczących padali na ziemię w konwulsjach, Jenis resztką sił odchylił głowę, by spojrzeć w stronę rynku. Zdążył zobaczyć, jak mający chronić Protektorkę strażnicy ruszają, by rozdzielić walczących, jak Wistela wstaje i kieruje się w stronę stojących przy studni kobiet, zmienia postać, stając się tym razem nie brodaczem a wielkim, podobnym do wilka lub niedźwiedzia, czarnym stworem. Nie chciał tego oglądać, ale nie miał już sił, by przymknąć oczy. Patrzył więc, dopóki nie ogarnęła go ciemność.
***
– Kim jesteś? – zapytał więźnia wysoki, chudy mężczyzna.
– Obiektem westchnień twojej matki, łachmyto! Tfu! – ryknął przykuty do ściany brodacz, starając się opluć przy tym stojące przed nim osoby. W ciasnej, więziennej celi nie było to trudne.
– Komu służysz? – zapytała elegancko ubrana kobieta, która w porę zdążyła zasłonić się wachlarzem.
Więzień tylko uśmiechnął się szeroko.
– To bez sensu – stwierdził ze spokojem mężczyzna, pieczołowicie wycierając twarz kawałkiem białego materiału. – To potwór, pani. Owładnięta żądzą mordu, bezrozumna bestia. Trzeba go jak najszybciej spalić.
– Potwór to właśnie twoją starą chędoży, a ona płonie przy tym z rozkoszy, pantoflu! Tfu! – Brodacz ponownie splunął, ale tym razem kobieta uniosła dłoń i niespodziewany powiew ciepłego, pachnącego przyprawami wiatru w porę osłonił ją oraz pozostałą dwójkę.
– Wiedźma… – zdążył jeszcze syknąć zakuty w łańcuchy, nim seria wykonanych przez czarownicę gestów pozbawiła go przytomności.
Potężne cielsko zwiotczało i bezwładnie zawisło na łańcuchach, brodata głowa mocno pochyliła się do przodu.
– A jakie jest twoje zdanie, pani Melodio? – kontynuował chudzielec, kątem oka zerkając na stojącego w drzwiach mężczyznę z pochodnią.
– Musimy się naradzić – stwierdziła kobieta, podchodząc do więźnia.
Wydobyła z połów sukni maleńki sztylet i, zachowując bezpieczny dystans, odcięła kosmyk włosów ze zmierzwionej czupryny zakutego w kajdany mężczyzny.
***
Zbliżała się północ, ale okna sali jadalnej nadal były rozświetlone. Kilkanaście świec rzucało ciepłe, żółte światło na cztery siedzące przy stole postacie, które pomimo wyraźnego zmęczenia i późnej pory, żywo dyskutowały.
– Nie zgadzam się. Dla mnie sprawa jest jasna – stwierdził spokojnie, lecz stanowczo, szczupły mężczyzna skrywający twarz w dłoniach. W blasku tańczących płomyków jego oficerskie insygnia były ledwie widoczne. – Niezależnie od tego kim, lub czym, jest ten… to coś, popełnił zbrodnię, jakiej tu nie było od lat. Zginęło kilkanaście osób, mieszkańcy są przerażeni. Taka zbrodnia wymaga kary, musimy go jak najszybciej osądzić i oddać w ręce kata.
– Popieram, kapitanie – rzucił młody, rudowłosy drab w stroju knechta. – Nie możemy czekać, a nasza pani na pewno poczuje się lepiej wiedząc, że bestia nie żyje. Ten kundel zabił córkę czcigodnej Protektorki i kilku naszych, należy go jak najszybciej powiesić!
– Wystarczy, Kessel. – Oficer podniósł dłoń, spoglądając karcąco na podwładnego.
– A co wy rzekniecie, starosto? – odezwała się po chwili kobieta z wachlarzem, zerkając na korpulentnego jegomościa, który wciąż stukał palcami o blat.
– Prawo mówi, że w takich sytuacjach decyduje Protektorka – zaczął starosta oficjalnym tonem. – Ale czcigodna jest chwilowo niedysponowana, więc… Ty pani, ty powinnaś zdecydować. Musimy działać szybko, ale i rozważnie, ludzie oczekują sprawiedliwości, ale jeżeli się okaże, że to Krwawy Szlak…
– Tracimy czas. Pozwól mi, pani, ściąć głowę tego potwora! Niech lud zobaczy, jak sprawiedliwość tryumfuje! – Kessel wyprostował się, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Kobieta bez słowa wpatrywała się w płonące żądzą zemsty oczy młodzieńca. Kapitan westchnął, kryjąc twarz w dłoniach.
– Koniec na dziś – stwierdziła w końcu czarownica, odkładając wachlarz. – Dokończymy naradę godzinę po wschodzie słońca. Kapitanie, starosto, zostańcie proszę jeszcze przez moment. Chcę porozmawiać o stanie naszej pani.
Kobieta wstała powoli, a następnie poprawiła szeroką suknię, maskującą drewnianą protezę nogi.
– Pomóc ci, pani? – zapytał Kessel, łapiąc ją za rękę tak, że omal nie straciła równowagi.
– Dziękuję, poradzę sobie! – rzuciła, a jej wzmocniony magią głos sprawił, że ściany zadrżały.
Przerażony wybuchem knecht pobladł, skłonił się i wyszedł, życząc wszystkim spokojnej nocy. Dwaj pozostali mężczyźni zdawali się nie zauważać całej sytuacji.
– Przepraszam Melodio, że go tu przyprowadziłem – zaczął oficer, kiedy echo kroków młodzieńca ucichło.
– Nie twoja wina, Heist. Nie miałeś wyboru – sapnął starosta, ponownie zajmując miejsce przy stole. – Ci wysoko urodzeni tacy są, zawsze mają rację, nie rozumieją słowa „nie” i chcą naprawiać świat z mieczem w dłoni. Szczęście, że choć w walce można na nim polegać…
– Rozumiem jego gniew – przerwała kobieta, przysiadając na blacie. – Sama chętnie spaliłabym to coś choćby i zaraz. Ale za dużo tu pytań, na które nie znam odpowiedzi. Zbadałam krew i włosy tego stworzenia. Według mojej wiedzy to zmiennokształtna kobieta. Zakułam ją więc w magiczne łańcuchy, które powinny wydobyć prawdziwą formę tej istoty, ale wtedy naszym oczom ukazał się zarośnięty troglodyta, pałający rządzą mordu.
– Na rynku widziano to coś, jego znaczy, pod postacią kobiety – wtrącił starosta.
– Wiem, tak też zeznał Jenis.
– Może to jakiś przeklęty wilkołak? – zapytał kapitan.
– Nie, sprawdziłam dwa razy, to zmiennokształtna, która akurat potrafi się zmieniać w coś przywodzącego na myśl wielkiego wilka. To nie wilkołak. Nie rozumiem tylko, dlaczego w łańcuchach przyjęła taką postać.
– Może udaje? Może to jakaś sztuczka?
– Tak właśnie myślałam na początku – kontynuowała. – Ale nasuwa się pytanie: po co? To ciągle nie daje mi spokoju. Mam wrażenie, że coś nam tu umyka, coś cholernie ważnego. Możemy spalić więźnia, czuję, że wręcz powinniśmy, ale boję się…
– I dlatego chcesz wciągnąć w to Protektorkę? – Kapitan nieoczekiwanie podniósł wzrok.
– Tak – odparła kobieta.
– Nie zgadzam się! – Heist demonstracyjnie położył dłonie na blacie. – To coś zabiło kilku moich ludzi i rozszarpało córkę naszej pani na jej oczach. Aglessi potrzebny jest teraz odpoczynek, a nie…
– Rozumiem wasz ból, Heist. Ale musimy ustalić kim jest i komu służy ta istota. Czy to naprawdę Krwawy Szlak czy jakiś oszalały relikt, który zszedł z gór…
– A co tu jest do ustalania? – Kapitan wbił wzrok w blat i odetchnął głęboko, starając się pohamować drżenie rąk. – To morderca nasłany albo przez Świątynię albo przez męża naszej pani!
– Tak podejrzewamy, Heist – starosta położył mu rękę na ramieniu. – Ale zrozum, to tylko poszlaki, a nam potrzeba wiedzy i konkretów: Jak się tu dostał? Jak je znalazł? Jak zamierzał uciec? Jeżeli Świątynni znaleźli sposób na sforsowanie bariery, musimy wiedzieć…
– Bariera działa – zaprzeczyła Melodia. – On nie mógł tak po prostu przyjść z zewnątrz. Musieli go wykrzywić magią na odległość albo przekupić już po przekroczeniu bariery.
– Nie zgadzam się! – powtórzy kapitan. – Nie pozwalam! Błagam cię, Melodio, nie rób tego.
– Uwierz mi, naprawdę nie chce tego robić. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co teraz przechodzi nasza pani, ale jeżeli nic z niego nie wyciągnę, nie będę miała innego wyboru.
***
– Boisz się, że ucieknę? – zapytał przykuty do ściany głosem zbitego psa.
– Nie – odparła Melodia. – Sama zaklinałam te łańcuchy. Nie czmychniesz.
– To po co wciąż tu przychodzisz?
– Ciekawy z ciebie okaz – zawahała się, zbliżając pochodnię do brodatej twarzy. – I przy okazji kawał chłopa.
Przewyższał ją o więcej niż stopę, ale został przykuty w taki sposób, iż nie mógł wyprostować nóg i przez to zdawał się równy kobiecie. Wyglądał jak mityczny heros z dawnych dni, żylasty i potężnie zbudowany. Plątanina czarnych włosów i brody w migotliwym świetle pochodni przywodziła na myśl lwią grzywę.
– Uwolnij mnie – wyszeptał, powoli podnosząc głowę. – A pokażę ci dużo więcej niż te kilka nędznych sztuczek na rynku. Ona wiele potrafi.
– Takich sztuczek nikt tu nigdy nie oglądał. Nie zrozum mnie źle, to było okropne i w pierwszej chwili chciałam cię spalić, ale… – delikatnie uniosła brwi, uśmiechając się nieśmiało.
– Uwolnij mnie, proszę – powtórzył. – Marnujesz się tu. Kobieta władająca magią ognia zasługuje na więcej niż rola psa na posyłki.
– Protektorka wiele mnie nauczyła – powiedziała, dotykając dłonią jego twarzy.
Pokiwał głową z aprobatą, czując jak łańcuchy wiotczeją nieznacznie, pozwalając na nieco więcej swobody.
– Nie przeczę, ale gdyby naprawdę jej na tobie zależało, to uleczyłaby twoją nogę. Poza tym, są rzeczy, które kobiecie dać może tylko mężczyzna.
Zachichotała, a następnie wyjrzała, by upewnić się, że są sami.
– Nigdy nie spotkałam mężczyzny – odparła, podchodząc bliżej. – To znaczy, nie takiego jak ty – dodała, głaszcząc jego potężne ramiona.
– Rozkuj mnie, a rozpalę w tobie płomień tak gorący, że razem spłoniemy z rozkoszy.
Ponownie zachichotała, a następnie poprawiła włosy, wbijając spojrzenie w jego drapieżną twarz.
– Oni chcą cię spalić. Przygotowali już stos.
Milczał.
– Kazali mi wyciągnąć coś z ciebie, ale obawiam się, że cokolwiek powiesz, i tak na niewiele się zda.
– Uwolnij mnie teraz, uciekniemy stąd.
Roześmiała się, przenosząc ciężar na zdrową nogę.
– Chciałabym, ale daleko nie zajdziemy.
– Przecież jesteś czarownicą, tam na rynku spętałaś mnie jednym ruchem dłoni.
– Zamek jest strzeżony, na górze roi się teraz od czarownic przysłanych na egzekucję.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, żyły na jego szyi pulsowały coraz szybciej.
– Wychodziłem już z gorszych opresji, a to ciało wiele potrafi – rzucił zawadiacko, a jego oczy zdawały się widzieć dalej, niż ściany więziennej celi. – Powiem ci, jak zrobimy. – Jego uśmiech stawał się coraz szerszy z każdym słowem. – Przekaż Protektorce, że…
Rozmawiali jeszcze bardzo długo, choć ona głównie słuchała.
***
– To ty – zauważyła Protektorka, kiedy Melodia weszła do komnaty.
Był mglisty ranek, słońce dopiero co rozpoczynało wędrówkę po nieboskłonie, kiedy uczennica wreszcie opuściła więzienie i udała się do wieży swej mistrzyni.
– Tak, pani. Długo zastanawiałam się, czy powinnam była tu przychodzić, ale czułam, że nie śpisz…
– Dobrze zrobiłaś. Udało ci się cokolwiek z niego wydobyć? – zapytała Protektorka, siadając do skromnie zastawionego stołu.
– Tak, pani.
Mimo panującego w komnacie półmroku, Melodia wyraźnie widziała podkrążone oczy i rozczochrane włosy, upstrzone licznymi pasmami siwizny, których wczoraj jeszcze nie było.
– Chociaż to raczej poszlaki, niż odpowiedzi – dodała, uciekając wzrokiem przez spojrzeniem mentorki.
– Usiądź więc i mów prędko.
– To na pewno mężczyzna – zaczęła, sięgając po orzechy.
– Próba krwi i zapach włosów za każdym razem wskazywały na kobietę – odpadła Protektorka.
– Wiem, ale zanim tu trafiłam, przez wiele lat służyłam w Świątyni i poznałam takich jak on. Śmierdzi nieomylnością i pożądaniem na sto kroków. Puszy się, napina, na przemian obiecuje, mami i adoruje, pokładając bezgraniczną wiarę w urok osobisty i szczenięce uśmieszki. Ma też cholernie wysokie mniemanie o sobie.
– Mów dalej.
– Rozmawiałam z nim w sumie kilka godzin, nawet go pocałowałam. Opowiadał mi o swoich wyczynach, za każdym razem podkreślając nadludzką siłę i wielki spryt. Kradł, gwałcił i mordował. Nie powiedział tego wprost, ale to bez wątpienia Krwawy Szlak. Chyba, że jest ich więcej, ale wszystkie doniesienia mówiły o samotnym mocarzu, siejącym terror na północy. Wszystko pasuje. By położyć kres jego terrorowi, wysłaliśmy większość ludzi do przygranicznych osad nieświadomi, że kto inny był prawdziwym celem.
– Tak, ale to wciąż tylko nasze domysły – westchnęła Protektorka. – Dowiedziałaś się czegoś konkretnego? Wyznał, komu służy?
– Nie. Poza puszeniem się na potrzeby zalotów nie powiedział nic konkretnego, miałam też wrażenie, że choć mówił dużo i szybko, to ważył każde słowo. Wyznał mi oczywiście miłość i zaplanowaliśmy wspólną ucieczkę. Muszę go tylko uwolnić, a wtedy wszystko mi wyjawi.
– Nic konkretnego przez kilka godzin…
– Właśnie, pani – przerwała Melodia. – Podejrzewam, że był szkolony na takie okoliczności. To nie fanatyk ani żądny krwi potwór. To sprytna i bystra istota, która z rozmysłem realizowała jakiś plan.
– Zawodowy morderca.
– Wojownik, który sprosta każdemu wyzwaniu. Tak o sobie mówi. Zauważyłam też jedną drobnostkę, która może pomóc ustalić, skąd pochodzi.
– Tak?
– Czasem zdarzało mu się mówić o sobie „ona” lub „ono”. To pewnie kwestia dialektu czy zwyczaju.
– Albo kolejne kłamstwo, mające zaprowadzić nas w ślepą uliczkę, jak krew i włosy. Zastanawiam się, jak chciał uciec – ciągnęła dalej mistrzyni, dolewając wina. – On nie jest głupi, a tacy rzadko chcą umierać za sprawę.
– Nie powiedział nic na ten temat, chociaż… Kilka razy miałam wrażenie, że boi się porażki bardziej niż własnej śmierci.
Protektorka skrzywiła się lekko, skosztowawszy wina.
– Znalazłam to w karczmie – rzekła mistrzyni po dłuższej przerwie, podając uczennicy maleńką, szklana fiolkę.
– Co to jest? – zapytała Melodia, studiując etykietkę pustej buteleczki.
– Jenis, jeden z tych, którzy wszczęli burdę w karczmie, przeżył walkę. Wciąż mamrotał, że miał tylko otworzyć butelkę. Z początku byłam przekonana, że to pijacki bełkot, ale coś mnie podkusiło i poszłam w nocy przeszukać karczmę. Sądząc po inskrypcjach to Berserker, szczytowe osiągnięcie czarnej alchemii, droższy niż złoto i groźniejszy od jakiejkolwiek trucizny. Po otwarciu fiolki na zewnątrz wydostają się magiczne wapory, które budzą nagłą, niemożliwą do powstrzymania żądzę mordu u wszystkich rozumnych istot…
Mistrzyni przerwała, kiedy jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Melodia również drgnęła, ale szybciej od Protektorki odzyskała kontrolę.
– Magia… – szepnęły jednocześnie.
– Pieruńsko silna magia – poprawiła ją mistrzyni. – Ktoś zerwał łańcuch…
Z dziedzińca dało się słyszeć krzyki pomieszane z ujadaniem psów. Kobiety poderwały się i podbiegły do okna. Niestety, wieża w której się znajdowały stała daleko od dolnego dziedzińca, na którym najwyraźniej coś się właśnie działo.
– Biegnij! – zawołała Protektorka, okrywając się płaszczem. – Będę tuż za tobą.
– A jeśli…
– Nie bój się. Pamiętaj, czego cię uczyłam. Masz moc, nikt już nie zrobi ci krzywdy. Zgnieć go telekinezą i spal, jeżeli nie będzie innej możliwości.
Melodia skinęła głową i wybiegła z komnaty. Pędząc po spiralnych schodach, szeptała pod nosem kolejne formułki. Kiedy zbiegła na poziom murów, błyszczała już wokół niej błękitna poświata, po której śmigały małe, syczące błyskawice a drewniana noga pracowała jak prawdziwa. Zbiegając na górny dziedziniec, przyspieszyła niesamowicie, pozostawiając za sobą płonące ślady.
W kilka uderzeń serca dopadła do bramy, opuszczając uprzednio gestem most zwodzony i już stałą na dolnym dziedzińcu. W blasku magicznej tarczy, z długim na stopę płomieniem w prawej dłoni i nienaturalnie rozszerzonymi, przeraźliwie zielonymi oczami wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać gotowa do walki czarownica.
Kilku knechtów, którzy pod wodzą Kessela prowadzili skutego więźnia na łańcuchu, zamarło.
– Doskonałe wyczucie czasu! – zawołał, próbując zerwać okowy. – Szybko, zrób coś z tym!
– Spisek! – wrzasnął idący za więźniem Kessel, wyszarpując miecz z pochwy. – Czarownica spiskuje z wilkołakiem, do broni!
Knechci nie podzielili jednak entuzjazmu dowódcy, wycofując się czym prędzej. Psy gończe, które z niewiadomych przyczyn również znalazły się na dziedzińcu, umilkły i, jeżąc sierść, również odeszły pod mur. Melodia stanęła w pozycji bojowej, lustrując otoczenie wzmocnionym wzrokiem. Jej mina zdradzała jednak wyraźnie, że nie miała pojęcia, co się dzieje.
Kessel nie czekał, zrobił dwa kroki i zamachnął się, by skrócić o głowę mocującego się z kajdanami więźnia.
– Stój! – władczy, kobiecy odbił się echem od murów, tak że drzemiące na kalenicach ptaki zerwały się do lotu. – Co tu się dzieje? – dodała zdyszana Protektorka, stając za placami uczennicy.
Knecht odstąpił, nie opuszczając klingi.
– Jest i stara koza! Pan mąż przesyła pozdrowienia – ryknął brodacz, obrzucając przy tym Melodię pożądliwym spojrzeniem. – Prędzej, gołąbeczko, zdejmij to ze mnie, zgodnie z umową!
– Sprawiedliwość – odparł krótko kapitan Heist. – On jest zbyt niebezpieczny, Aglessio. Omamił Jenisa, a teraz zbałamucił nawet twoją uczennicę. Musi umrzeć.
– Melodia robiła wszystko z mojego polecenia – zaczęła ostrożnie mistrzyni, kładąc uczennicy dłoń na ramieniu. – Zaprowadźcie tego człowieka z powrotem do lochu. Natychmiast!
– Zawiodłaś mnie, gołąbeczko, a mogło być tak pięknie… – ostatnie słowa draba przeszły w ryk, kiedy jego ciało zaczęło zmieniać postać, rosnąc i pokrywając się czarną sierścią.
Kessel ciął kłębowisko włosów w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była szyja brodacza. Czarne sploty rozstąpiły się jednak tuż przed ostrzem, jak chmara much przed płomieniem. Klinga, nie napotkawszy oporu, przecięła powietrze, a knecht stracił równowagę. Stwór doskonale wykorzystał sytuację. Przyjąwszy formę wielkiego, dwunożnego wilka schwycił gardło upadającego mężczyzny i zatopił w nim kły.
– Smakuje równie paskudnie jak twoja córeczka! – wrzasnął jeszcze, zanim zaklęcia telekinetyczne przyszpiliły go do ziemi.
– Zamknij się! – krzyknęła Melodia, serią gestów odbierając więźniowi mowę.
Widząc, że napastnik znieruchomiał, kapitan podbiegł do drgającego w konwulsjach knechta.
– Jemu już nie można pomóc – zaczęła Protektorka. – Heist! – rzuciła, widząc jak mężczyzna dobywa miecza i odwraca się w stronę więźnia.
– Sama widzisz – odparł kapitan, postępując kroku. – On nie ma prawa żyć, to demon, nie człowiek.
– Demon – powtórzyła kilkukrotnie Melodia, ściągając na siebie pytający wzrok mistrzyni. – Dlaczego tego wcześnie nie zauważyłam, wszystko pasuje! To demon, pani! – krzyknęła, jednocześnie ciskając kolejne zaklęcie, które wytrąciło oręż z ręki kapitana.
Protektorka zwróciła się w jej stronę, wzmacniając jednocześnie własną tarczę.
– Taki miał plan – powiedziała pospiesznie Melodia, wskazując na skazańca. – Od samego początku zachowywał się tak, jakby chciał, byśmy go jak najszybciej zabili. Idąc tu z północy, siał terror, na rynku urządził krwawą łaźnię, by zabić twoją córkę i ciebie. A teraz zabił Kessela na twoich oczach, choć mógł uciec jak tylko zerwano magiczne łańcuch. Nie rozumiałam dlaczego, aż do teraz. Bariera, która chroni tę krainę nie przepuszcza czarnej magii ani tych, którzy ją stosują, ale nie stanowi przeszkody dla wolnych duchów, wracających do otchłani. To demon w cudzym ciele. Ten, kto go nasłał, po wszystkim zwyczajnie przywoła go ponownie. Tak planował uciec.
Kapitan spojrzał pytająco na Protektorkę, która opuściła tarczę i utkwiła wzrok w skazańcu.
– Popatrz, co z nami zrobił – kontynuowała uczennica. – Czy kiedykolwiek wcześniej Kessel pałał do kogoś taką nienawiścią? Czy kiedykolwiek wcześniej ty sama chciałaś kogoś tak bardzo skrzywdzić albo obawiałaś się, że ja lub Heist cię zdradzimy? Sama jego obecność wyciąga z ludzi najgorsze, co w nich siedzi.
– Masz na to jakiś dowód, Melodio? – zapytała mistrzyni.
– Nie, ale niebawem będziemy go mieć.
***
Dochodziło południe, kiedy strażnicy pod dowództwem kapitana ponownie wyprowadzili więźnia na dziedziniec. Każdy z knechtów miał narzucony na kolczugę specjalny płaszcz, pokryty runicznymi wzorami, mającymi chronić przed wpływem demonicznej istoty.
Skazaniec rozglądał się z zainteresowaniem, co tym razem dla niego przygotowano. Wyglądał na szczerze zdziwionego, dostrzegłszy jedynie dwie kobiece postaci z kosturami w dłoniach, stojące pośrodku majdanu. W czystych szatach, z ułożonymi włosami i diademami na głowach w niczym nie przypominały niewiast, które kilka godzin wcześniej powtórnie spętały go magią.
– Mamy dla ciebie propozycję – zaczęła Protektorka, spoglądając na skazańca z szerokim uśmiechem. – Poznaj naszą szczodrość. Odpowiesz na wszystkie nasze pytania i obiecasz odkupić winy, a my w zamian zwrócimy ci wolność.
– Możesz też dalej prowadzić swoje małe gierki – dodała Melodia, postępując krok do przodu. – Wtedy jednak będziemy musiały cię ukarać.
Skazaniec przyglądał się przez chwilę każdej z kobiet, a następnie powoli pokręcił głową. Jego twarz nabrała jeszcze bardziej drapieżnego wyglądu, a oczy ponownie zdawały się płonąć.
– Czyżbyś odrzucał tak wielkoduszną ofertę? – zapytała Protektorka. – Melodio, rozwiąż mu język, prawo nakazuje, by wysłuchać, co też ma nam do powiedzenia.
– Ależ nie ma takiej potrzeby – przemówił brodacz chrapliwym, potwornie niskim głosem, nim kobieta zdążyła cokolwiek zrobić. – Oto głupie kozy połapały się, z czym mają do czynienia. Winszuję bystrości umysłu. – Usta mężczyzny nie poruszały się, kiedy mówił, a dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich kierunków jednocześnie.
– Rozumiem, że jednak przyjmujesz nasza propozycję? – zapytała Protektorka, na której demoniczna manifestacja nie zrobiła większego wrażenia.
– Tak, pani – odparł demon, siląc się na pokraczny ukłon. – Przysłał mnie twój mąż, a mój dawny towarzysz broni. Ten prawdziwy mąż, pierwszy, a nie ta zniewieściała oferma. – To powiedziawszy, odwrócił się do kapitana. – Kurtowi doskwiera samotność w otchłani, poprosił więc, bym zorganizował mu towarzystwo…
– Dosyć! – wzmocniony głos Protektorki przeciął powietrze, a więźniem targnął spazm, kiedy spadła nań seria małych, srebrzystych wyładowań. – Smuci mnie, że odrzucasz naszą ofertę. Melodio, pokaż mu kij.
– Sprytnie to wymyśliliście, wysłać demona jako szpiega i mordercę – zaczęła uczennica, kiedy więzień przestał dygotać. – Jak go złapią, to z pewnością zabiją i problem powrotu do świata za barierą sam się rozwiąże. Pomysłowe, niestety dla ciebie, trochę uprzykrzymy ci egzystencję. Nie możemy cię zabić, ale będziemy w stanie wyrwać cię z tego ciała…
– Nie dacie rady! – przerwał. – Zresztą wasz kraj karze za uprawianie takiej magii.
– Dla ciebie zrobimy wyjątek. Gdzieś tam, stłamszona przez ciemność, kryje się prawdziwa właścicielka tego ciała, która zapewne opowie nam o wszystkim, o czym ty nam opowiedzieć nie chcesz.
– Wątpię. – Więzień się uśmiechnął. – Nawet jeżeli wam się uda, to nie zdołacie mnie pochwycić. Musiałybyście znaleźć kogoś na tyle głupiego lub szalonego, kto z własnej woli zgodziłby się posłużyć mi za naczynie.
– I tu się mylisz – stwierdziła Aglessia. – Knechci! Przyprowadzić Brunię.
Więzień wzdrygnął się, starając odwrócić głowę, by dostrzec zbrojnych, którzy najwyraźniej niepostrzeżenie dołączyli do reszty za jego plecami. Kiedy zobaczył prowadzoną przez nich świnię, resztki uśmiechu zniknęły z jego twarzy.
– Locha lat dwa, lubi rzepę i błocko, jeszcze się nie prosiła… – zaczęła Melodia, głaszcząc świnkę.
– Dobrze wiecie, że wolnych duchów nie można wiązać ze zwierzętami – rzucił brodacz, ale w tonie jego głosu nie było zbytniego przekonania.
– Wiemy, że nie wolno – poprawiła Protektorka, delikatnie marszcząc brwi. – Nikt nigdy nie mówił, że to niemożliwe.
– Nie ośmielicie się spróbować! – ryknął brodacz, raptownie napinając mięśnie. Żyły na jego szyi nabrzmiały a oczy momentalnie stały się czarne. – To bluźnierstwo!
– I kto to mówi! – parsknęła Melodia. – Głowa do góry. Będziesz mógł taplać się w błocie i robić pod siebie, a jak będziesz niegrzeczny, to zorganizujemy ci towarzystwo. Ciekawe, jakie prosięta urodzisz?
– Nie ośmielisz się! – powtórzył więzień, a łańcuchy jęknęły, kiedy demoniczna moc zmuszała ciało do nadludzkiego wysiłku. – Znajdę was. Znajdę i pozabijam! – ryczał demoniczny głos. – Nie macie pojęcia, z kim zadarłyście, głupie kozy. Świątynia wam tego nie wybaczy!
– Komuś tu się język rozwiązał – uśmiechnęła się kwaśno Protektorka. – Świątynny sługa… Nie traćmy więcej czasu na słuchanie jego kłamstw, czas zaklinać!
– Ratuj mnie, ojcze! – wrzeszczał rozpaczliwie zakuty w kajdany, zwracając swą twarz do słońca. – Ratuj swego oddanego sługę!
Melodia z gracją uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Skazańcem targnął spazm, a głos przeszedł w szorstkie, wibrujące wycie. Kiedy drab niespodziewanie runął na ziemię, kobiety zaczęły krążyć wokół niego tanecznym krokiem, stukając drzewcami o bruk i szepcąc formuły, od których zerwał się wiatr.
– Pod mury! – krzyknął Heist do knechtów, którzy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w niecodzienne widowisko.
Kobiety poruszały się coraz szybciej, a ich głosy stawały się donośniejsze z każdym wypowiadanym słowem. W tej nawale zniknęły gdzieś rozpaczliwe wrzaski skazańca i kwik świni. Na bruku wokół więźnia, niby kwiaty, zaczęły rozkwitać jaskrawe ogniki. Wiejący coraz mocniej wiatr porywał je i sprawiał, że krążyły pomiędzy wijącym się w konwulsjach mężczyzną a zwierzęciem. Ogniki rosły i rosły, aż w końcu połączyły się w jeden ogromny płomień, który niczym wąż oplatał coraz mocniej związywane magią istoty.
– Won! – krzyknęła Protektorka, a wtedy jasne światło wypłynęło z brodacza i razem z płomieniem pognało w stronę świni, która zaczęła miotać się przeraźliwie i toczyć pianę z pyska.
– Szybko poszło – wydyszała Melodia, zatrzymując się. – Udało się?
– Tak – potwierdziła mistrzyni, wskazując na skrępowaną łańcuchami postać. – Przynajmniej tu już go nie ma.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą tarzał się zwalisty brodacz, kuliła się teraz drobna, ciemnowłosa dziewczyna, odziana w brudne, podarte giezło.
– Rozkuj ją – rozkazała Protektorka.
Jak tylko łańcuchy rozwiały się, uwolniona istota z krzykiem zmieniła postać. Udręczony kobiecy głos przeszedł w ryk, kiedy drobna istota zaczęła rosnąc i pokrywać się sierścią.
– Nie bój się, już dobrze! – zawołała Melodia, dając jednocześnie znak Aglessi, która otoczyła kobiety lśniącą sferą. – Jego już nie ma, jesteś w kraju za górami, nikt nie chce…
Bestia omiatała wzrokiem otoczenie, przyglądając się każdej z wpatrzonych w nią twarzy. Przestępowała przy tym z nogi na nogę, drapiąc pazurami o bruk i prezentując długie na kilka cali szpony. Kiedy jej wzrok spoczął na Protektorce, zamarła, a następie skuliła się, mrużąc oczy. Po chwili na dziedzińcu rozległo się ciche, chwytające za serce zawodzenie.
– Ona płacze? – zapytała Melodia, nie spuszczając wzroku ze zmiennokształtnego stworzenia.
– Co wyście zrobiły, wiedźmy przeklęte?! – zakwiczał rozpaczliwie zaklęty w świnię.
Melodia zaczęła szeptać, splatając słowa w zaklęcie telekinetyczne, ale zmiennokształtna momentalnie poderwała się i w trzech skokach dopadła zwierza. Locha zakwiczała, kuląc się przed górującym nad nią stworem o płonących ślepiach.
– Nie zabijaj! – zawołała Protektorka.
– Wiem, pani Aglessio – odparła wilcza istota. – Chciałam go tylko postraszyć – dodała, ponownie zmieniając postać. Skurczyła się, czarna sierść uformowała długie, lśniące loki, ustępując miejsca gładkiej skórze i jedno uderzenia serca później na dziedzińcu stała drobna kobieta o szmaragdowych oczach, odziana w perfekcyjnie dopasowaną, ciemnozieloną suknię.
Protektorka jęknęła i najpewniej przewróciłaby się, gdy nie przytomność Melodii, która podtrzymała swoją panią. Zmiennokształtna bez słowa podeszła do Aglessi i zapłakała, padając na kolana.
– Widziałam to – mówiła przez łzy. – Widziałam, ale nie mogłam nic zrobić. Byłam więźniem we własnym ciele, nie mogłam nawet zamknąć oczu. Zmuszał mnie, bym patrzyła.
Protektorka również padła na kolana, zanosząc się łzami. Niespodziewanie objęła łkającą kobietę i przytuliła, głaszcząc po włosach, w których zaczęły pojawiać się opalizujące, ciemnozielone pióra.
– Już dobrze… To nie twoja wina, to nie ty zabiłaś moją córkę, Wistelo. – szeptała przez łzy. – To nie twoja wina.
– Wy się znacie? – zapytała Melodia.
***
Zbliżała się północ, ale tak jak poprzedniej nocy, okna sali jadalnej były rozświetlone. Kilkaset świec rzucało ciepłe, żółte światło na wiele twarzy, które z marsowymi minami słuchały opowieści siedzącej pośrodku kobiety.
– Morderstwa i terror były tylko wybiegiem. Wędrował po kraju przez pół roku. Obserwował, rysował mapy, szukał informatorów, odwiedzał stare chramy i odprawiał tam różne rytuały, starając się zebrać jak najwięcej informacji o barierze, która chroni ten kraj. Kiedy już skończył, wrócił na północ i zaczął zabijać.
– Krwawy Szlak – powtórzyło niemal równocześnie kilka głosów.
– Wszystko na to wskazuje – wtrąciła Melodia, która stała nieco na uboczu, wspierając się na kosturze.
– A gdzie on jest teraz? – zapytała kobieta w jedwabnym kapturze. – To znaczy, co zrobiliście z tą świnią?
Pomimo prób zachowania powagi, kilkoro zgromadzonych parsknęło śmiechem.
– W lochu – rzekł kapitan Heist, siedzący na rzeźbionym, dębowym krześle u boku Aglessi. – Kwiczała i rzucała się zawzięcie, mimo iż daliśmy jej duży i suchy kojec. Trzeba było sprowadzić knura, by zaprowadził porządek.
Tym razem prawie wszyscy się roześmiali, a niektórzy zaczęli wręcz żartować. Dopiero wzmocniony magią głos Protektorki i łzy na twarzy zmiennokształtnej sprawiły, że ponownie zapanowała cisza.
– Przepraszamy – dodała Aglessia, kiedy już wszyscy umilkli. – Wspomniałaś kilkukrotnie, że grozi nam niebezpieczeństwo. Czy wiesz, jak Świątynia chce się tu dostać?
– Nie – odparła po namyśle Wistela, rozglądając się po twarzach zgromadzonych. – Poznałam go bardzo dobrze, z czasem nauczyłam się wręcz słyszeć jego myśli, te bardziej ludzkie, ale do pewnej części jego jaźni, tej całkowicie demonicznej, nie miałam dostępu. Wiem, że w przeszłości próbowali podkopów, magii ofensywnej oraz jakichś wielkich machin, zwanych balonami, ale nie odnieśli sukcesu.
– Bariera jest niezniszczalna! – przerwał jej rosły blondyn o okrągłej twarzy. – Sami starzy bogowie stworzyli ją setki lat temu! A te świątynne balony pięknie płonęły, kiedy się do niej zbliżały, sam widziałem! – rzucił z przekonaniem, poprawiając elegancki wams.
– A jednak on się tu dostał. To znaczy ona – odparł kapitan, układając dłonie w piramidkę. – Mogą pojawić się kolejni.
– Raczej nie – powiedziała zmiennokształtna, ponownie skupiając na sobie wzrok zgromadzonych. – On jest jedyny w swoim rodzaju, podczas przesłuchań, kiedy odgrażał się, że są ich setki, blefował. Kiedyś był człowiekiem, ale świadomie zgodził się przyjąć wolnego ducha z otchłani, by lepiej służyć swym mocodawcom. On w ogóle jest… – przerwała na chwilę, unosząc wzrok. Jej oczy ponownie zaszły łzami.
– Mów śmiało, jesteś wśród swoich, nic ci nie grozi, masz na to moje słowo – zachęciła Protektorka.
– Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę go bronić. To demon, istota przyzwana z innego świata, lecz on nie robi tego wszystkiego z żądzy mordu czy chęci czynienia zła. Kieruje nim strach. Chciał to przede mną ukryć, udawał i stwarzał pozory, ale tak, jak on opanował moje ciało, tak ja poznałam go do głębi, na ile można poznać pozaświatowca. On się boi. Bardzo. Lęka się gniewu tego, kto go sprowadził i wysłał. Drży, że nie zdoła wypełnić zadania i poniesie karę.
– Wiesz, kto to taki? – zapytała Melodia, spoglądając na Protektorkę.
– Jeszcze nie, ale zamierzam się dowiedzieć.
– Nie rozumiem? – Aglessia delikatnie zmarszczyła brwi.
– Zawiodłam jako matka i przywódczyni klanu, wszystko, co tworzyłam, prędzej czy później obracało się przeciwko tym, na których mi zależało. Liczyłam na azyl w waszym kraju, nawet łudziłam się, że spotkam tu innych takich jak ja, ale po tym, co zrobiłam… – Podniosła wzrok, napotykając płonące oczy Aglessi. – Nie mogę tu zostać.
– Co planujesz? – zapytała Protektorka z kamienną twarzą.
– Znajdę go i zabiję. To jedno wychodzi mi nadzwyczaj dobrze, do tego podobno stworzono takich jak ja. Odnajdę tego, który to rozpoczął i zakończę to raz na zawsze.
– Jak? – zapytały jednocześnie Aglessia, Melodia i kilka innych głosów.
– Tak – odpowiedziała Wistela, a jej głos stał się raptem niski.
Heist i knechci chwycili za broń, kiedy ciało zaczęło zmieniać postać: drobne kończyny urosły niespodziewanie a burza czarnych włosów przeistoczyła się w zmierzwioną, czarną brodę. Kilka uderzeń serca później przed zebranymi stał mierzący ponad sześć stóp brodacz o szyderczym wyrazie twarzy.
Raptem wybuchła wrzawa i mnóstwo rzeczy stało się jednocześnie. Ktoś zaklął, ktoś inny odgrodził zmiennokształtną ścianą błękitnych płomieni, kilka postaci rzuciło się do ucieczki. Melodia otoczyła Protektorkę i siebie migotliwą sferą.
– Zdrada! – wrzasnął jeden z knechtów.
– Spokój! – wzmocniony głos Protektorki po raz kolejny odbił się echem od ścian.
– Przez te pół roku poznałam jego formę w najdrobniejszym szczególe – przemówiła Wistela, wypowiadając słowa raz swoim, raz demonicznym głosem. – Potrafię wyglądać, mówić i poruszać się jak on. Wiem, jak traktuje innych i po co tu przybył.
– To samobójstwo! – krzyknęła Melodia.
– To konieczność – odparła Wistela, racząc zebranych najpaskudniejszym z uśmiechów brodatej twarzy. – A także szansa, której nie można zmarnować. Czekają na niego i na wieści, które przynosi. Nie połapią się w porę, zaprowadzą mnie prosto przed oblicze tego, który pociąga za sznurki, a ja powiem mu wszystko, co będzie chciał usłyszeć, a potem urwę mu głowę.
***
Uroczystości rozpoczęto w południe, zgodnie ze starym zwyczajem. Na rynku, wokół stosu pogrzebowego, zebrali się prawie wszyscy mieszkańcy Venim Berk. Obrzędom, zamiast Protektorki, przewodniczył kapitan Heist. Kiedy ostatni żałobnicy odeszli na bezpieczną odległość, stojąca z tyłu Aglessia przywołała błyskawicę.
– Nie przyszła – stwierdziła Melodia, kiedy huk płomieni nieco osłabł.
– Odleciała dzisiaj rano – odparła Protektorka, nie odrywając wzroku od wciąż szalejącej pośrodku rynku pożogi. – Jeżeli pogoda będzie jej sprzyjać, za kilka dni dotrze do stolicy.
– Wierzysz, że ten plan się powiedzie?
– Wierzę, że ona zrobi wszystko, by tak się stało. Całym sercem pragnę, by odniosła sukces. Nie mam też wątpliwości, że jeżeli komuś może się udać, to właśnie jej. Wątpię jednak, by dopięła swego. Służyłaś w Świątyni, wiesz lepiej ode mnie, z kim mamy do czynienia. Ich nie można pokonać. Jeżeli już kogoś zauważą, to można albo zacząć im służyć, albo zginąć.
– Albo uciec – odparła po długiej chwili Melodia. – Jak my, za barierę.
– Jeszcze kilka dni temu też tak myślałam. Beztrosko łudziłam się, że o mnie zapomnieli, a teraz stoję tu, otoczona kordonem zbrojnych i powierzam córkę płomieniom. Zbyt polegałyśmy na barierze, Melodio. Musimy działać.
***
Kiedy drzwi otworzyły się, przybysza momentalnie zalał smród świńskiego gnoju. Zakapturzona postać szybko przemogła obrzydzenie i wkroczyła do środka, trzymając przed sobą pochodnię. Pod przeciwległą ścianą drzemały dwie świnie, dzielące się ciepłem w zimnym i wilgotnym lochu.
– Pobudka – wyszeptał Jenis, przystawiając jednemu ze zwierząt płomień do ogona.
Oparzona locha zerwała się z głośnym kwikiem, brzęcząc łańcuchami. Wsparty o ścianę knur nie zareagował.
– Obiecałeś, że zapłacisz mi w piekle. Przyszedłem więc po swoje – charczał młodzieniec, mocując pochodnię w uchwycie. – Długo musiałem prosić miłościwie panującą, żeby pozwoliła mi tu przyjść, ale wreszcie dopiąłem swego. Mam tylko być delikatny.
Zatrwożone zwierzęce ślepia pytająco wpatrywały się w przybysza, kiedy ten wydobył spod płaszcza pejcz, który przypominał tuzin spiętych ze sobą ogonami, żywych szczurów.
– To moja ulubiona, magiczna zabawka. Cud z południa. Kiedy lekko musnąć nim skórę, czuć tylko delikatne łapki i pyszczki badające ofiarę – szeptał Jenis, przystawiając sobie osobliwy pejcz do przedramienia. – Ale kiedy wziąć nim zamach… – Smagnął lochę, a wtedy ostre zęby i pazury pozostawiły na świńskim karku krwawe szramy. Zwierzę zakwiczało rozpaczliwie. – Sam widzisz – dokończył.
– Zabiję cię, psie! – demoniczny ryk wstrząsnął celą.
Jenis odskoczył, płomień przygasł na chwilę, ale chłopak szybko zebrał się w sobie i podszedł, powoli obracając w ręku szczurzy pejcz.
– Niewykluczone, świnko. Ale dziś to ja zgotuję ci piekło.