O życiu pod Murem.
– Ile zostało?
– Jakoś tak niewiele. Ze trzy?
– Trzy? A niech ich… za mało.
– Ano. Mało.
– A szukaliście może coś dziś?
– Pusto pod murem. Szczękacz był. Chłopaki drapnęli parę razy i też poszli szukać. Ale nic.
– Jasna cholera! Już od trzech dni nie rzucają. A mieli, mieli rzucać.
– Mówiłem ci, jak zaczęli zrzucać półlitrowe. Że zaraz przestaną.
– I przestali, jak państwo widzą!
– Ano. Przestali.
– Dobra, to pójdę pod okno, do Niego. Może będzie dziś i coś zorganizuje.
– Nie było Go wczoraj, nie było przedwczoraj.
– A patrzył Szczękacz dziś?
– A patrzył.
– I co?
– I też nie było. Mówiłem, że po kilku razach przestanie.
– I przestał, jak państwo widzą!
– Ano. przestał.
Ale ja nie przestałem. Oni tylko siedzą przy stole. Oni by tylko gadali, między sobą, do siebie, do pełnej czy też nawet do pustej sali. Oni ani razu nie drapali. Paznokcie czyste, długie, niepogryzione. Gdy zasysa w brzuchu, zęby same toczyć zaczynają ślinę. Litania gryzoni, brak gryzienia to i brak zmartwienia.
Szare futro nosi w sobie wszelkie choroby. Nie ma znaczenia, jak zadbane są palce, ale ich to, jak widać, strasznie zajmuje. Dzisiaj też będę drapał, tak jak wczoraj drapałem. Drapię od kiedy pamiętam, zawsze w tym samym miejscu. Drapię sam, wydrapuję inną niż reszta dziurę. Oni niby drapią, ci od Szczękacza, we trzech drapią, ale co z tego, jak ja sam więcej od nich wydrapałem? Raz z nimi byłem, słyszałem, bo mówił, najmłodszy z nich:
– Wiesz, myślę sobie tak: po co my to w ogóle drapiemy?
– Bo tak trzeba. Tak robili przed nami, to i my robimy.
– No dobrze, ale gdzie my się w ogóle chcemy dodrapać? Ty wiesz w ogóle, co tam za tym Murem?
– Nie.
– To po co to wszystko w ogóle?
– Ja tam nie wiem. Ojciec drapał, dziadek drapał, to i ja drapię. Twoi też, ogólnie, drapali.
– No tak, ale nie myślałeś o tym tak sobie kiedyś ogólnie?
– Nie.
– W ogóle?
– Nie. Słuchaj, drapnij tam jeszcze z grubsza trzy razy, żeby było, że coś zrobione i potem giry na stole.
– Ja nie wiem, jak tak sobie myślę niekiedy ogólnie, że tam w ogóle nic nie ma za tym Murem.
– Jakby nie było, to po co byśmy w ogóle drapali, hmm? Drapnij i chodź. Jak przyjdzie ktoś z kwatery, to ściana ogólnie twarda, zakwasy ogólne po wczoraj, akurat zrobiliśmy właśnie dziesięć minut przerwy, albo że słychać było kota gdzieś tam, ogólnie, za oknem.
– A z oknem nie było wczoraj?
– A może. Może było.
Zabrałem im litrową, którą dziś mieli. Ja jej bardziej potrzebuję. Oni biorą, niby na trzech, niby bo ciężka robota, ale tylko się opijają, nie! tylko jeden z nich, najstarszy, Szczękacz właśnie, pije! Specjalnie paznokcie obgryza, by pokazać, jak to on ciężko nie haruje. A tamta dwójka, jego ekipa, na to przyzwala, no ale co się dziwić, no bo co ma niby powiedzieć? Starszy, to niby źle robi? Rozkazać mu mają coś mają, dupę ze stołka podnieść? Jak niby starszemu, taki chłystek, może podskoczyć? Jak ma młoda krew niby wygrać ze starczymi mądrościami? Pluje im prosto do pysków, a oni mu jeszcze podziękują.
Ale ja wiem, ja wiem swoje! Wiem, że nie będzie potrzeba kolejnego pokolenia, by dokopać się do środka, wiem że stanie się to jeszcze za mojego życia! Jestem jeszcze młody, a starzy niech sobie tam gadają, ja nie mam na to czasu!
Są wśród nas tacy, co nie wierzą w Środek, nie wierzą w Świat, do którego od pokoleń się dodrapać próbujemy. Większość jednak wierzy, ale tylko tak, bo wypada. Ot tak, dla zasady i dla świętego spokoju. Nikt z nas jednak nie widział, najstarsi nawet nie słyszeli.
Ponoć za życia mojego prapradziada Brama się otworzyła. Ponoć wyszedł ktoś ze środka. Ponoć był młody i mówił jakieś słowa niezrozumiałe, wyperfumowane, upiększone, jakieś takie nazbyt doskonałe. Miał różowe, ale gładkie futro i niebieskie oczy, czyste jakieś na sobie ubranie, takie kolorowe. Zadbane i schludne włosy, a także dziwną czapkę na głowie. Pachniało od niego ładnie. Ale coś było u jego lewej kostki, coś metalicznie stukało.
W pewnym momencie urwały się słowa, zrozpaczone bo niesłyszalne, mimo że cała masa się wtedy zebrała. Złoty łańcuch się naciągnął, wyprostował. Pojawiły się łzy w oczach, rzucać poczęła się na wszystkie strony przerażona głowa. Oszukana głowa. Łańcuch począł wciągać go, powoli, do Środka. Rwał się, przewracał, wielokrotnie, zdzierał swoje piękne, ale coraz bardziej brudne ubranie. Śmiechów liczne zastępy rozbrzmiewały zza Bramy, szydery, drwiny cięły powietrze, ziemię rezały. Twarda, kamienista i spróchniała zdzierała zeń różowe futro, odsłaniając kości węgliście czarne. Rozpłakały się, szare teraz, przerażone oczy. Wypadły, starcze już teraz, brudne włosy. Środek go pochłonął, wciągnął na złotym łańcuchu ponownie w swoje trzewia. Już w sumie trupa, odartego z całej godności i mienia. Zatrzasnęła się za nim Brama, potworny ryk wydając. Dziewięć razy przekręcono w niej ogromnym kluczem. Ze złotymi łańcuchami, jednak wciąż tonący w błocie.
Zebraliśmy zdarte futro, zebraliśmy brudne ubranie. Krew wsiąkła w ziemię, krew gęsta i sztucznie na niebiesko barwiona. Ziemia przed Bramą od zawsze była jałowa, od zawsze czarna, od zawsze martwa. Kolejna nibłękitna krew tylko coraz bardziej ją wysusza.
A potem tylko padał deszcz.
Mam od ojca kawałek tego ubrania. Przekazywany z dziada, pradziada. Dowód na Środka istnienie. Ale ja nie potrzebuję dowodu, bo ja wierzę. Nie potrzeba mi niedowiarków ani jednodniowych dewotów. Dostanę się do Środka. Znajdę piękne ubranie. I wrócę. Wrócę, z moimi własnymi, z naszymi słowami, wrócę z normalnymi gestami. I nie dam się pochłonąć Bramie!
O wojnie z kotami.
Dym i popiół wciąż nam towarzyszą, każdy oddech to loteria. Zawsze na nas to wszystko opada, bo to cięższe jest od powietrza. Przeklęte niech będą szare wypotliny, niech przeklęci będą baronowie ulepieni z węgla i śliny!
Rozpadliny rozcinają wszystko wokół. W ziemi lichej i szarej rozorane koleiny, w których my, szczury i myszy, się gnieździmy. Ponure to, te ziemiańskie blokowiska, ale są domem, więc jest to kwestia w jakimś stopniu macierzysta. Bo rodzimy się tutaj i tu umieramy. Mamy po jednym życiu na głowę, nie mieliśmy szczęścia urodzić się kotami. Katami naszego losu są właśnie te zapchlone zwierzyska, jak my ich nienawidzimy, ale co też zrobić możemy, poza chowaniem głów w piasek?
Zawsze się oszukujemy, mimo że nasz nos stara się ze wszystkich sił. Mamy nosa do tych spraw, powiedzą ci, co nigdy nie trafiają tam, gdzie trzeba. A potem zawsze trąci jakimś gryzoniem. Bo nie chce się sprzątać cudzego syfu, a przecież to nie my to wszystko produkujemy, za to toniemy pod górą nie-naszych śmieci. Gdy ktoś przy nas pali, śmierdzi bardziej, niż gdy my sami palimy. Oto kabała pierwotnego smrodu.
Mój przyjaciel z Koleiny 8/11 próbował kiedyś stworzyć ruch przeciw tej kociej swawoli, a ja miałem być przy tym co jakiś czas, słuchać i spamiętać, coby potem przekazać innym. Było ich szesnastu, młodych, ambitnych, walecznych. Mieli niesamowite metody.
Sobie od pyska odjąć potrafili, gdy zza Muru zrzucona została tuńczyka puszka, aby użyć jej jako wabika, żeby dorwać przeciwnika. Wykopywali wówczas głębokie, ale wąskie nory, puszkę na dnie umieszczali. Ale dno było oszustwem – była tam zapadnia. Gdy jakiś kot, zwabiony zapachem, wlazł mordą i przednimi łapami do dziury, to zapadała się pod nim podłoga, nadziewał sobie łapy na zaostrzone zapałki. Były one wbite lontem do ziemi. Przyczajony na samym dole partyzant, w wykopanym specjalnie po to tunelu, odpalał tyle zapałek, ile się dało, podczas gdy z góry, grupa wypadowa, wbijała inne zapałki w tylne nogi. One również miały lont i płonęły po chwili. Płonęło ich więcej, ile się dało, ale zawsze tyle, ile na jednego przeciwnika przeznaczono. A liczba to dokładnie 50 i dodatkowe dziewięć, tak zwanego, wrazieczego.
Kot palił się z dwóch stron, potworne widowisko. Ale ubóstwiali ryk przeciwnika, ci młodzi bojownicy, śmiali się, pluli, szydzili z jego męki. A on się spalał, powoli i bezlitośnie, często przygniatany jeszcze kamieniami, by na pewno nie mógł się wydostać. Przeklinał swoich oprawców, błagał o litość, modlić się zaczynał, płakał, och jak potwornie płakać wówczas zaczynał! Gdy strach z rozpaczą się połączy, gdy ze wszystkich stron uciskają nas ściany, gdy boli, gdy tak potwornie nas parzy, gdy stanąć mamy już niedługo przed Śmierci twarzą, godzimy się z losem, z ostatnimi sekundami, bowiem umierając, robimy to zawsze sami, odarci z godności, upiornie nadzy.
I tak by było, w jakiejś wyśnionej być może walce, w opowieści o wielkim cierpieniu i pięknym umieraniu. Wszystko działoby się nie szybko, ale również nie długo. Niedługo byłoby po wszystkim, po cierpieniu. Ale nie tutaj, bo tu było jeszcze czekanie. Bo to nie ogień kota wykańczał, to też nie zapałki, wbijane w nogi. To czas, najbardziej ze wszystkich broni, złowrogi. To zmęczenie, zakleszczenie w ziemi, ten brak powietrza, przechodnie znudzeni, którym zachciało się dołączyć do biczowania, coby żal za coś z przeszłości, kociemu symbolowi powierzyć. I mijają długie momenty tego na wpół życia i na wpół umierania.
I spocznie na barkach przyszłych, a głównie tego następnego pokolenia, aby uzasadnić, zrozumieć czy też na zawsze przekląć takie działania.
Pojedyncze triumfy partyzanckiego oddziału przyniosły im sporo sławy wśród innych osiedli. Ich szeregi zaczęły się rozrastać. Koty zaczęły zachowywać się znacznie ostrożniej, niekiedy nawet odpuszczały, widząc zwęglone łapy swoich poprzedników wystawione na przestrogę. Starszyzny osiedlowe nie podzielały tego ich młodzieńczego entuzjazmu buntowniczego, czegoś się obawiali.
Koty atakowały też inne osiedla. Dostało się Rozpadlinie 16, porwano tam jednej nocy całą rodzinę. W Norowisku 3, porozrywane zwłoki trzynastu młodych były potem bardzo mozolnie i z trudem przez rodziny identyfikowane, a następnie chowane. Działania te jednak, zamiast powoli studzić zapał tych naszych bojowników, tylko dodawały im zwolenników. Wszystko zaczęło eskalować, starszyzny osiedlowe zaczęły się niepokoić. Solidnie niepokoić.
Pewnego dnia, doszło do katastrofy. W przeciągu paru godzin cały ruch oporu został zlikwidowany. Z samego rana, gdy partyzanci jeszcze smacznie spali, pewni siebie i rozleniwieni po wielu drobnych zwycięstwach, zostali zaskoczeni przez grupę wyspecjalizowanych kotów. Bezwzględne bestie rozdarły liche struktury ich bazy, wyrywały ich ze snu, zdrapywały z posłań. Baza była jednak przygotowana na taką ewentualność: sieć rozlicznych tuneli ciągnęła się daleko poza Koleinę 8, coby umożliwić ucieczkę.
A przynajmniej tak by było, gdyby nie fakt, że ktoś zawalił ich sporą część. Że ktoś umieścił w tunelach białe kamienie, które wypalają skórę. Że ktoś wydał położenie bazy. Że ktoś wyłapał tych, co próbowali uciekać. Że ktoś ich wydał w ręce katów. Że ktoś rękę na swoich braci i siostry podniósł. Że starszyzna milczała, gdy ktoś potem o to pytał. Jak się o nich dowiedzieli? Skąd wiedzieli gdzie szukać? Kto z naszych im pomógł? Kto wydał? Te i inne pytania, wraz z pyłem i kurzem, wypełniały pomieszczenia mieszkalne przez następne tygodnie.
Trzeba było uprzątnąć "bałagan" pozostawiony przez naszych partyzantów z Koleiny 8. Też musiałem sprzątać. Targaliśmy kocie zwłoki aż pod Okno. To zwykle jest około siedem godzin drogi. Ze zwłokami schodził cały dzień, bo przecież trzeba jeszcze wrócić. I tak to ucichło. Ale z obu stron, o dziwo. Koty też przestały wyłazić na łowy. Niekiedy tylko je widać, ale wówczas tylko spacerują. Może przeraziła ich liczba dziewięć?
Mówi się o stanach rzeczy.
Wszyscy dusimy się dymem. Wszyscy za Murem oczywiście. W Środku na pewno nie mają takich problemów, w Środku na pewno nie trują się czarną chmurą.
A przynajmniej tak będą mówić ci, co nigdy kota nie widzieli, a jedynie coś tam od kogoś kiedyś słyszeli. Bo tak się uśmiechają, gdy pupil coś w pyszczku przyniesie. Bo to śmieszne, bo to zabawa. Bawią się arystokraci, przywiązując chłopa za nogi do konia. Ci się śmieją, a ten kona. Zwykła sprawa – ot w dwóch różnych hodowana stawach, ale wciąż ta sama ryba, bulgocze sobie, je i pływa.
To jakaś większa głowa nad kotami stoi, ktoś w końcu musiał ich tak wychować. I ta głowa wielka jeszcze mniej ma od nich rozumu, dławi się tylko śliną przy obiedzie, chichra się, pije pospołu i kończy, nosem skierowana w niebo, ale jednak w dół stołu. Przepiękna to fiksacja, tego próżnego obycia, tego odzienia kolorowego, drogiego nakrycia, niesamowita to patologia powszechnych standardów, gdy zamiast wycierania, stosuje się oblizywanie palców. Chwała tym wszystkim, którzy wysoko głowy trzymają, chwała rodzicom, co swoje pociechy same sobie zostawiają, chwała właścicielom, wszelkiej kociej masy, bo bardziej oni, niż taki kot na lenistwo są łasi!
Młodzieniec niemalże przekopał się przez mur. Tak, zdarzy się to jeszcze w naszym pokoleniu, jakaż to upiornie ekscytująca wizja. Tajemnica zostanie rozwiana, prawda przyniesiona, mara okiełznana!
A niekiedy po prostu wolimy być ręką wyższej istoty prowadzeni, tak to już wynika z naszego pochodzenia. Chodzimy od niechcenia, trzeba wstawać rano, chociaż mało mamy do zrobienia. Ot, wyznaczeni są ci od przynoszenia, wyznaczeni ci od sprzątania ciągle zakurzającego się osiedla, wyznaczeni ci, co mądrości mają do gadania, ale niewiele w nich wnoszenia.
Odwiedzę dziś Młodzieńca, co drapie w pocie czoła, wesprę go, być może zrobić to zdoła. Ach, jakże niesamowite jest samo wyobrażenie, Środek, po tylu latach, stanie przed nami otworem! Tak, też wierzę, że to pokolenie nas odmieni, kurz zetrze, czarny dym zatrzyma, na nowo naszą rzeczywistość z czegoś-tam ulepi. Ot wszelkiego starania się przyczyna – aby było lepiej tym, co po nas nastaną. Aby oddech przestał być loterią, aby w kurzu nie dusiły się pokolenia, aby pod górami śmieci nie tonęły młode dusze, aby było więcej wody i jedzenia. Jest to, wierzę głęboko, do zrobienia. Przełom, Mur musi zniknąć z pola widzenia, albo przynajmniej dopuścić nas do Środka. Bo tam powietrze nie jest szare, to na pewno. Dym nie unosi się tak wysoko. Z drugiej jednak strony, nikt Muru nie widział szczytu. Być może istnieje, ale to bez znaczenia. Kiedyś upadnie, mamy taką nadzieję.
– Może nie, że upadnie – powie do mnie Młodzieniec, jak już napije się wody – ale na pewno przejdziemy. Przebiję się, nie dziś, nie jutro, ale wierzę, że niedługo. Czuję w kościach.
– A właśnie – powiem – jak Twoje kości? Od tego drapania to muszą cię nieźle.
– Boleć? Nie, nie bolą, to już w sumie bez znaczenia, wiesz, drapię już tak długo, że się ciało przyzwyczaiło. Niekiedy nawet przysypiam podczas drapania.
– A to nie jest ciężka robota?
– A co wy tam wiecie, wy Mądrzy. – Splunie, niegrzecznie, ale rozumiem. – Wy nie drapiecie, chociaż powinniście, jak każdy. No, ale w porządku, tak długo, jak się nie będziecie pchać do przechodzenia. Ciężko jest, ciężko, no ale trzeba, cholera.
– Nie myślałeś odpocząć. – Przetrę mu czoło chustą. – Chociaż kilka dni?
– Teraz? Teraz nie ma sensu, zbyt blisko jestem, czuję w kościach, wszędzie czuję. Już prawie, jeszcze tylko chwila. .
– A jakiś plan? Co zrobisz, jak już się przedrapiesz?
– Wejdę, znajdę kolorowe ubrania, zapamiętam, co się da i wrócę, powiem wszystkim, co widziałem i będzie więcej chodzić. Po jedzenie chociażby.
– Ale mamy przecież jedzenie.
– Tak, tyle, by nie głodować, marzenie po prostu.
– Więc po cóż kolorowe ubrania?
– Bo to ma większe znaczenie! Jasne, woda, jedzenie i tak dalej, czyste powietrze, ale musimy mieć coś poza tym, coś… coś pięknego, coś jedynego, coś, co większym celem się stanie!
– Ubranie?
– Tak, ubranie. I niech każdy ma takie, kolorowe, piękne, jedyne tylko dla siebie!
– Nie patrz spode łba na to, co mówię, ja się zgadzam, ja pomogę, tylko że. Tylko, że nie do końca rozumiem to ubranie. – Wyciągnie z kieszeni kawałek materiału, zębem czasu wielokrotnie pogryziony i mi pokaże. – A to co?
– Kawałek ubrania, sprzed wielu lat. Mój prapradziad zdobył je od różowej postaci ze złotym łańcuchem. Kiedyś było piękne i kolorowe właśnie.
– Przemijanie, wszystki kolor się zetrze z czasem.
– Tak, oczywiste, ale my będziemy pokoleniem w barwne odzianym szaty! Pierwszym od lat, i zostaniemy zapamiętani na lata.
– Być może, być może tak będzie.
Pomogłem mu dziś z drapaniem, drapaliśmy na zmianę. Chce się wierzyć, że będzie inaczej. Chce się marzyć o kolorowej szacie. Chce się oddychać czystym powietrzem, chce się jeść coś, co nie jest wyrzucone przez kogoś innego. Chce się pisać, chce się czytać, chociaż się nie umie, bo i po co, w takim stanie? Mówiło się, że tak długo, jak słońce świeci, będą rodzić się poeci. Słońce ma problem z przebiciem się przez czarne chmury. Wszystko skąpane w cieniu, oto właśnie mrok nowych wieków, na wskroś ponury.
O Powtarzaniu, czyli metody rozumienia.
Ponoć pokolenia odległe, co przed nami istniały, pamiętały jeszcze zapach świeżej trawy. Miała być zielona i gnieździć w sobie życie. Ziemia, na której rosła miała być żyzna i możliwa do wykorzystania. Ponoć siało się w niej i coś wyrastało. Ponoć można było jeść płody tych upraw. Ponoć byliśmy kiedyś jej panami.
Teraz mamy tylko szary. Ziemia kwaśnym jest zraszana deszczem od wielu lat, nic w niej nie rośnie, nie ma jak. Teraz wszystko jest już tylko martwe, to już nawet nie jest umieranie.
Zawsze czegoś brakuje, ale to już naturalna kwestia istnienia. Później pojawia się szukanie, normalne następstwo gubienia.
Młodzieniec wierzy, że za Murem jest zdrowa ziemia. Wierzy, że rosną na niej rzeczy, które można bez strachu zjadać. Wierzy, że pachnie tam ta trawa. I ja chcę wierzyć, chociaż trudna jest ta wiara.
Tu się wszystko tylko wciąż powtarza. Bo wszystko to tylko powtarzanie, tylko ono istnieje, tylko ono daje życie, definiuje zwyczaje. Wstawanie, chodzenie, zbieranie, jedzenie, picie, zamartwianie, rozmawianie, kaszlenie, wciąż brakuje, zasypianie, pusty brzuch, burczenie, potem pobudka, łkanie i strach, milczenie, wielkie wieków umieranie i rodzenie i wciąż w kółko, takie trwanie, trawienie. Powtarzanie, powtarzanie, powtarzanie. Z całych poprzednich pokoleń ostały się jeno ości, które w gardle stają, uwierają, bo to milczenie bez spełnienia, bo to urwane zdania i niedopowiedzenia. Znowu pada kwaśny deszcz.
Przełom.
Udało mi się, nareszcie udało! Mam, widzę, czuję, jakieś, tak to jakieś światło! Po drugiej stronie, przebiłem się przez Mur, środek już zaraz przede mną się rozrysuje, będzie ubranie, jedzenie, będzie woda, będzie powietrze! Nareszcie, nareszcie, zmartwychwstanie!
***
Bolą mnie nogi zaraz po przebudzeniu. A trzeba wstawać, trzeba iść pod okno, bo z jedzeniem licho. Ech, niech to. Ale wody jest przynajmniej sporo, to dobrze, szukać nie trzeba. Idźmy więc, idźmy, bo kto chodzi rano, jak to mówią, i tak dalej.
***
Niesamowite, cudowne, piękne, wspaniałe! To już prawie tutaj, już prawie, już się przedrapałem! Jeszcze tylko kilka, jeszcze kilka drapnięć i… i już, już chwilka. Odłamany, ostatni kawałek, odłamany. Ja… ja widzę, ja czuję, to… to jest Środek, on istnieje, on istnieje i jest… i jest…
***
O cię jasna cholera, a co to tu się czyni. Jakiś cwaniak se przeniósł posłanie bliżej okna, a? Stąd ma ze, hmm, z godzinę może, no nieźle, nieźle, niech poczeka, aż się kto ze starszych dowie. Ciekawe z jakiego osiedla go tu przywiało. Sprawdźmy sobie na szybko, czy jest na miejscu. Och, tu jest drapane. Ale przecie chwila, tego nie powinno tutaj być. Szczękacz ma drapanie swoje niedaleko, to ten co tutaj robi? Jakaś samowolka widzę, no super, super. Ech, no nic, najwidoczniej trzeba im dać nauczkę, tym młokosom, bo to pewne, że młody jakiś drapie, widać po łapie. Starszyzna się dowie, i to jeszcze dziś. Ale w sumie? Dlaczego wieje z dziury? Gdzieś się dostał? Bah, bzdura, nie ma żadnego przecie Środka. Pewnie mi się wydaje. Albo jednak? Sprawdzę, sprawdzę i już. A gdzie mój, ach tu jest, zawsze w razie czego przy sobie, niezawodny, uniwersalny i w ogóle. Zawsze jakoś tak bezpieczniej wtedy.
– Co to się tu wyrabia, a?
– Ja się przekopałem, przekopałem do Środka!
– Jakże? Że do "Środka"?
– Tak, tak! Tak, dokładnie!
– A to ci.
– Jest tam, jest tam wszystko, czego u nas nie ma, mówię ci, chodź, chodź pokażę Ci, nie uwierzysz, och, uwierzysz, bo zobaczysz!
– Środek, taaa?
– Chodź, zobaczysz, a później powie się innym, przyniesie się, przyniesie ze środka, ach, kolorowe ubranie!
– Taaa, przyniesie sie…
– Co ty…
– … ubranie
– … robisz?
– Taaa. Kolorowe ubranie. Zobaczymy, w końcu: czemu nie, a?
Dziewięć.
Miałem kiedyś przyjaciela i on drapał. Cieszyłby się zapewne, jakby mógł tutaj z nami dzisiaj stać. Pewnie chciałby zobaczyć.
Z rana przyszła wiadomość: Brama, pierwsze przekręcenie zamka. Całe tłumy, wylaliśmy się z osiedli, każdy pod Bramę. Drugie, słychać je wszędzie, odbija się ten dźwięk od każdej ściany.
Trzy, czekamy. Stoimy i mijają godziny, mamy nadzieję, że nie będzie padać. Czwarty, przerażenie. Pytań wiele, co to ma niby znaczyć, co się do cholery dzieje?! Panika, ale stoimy i patrzymy, może będzie zrzucane.
Pięć, niepokoją się nogi, drżą ręce, pot na czołach, każdy i wszędzie, szepty i głosy, liczne zawołania. Szósty, już prawie, mówią wszyscy: "już prawie bo to ma być niby Dziewięć", ale nikt dokładnie nie wie, tylko słyszał, coś niby, poprzednie pokolenia.
Siedem, jest już siedem, a za każdym razem coraz większe poruszenie, a potem niesamowite, coraz głębsze milczenie.
Ósmy. Niepokój, ogromne zmartwienie. Co to będzie, znów, co się stanie, czy nam coś grozi, jak odpowiedzieć dziecku na takie pytania? Oddechy wstrzymane, każda sekunda teraz odliczana, a jest ich wiele, coraz bliżej, coraz…
Dziewięć.
A potem tylko padał deszcz.