I. Codzienność raju
W skupieniu obracałem w dłoniach świetliste, quasi-czterowymiarowe symbole, próbując wytworzyć oczekiwaną równowagę. Bezskutecznie. Praca nad kolejnym algorytmem dłużyła się niemiłosiernie. Spojrzałem z nadzieją na jarzące się w oddali błękitnawe słońce.
Nic.
Na skąpane w jego nieziemskim świetle fale spokojnego oceanu. Na drobiny karminowego piasku wymywane spomiędzy palców moich stóp.
Nic, nic i nadal nic. Pustka. Zniechęcenie.
Bombardowanie surrealizmem zwykle pobudzało mój umysł do pracy, lecz tym razem nawet to nie pomagało. Czy moje zadania musiały być tak abstrakcyjne? Byłem dobry w te klocki, lecz wolałbym dostać czasem coś bardziej namacalnego. Coś, czego znaczenie bym rozumiał. Coś, co nie pozostawiałoby mnie z tym przygnębiającym wrażeniem bezcelowości. Naprawdę chciałem zbyt wiele?
– Davi, zaraz wychodzimy, idziesz? – Z zadumy wyrwał mnie głos Vei dobiegający z mojego nadgarstka. Oczywiście, nie naprawdę jej głos. Ten, który jej ustawiłem.
– Zaraz. Zamyśliłem się.
– Nie bądź nudziarzem myślakiem. Chodź. Czekamy. – Dograła do tego „Don’t stop me now”. Doskonale wiedziała, że kocham te starocie, mała spryciula. Lubiłem ją. Nie mogło być inaczej, skoro pasowaliśmy.
– Już.
Machnąłem dłonią i słońce spłynęło nad ocean. Gdy znalazło się tuż nad horyzontem, z odmętów wystrzeliły macki krakena i wciągnęły rozżarzoną błękitną kulę pod powierzchnię. Pozostałe po niej smugi czarnego dymu rozpłynęły się w wyrosłej nagle ciemności.
Skąd mi to wszystko przyszło do głowy?
Odłączyłem się i wstałem z łóżka. Popatrzyłem w lustro. W rozmazanym fluorescencyjnym blaskiem półmroku zobaczyłem nieogolonego faceta, wciąż młodego, lecz skutecznie maskującego ten fakt chronicznym przemęczeniem. Za plecami majaczyła zagracona klitka o modnym, psychodelicznym wystroju. Oto i verum w całej swej przyziemności. Minął kolejny tydzień pracy. Najwyższa pora, by robak wypełzł wreszcie ze swego jabłka. „On już dobrze o tym wie, że to się zakończy źle”, jak śpiewano w erze klonów.
Przeczesałem włosy, rozprostowałem ubranie i wyszedłem z pokoju. Vei, Mart i Ki stali przy drzwiach. Złapałem swoją kurtkę.
– Kto ma kluczkartę? – zapytał Mart.
– Ja – powiedziałem.
Przeważnie wchodziłem w rolę tego odpowiedzialnego. Ślepiec przewodzący ślepcom.
– I ja – dorzuciła Ki z szerokim uśmiechem. Na jej króciutkiej koszulce migotały geometryczne figury. Parami.
– Dobra. To nie zgubcie się – rzucił Mart.
– No ba.
– Idziemy?
Wyszliśmy. Zjechaliśmy privindą na dół, prosto do metra. Było tłoczno, jak zwykle w pierwszą noc rumspringi, lecz niezbyt gwarno, dzięki czemu mogłem skupić się na głosach we własnej głowie. Endorfiny w normie; stan konta zadowalający – poinformowały mnie niezwłocznie.
Ludzie, pozamykani we własnych światach, wyczekiwali cierpliwie chwili, gdy będą mogli rozejść się po zakamarkach Wszechmiasta, szukając strawy dla znudzonych umysłów i ciał. Na holekranach migotały reklamy, podobizny znanych osób i komunikaty bieżące: coś o celebracji narodzin milionowego mieszkańca, o profitach w przemyśle podziemnym, o tragicznym wypadku na którejś z tubostrad. Chyba znowu nie potrafili zidentyfikować ofiary. Jakaś plaga ostatnio.
– Dokąd idziemy? – zapytałem, gdy zacząłem się tym nudzić.
– Vei mówi, że Titi-riti.
– Tak mówi? – Popatrzyłem z uśmiechem na Vei. Czarny makijaż prawie przykrywał jej prawdziwe rysy twarzy. Wcale nie wymagały ukrywania. Zresztą wiedziała o tym. Po prostu dzisiaj chciała być kimś innym. Rozumiałem ją. W końcu pasowaliśmy.
– Zaczniemy od trzęsienia ziemi, a potem podkręcimy tempo. Cała noc przed nami. A jak nie zabraknie endorfin, to i dłużej. Hejoo! – Entuzjazm wylewał się z niej gęstym, lepkim strumieniem. Przykleiłem się bez wahania.
Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Vei wbiegła po schodach, zwinnie omijając tłum wpełzających ascensorem wyleniwców. Zanim się obejrzeliśmy, stała na górze, pogwizdując na nas. Poszliśmy w jej ślady. Mart i Ki chichotali coś do siebie. Typowi zabawiacze. Czasem mieli swoje sprawy, których nie rozumiałem, ale przeważnie byli doskonałymi towarzyszami na wieczór. Wszyscy zresztą pasowaliśmy na przynajmniej sześćdziesiąt siedem procent, dlatego też mieszkaliśmy razem. Vei była artystyczna. Ja kreacyjny. Sprawnie funkcjonująca, niemal podręcznikowa grupa towarzyska. Nie moja pierwsza zresztą, więc na szczęście potrafiłem ją docenić.
Titi-riti stała ścianą ludzi. Trudno rozwinąć skrzydła w tłoku. Poszliśmy do sąsiedniego i mniej obleganego Bastionu.
– Mają tam też salę z tkaczami – przekonywał Mart.
– Wspaniale – poparłem.
Bastion mieścił się w obskurnym ceglanym budynku. Zeszliśmy po schodach. Zza półprzezroczystych drzwi przebijała zielonkawa poświata. Przed wejściem zażyliśmy lazarusa. Bez przesady, po dawce. Światło niemal natychmiast przybrało przytulniejszy odcień. Odruchowo osnułem wzrokiem geometrię Ki. Na koszulce pojawił się napis „Jeśli możesz to przeczytać, to jesteś zbyt blisko”. Pulsował w rytmie mojego serca. Jak to zrobiła? Jej uśmiech był szeroki jak horyzont. Zabawiacze znają takie sztuczki. Mart w międzyczasie uplótł Vei wielosmugowy warkocz, nawet nie zauważyłem kiedy.
– Gotowi? – zapytałem. Straciłem poczucie czasu. Ludzie wchodzili i wychodzili.
– Na co? – zdziwiła się Ki, po czym ni z tego, ni z owego wybuchnęła śmiechem.
– Na najwspanialsze chwile naszego życia! – odpowiedziałem. Przechichotaliśmy te chwile i jeszcze kilka kolejnych.
Weszliśmy wreszcie. Wnętrze klubu wynurzyło się spośród szarpanego zielenią mroku. W środku był już tłum ludzi, lecz nie na tyle gęsty, by zniechęcać. Muzyka przenikała nas i próbowała zrozumieć, zatonęliśmy w niej jak w gęstej cieczy. Na środku pierwszej sali był podest, na którym uwijali się tkacze. Wprawiali w ruch różnokolorowe świetliste struny, drgające w wielu płaszczyznach niczym nici trójwymiarowej tkaniny. Zawijali je na palce, szarpali, głaskali delikatnie, wplatając niezwykłe dźwięki w otaczającą nas muzykę. Jakby dokładnie wyliczali te mikroskopijne zmiany ciśnienia na każdej z błon bębenkowych. Nasze wejście zakłóciło symetrię sali i linia melodyczna natychmiast to oddała, kilka fałszywych nut opisujących naszą czwórkę niemal wskazywało nas palcem. Zaraz jednak wyrósł nowy temat, zgodny zarówno z nami, jak i wszystkimi wokół. Spektakl ten zawsze mnie obezwładniał, zresztą nie tylko mnie. Tkacze jednak żyli, by to robić. Dlatego byli tak dobrzy.
Nigdy nie poznałem żadnego tkacza. Słyszałem, że potrafili rozmawiać tylko ze sobą nawzajem. Nikt inny do nich nie pasował.
Stałem, podziwiając falujące i rozpływające się w powietrzu wielobarwne włókna świetlnych strun. Lazarus osiadł na moim mózgu jak pajęczyna. Drobne halucynacje to normalna rzecz. Nie z tej samej zresztą bajki, co inne bawiki, jak vortex, który zupełnie odrywał od rzeczywistości i wymagał podłączenia. Lazarus był w stylu vintage i dlatego był modny. Dzisiejsze wynalazki wykorzystujące nanopobudzanie receptorów nie do końca mnie przekonywały. Znałem takich, których zabrano po tym do Rezygnatora. Wzdrygnąłem się: nie wolno było o tym myśleć. Zwłaszcza na lazarusie.
Zdałem sobie sprawę, że Mart mnie woła. Obejrzałem się. Stał z Ki przy barze, obok nich migotały cztery złociste niczym promienie słońca drinki. Oczywiście nigdy tak naprawdę nie widziałem słońca. Bariera ochronna nad Wszechmiastem skutecznie to uniemożliwiała.
I znów niewłaściwy kierunek myśli, lekkie mrowienie w nadgarstku. Co się dziś ze mną działo?
Podszedłem. Kątem oka dostrzegłem, że Vei oddaliła się i zdążyła już zaczepić jakąś dziewczynę.
– Za dobre początki! – powiedział Mart, podając mi kieliszek.
– O wiele za dobre! – wyrecytowaliśmy zgodnie z przyjętym rytuałem, kosztując trunku. Był mocno pikantny, lecz i słodki. Przyjemnie. Ki sączyła powoli, obserwując pracujących tkaczy.
– Nieźli są, co? – stwierdziła.
– Wyborni – rzuciłem, a Ki aż się zakrztusiła ze śmiechu.
– Ha, ha, ha! Wybooorrrni. Jak ja lubię te twoje stare słówka. Tak, są wyboorrrni, hejoooo – śmiała się. Na jej koszulce zamigotały dwa urocze, wypukłe serduszka.
– Podobno podłączają się na stałe. Być może nawet nie wiedzą, gdzie są – szepnął Mart.
– Jak to możliwe? – zdziwiłem się.
– Nie wiem, tak słyszałem. Tkacze to technologia ostatniej generacji. Trzeba by pogadać z jakimś inżynierem.
Zamyśliłem się. Od czasu Wybawienia, Szczodrodobry Rząd nie ustawał w wysiłkach, by mieszkańcy Wszechmiasta rodzili się coraz doskonalsi. Ale bycie podłączonym na stałe? Czy to też życie?
Rozgoniłem te myśli. Nie byłem przecież filozofem. Ale lubiłem wdawać się z nimi w dyskusje. Fascynowała mnie ta nieprawdopodobna determinacja – podczas gdy ludzkość osiągnęła tak wiele, oni nadal mierzyli się z jednym i tym samym pytaniem. Może z tego względu filozofów również zaliczano do zabawiaczy.
– Davi, nie myśl tyle. – Ki położyła mi rękę na ramieniu. – Nazwą cię smutasem i wylądujesz w Rezygnatorze. Chodź, Vei znalazła chyba jakieś miejsce.
Rzeczywiście, wesoła, energiczna Vei siedziała przy jednym ze stolików z dwoma, chyba nieco już rozfruwanymi, dziewczętami. Z nią nigdy nie wiadomo, pewnie nawet nie sprawdziła, czy pasujemy. Lubiła niespodzianki. A ja lubiłem ją.
Zostaliśmy więc. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Po kolejnym lazarusie Mart i Ki poszli się poruszać, zaś ja i Vei zapoznawaliśmy się bliżej z mrużącymi słodko oczy, płynnymi w ruchach, czerwonoustymi pięknościami. Dosiadło się kilka osób, ale nikt nie wytrzymał zbyt długo. Z jednym takim miałem dwadzieścia siedem procent. Ciekawe, co przygnało go w to miejsce? Nigdy co prawda nie spotkałem nikogo, z kim miałbym choćby siedemdziesiąt pięć. Słyszałem o naprawdę niezłych wynikach, ale nie było wątpliwości, że różniliśmy się. To w końcu jedna z fundamentalnych zasad. Lęk przed czymś, co dawniej nazywano klonowaniem, miał swego czasu wielki wpływ na dzisiejszą strukturę społeczną Wszechmiasta, z tego co zapamiętałem z historii ogólnej. Z jakiegoś jednak powodu miewałem wrażenie, że ja sam różniłem się bardziej. Nawet Ki i Mart mieli osiemdziesiąt cztery.
Dawniej mówiło się bodaj, że “mieli się ku sobie”. Oczywiście, nie fizycznie, nie w verum. To było niedopuszczalne. Każdy z nas już TEGO doświadczył, przy tej czy innej okazji, ale raczej z ciekawości niż z głębszej potrzeby. Jaki był sens? Korzystając z podłączenia można było spełnić każde pragnienie, a nawet więcej – nanopodkręcenie receptorów gwarantowało doznania absolutnie nie do wyrażenia słowami. Udostępnialiśmy się sobie nawzajem, byłem więc zupełnie pewien, że wszyscy przeżyliśmy już seks-zwidziki z każdym z pozostałej trójki i to w niezliczonych konstelacjach. Owszem, zdarzali się ludzie, którzy preferowali „naturalne”, jak mówiono, zbliżenia, aczkolwiek traktowano to raczej jak rytuał, czy może teatr… w każdym razie – mało kto to rozumiał. Zawsze zresztą pozostawało ryzyko powstania zygoty, a to już było poważne przestępstwo.
Młodsza z dziewcząt – tych, do których się przysiedliśmy – miała na imię Kloe, starsza Lauri. Opowiadały niezwykłe rzeczy, a ich twarze mieniły się różnymi kolorami. Po kilku kolejnych drinkach i działkach lazarusa zdradziły nam, że pracują – a może znają kogoś – w miejscu, gdzie tworzy się bawiki i zaproponowały nam coś ekstra. Ja i Vei słuchaliśmy, przytuleni. Czułem się wspaniale. Popatrzyłem w bok, w oczy mojej małej siostrzyczki, jak ją czasem nazywałem. Była za. Vei zawsze była za. Tonąłem w muzyce.
Powędrowaliśmy do toalety, nie chcąc przyciągać niepotrzebnych ciekawskich. Mart przepadł, po drodze uwolniliśmy Ki od jakiegoś nachalnego kolekcjonera udostępnień. W ogólnym rozgardiaszu mieliśmy nieco trudności, lecz w końcu udało nam się wepchnąć w piątkę do kabiny.
– Jak to właściwie działa? – zapytałem, zirytowany, że dziewczyny nawet się nie zainteresowały.
Poczucie odpowiedzialności – nawet fałszywe – to ciężkie brzemię.
– Podobno ma trzy kolory – powiedziała z intrygującym uśmiechem Kloe. – Pierwszy przypomina lazarusa, tylko dopala tysiąc razy lepiej. Ma za zadanie podkręcić endorfiny do poziomu, w którym uwalnia się drugi kolor. Ten jest niesamowity.
– Czyli?
– Uwolnienie jaźni – zdradziła Lauri. – Nanoneutralizacja zaimplementowanych blokad. Będziecie mogli pomyśleć wszystko. Rozumiecie? Wszystko! A w połączeniu z wizjami pierwszego koloru… Powiedzmy po prostu, że endorfiny wyleją wam się nosem. Coś wspaniałego! Synergia jest pierwszorzędna. I żadnego ryzyka! Trochę trwa, zanim zejdzie, ale po wszystkim będziecie zachwyceni.
Zdawało mi się, czy zwracała się wprost do mnie?
– A trzeci kolor? – zainteresowała się Ki.
Dziewczyny spojrzały sobie w oczy i zachichotały.
– Nie wiemy. Taka karma. Nigdy nie dotarłyśmy tak daleko. Już uwolnienie drugiego nie jest proste i udaje się tylko w szczególnych okolicznościach. Co dopiero trzeciego. Dlatego próbujemy dalej. Ale to musi być coś jak sen w objęciach Szczodrodobrego Maurji – Kloe przymknęła oczy i zaczęła się kołysać w rytm stłumionej muzyki tkaczy.
– Kolorowy sen – dorzuciła Lauri, posławszy przyjaciółce lśniącego czerwoną szminką całusa. – To jak, zaczynamy? Trzeba to rozpuścić w ustach. Powoli. Nie mają jeszcze dobrego sposobu. To nowa rzecz. Najważniejsze, żeby nie połykać od razu – poinstruowała nas.
Dlaczego znowu taki byłem? Dlaczego z a w s z e taki byłem? Nie wiem, nie mogłem inaczej. Oczywiście, że połknąłem od razu. A potem… Potem tańczyliśmy. Z Vei, Kloe i Lauri.
Wisiałem pośród barw, muzyka przepływała przeze mnie, gryząc czerwonymi ustami. Śmiałem się i błąkałem w świetle, dźwiękach, słowach. Coś się wylało, lepka ciecz wygryzła otwór w podłodze. Wszyscy zapadli się po kolana. Rozlaliśmy się i wciąż rozmawialiśmy, śpiewaliśmy, wybuchaliśmy śmiechem. Z Kloe miałem osiemdziesiąt dwa. Czy to możliwe?
Czy coś było niemożliwe?
Ktoś się przewrócił, może nawet ja. Powietrza. Zapragnąłem nagle wydostać się, wynurzyć z dudniącego piekła, lecz musiałem przezwyciężyć ręce – były owinięte wokół ciała i nie mogłem się uwolnić. Głowa napęczniała mi jak balon. Coś było nie w porządku, naprawdę coś…
* * *
Coś.
Nic?
Wszystko.
* * *
II. Pragnienia i żądze
Obudziłem się. Wygramoliłem ze snu, którego wspomnienie gwałtownie parowało, aż zniknęło zupełnie. Nie był to dobry sen, tego byłem pewien. Jego resztki ciekły mi po plecach zimnymi, lepkimi strużkami. Wciąż leżąc, przetarłem obolałą twarz. Na dłoni pozostał ślad krzepnącej krwi. Wyglądało to na niedawny krwotok z nosa; nie wymacałem na szczęście żadnych innych obrażeń. Odkryłem, że leżę na podłodze, owinięty wokół muszli klozetowej.
– Hej! – usłyszałem nagle. – Ty tam! Zabieraj się stąd! To damska toaleta!
Powoli zaczynałem gromadzić fakty. Nade mną pochylała się dziewczyna, młoda, lecz nieadekwatnie ubrana. Nijak. Szaro. Bez szpanu.
Niemniej nie mogłem oderwać wzroku. Jej twarz! Tak niesymetryczna, nieidealna. Nigdy nie widziałem człowieka tak niedoskonale pięknego. Splątane, ciemne włosy, nierównych rozmiarów dołeczki w policzkach. I te oczy… Uznałem, że nadal jestem pod wpływem. Przecież nikt nie ma takich oczu – żarzących się błękitem jak moje słońce.
– No, co jest z tobą? Głupi jesteś czy coś? – zapytała.
– Jedno i drugie – wymamrotałem. Spróbowałem wstać. – Chyba straciłem przytomność – powiedziałem przepraszająco.
– Gratuluję. Teraz wyjdź proszę, nie mam czasu – powiedziała niecierpliwie, lecz zabrzmiało to tak dziwacznie, że musiałem spytać:
– Czasu na co?
– Nie twoja sprawa.
– Jasne. – Skinąłem głową. – Czy my się już aby nie spotkaliśmy? – dodałem, zatrzymany nagłym, niesprecyzowanym wrażeniem.
Nic nie odpowiedziała, przewróciła tylko oczami i zaczęła wypychać mnie na zewnątrz. Gdy przesuwałem się obok, mój nadgarstek zdążył spotkać się z jej nadgarstkiem. Odruch? Potrzeba? Sam nie wiedziałem. Wiedziałem natomiast tyle, że interfejs przesłał impuls, nim zatrzasnęła za mną drzwi.
Przez chwilę stałem tam zupełnie otumaniony, wgapiając się z niedowierzaniem w odczyt na maleńkim wyświetlaczu poniżej mojej dłoni.
Obmyłem się z krwi, po czym niepewnym krokiem wkroczyłem do głównej sali. Nadal byłem w tym samym miejscu. W Bastionie. Moja paczka wciąż siedziała tam, gdzie wcześniej. Pomachali do mnie, nie przerywając rozmowy.
Zbliżyłem się.
– Długo mnie nie było? – szepnąłem do Vei.
– Dlaczego? – zdziwiła się, jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Ja wiem? Godzinę? Może dwie? Czas nam się rozszedł. Rozmawiałeś z jakąś dziewczyną przy barze. Nie pamiętam jej. A potem nie wiem.
– Dziewczyną? Kloe czy Lauri? I gdzie one w ogóle są?
– Nie wiem, Davi. Pewnie sobie poszły. My cały czas przeżywaliśmy tutaj. Mart się znalazł. Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś coś sobie zrobił. – Musnęła moją twarz delikatnie. Miała bardzo przyjemny dotyk. Niemal nie chciałem, by odsuwała rękę.
Spiąłem się, wyczekując ostrzegawczego mrowienia. Nic.
– To możliwe – odpowiedziałem. – Wiesz, wyjdę na zewnątrz, odetchnąć. Pogubiłem się trochę.
– Jasne. Na razie się nie ruszamy. Znowu wciągnąłeś za dużo lazarusa? – zapytała ze śladem troski.
– Może… – powiedziałem i udałem się ku drzwiom.
Nawet bezpieczne bawiki mogły mieć zaskakujące skutki, trafiały się halucynacje, niekiedy zupełnie oderwane od rzeczywistości. Odtrutki były powszechnie dostępne, jednak mało kto je stosował. Wypadki zdarzały się tak rzadko, że niemal o każdym pisano w Infoboxie. Nie miałem pewności, co zaszło, lecz im dłużej o tym myślałem, tym bardziej cała sytuacja wydawała mi się zabawna i błaha. Najważniejsze, że nic mi nie jest, powtarzałem sobie. Spojrzałem raz jeszcze na nadgarstek, który – choć dałem mu mnóstwo czasu na poprawę – złośliwie wciąż wskazywał to samo: sto procent dopasowania. Twierdził, że tam, w toalecie, spotkałem samego siebie. Przez chwilę chichotałem do tej idiotycznej myśli. Zdawałem sobie na szczęście sprawę, że to niemożliwe. Nie było ze mną tak źle.
Wygasiłem interfejs i wziąłem kilka głębokich wdechów. Podniosłem głowę. Nie pamiętałem, by Bastion znajdował się tak blisko Rdzenia, a jednak był on stąd doskonale widoczny. Słup splątanych smug energii wybijał w górę na olbrzymią wysokość, gdzie rozlewał się na kształt grzyba, formując nad Wszechmiastem rozległą kopułę. Ten widok zawsze dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Tym razem jednak niesforne myśli, chyba nieco rozluźnione atmosferą, popędziły gdzieś dalej i…
Co jest po drugiej stronie? – rozbłysło mi w głowie niczym neon. Poczułem tępy ból, jakby coś w mózgu nagle się zablokowało. Zamarłem, sparaliżowany strachem. Nie wolno było o tym myśleć.
A jednak mogłem.
Mogłem…
Zerwałem się na równe nogi i czym prędzej wróciłem do przyjaciół. Reszta wieczoru upłynęła jak zawsze, noc pochłonęła nas i nad ranem wypluła w domu, w okolicznościach bliżej mi nie znanych.
* * *
Najmniej przyjemną rzeczą, jaka może się przytrafić po nocy takiej, jak ta, jest obudzenie się na podłączeniu. Teraz potrafiłem już dość szybko się zorientować, ale pierwsze kilka razy to było szaleństwo. Wszyscy znaliśmy oczywiście historie tych, którzy się nie zorientowali. Ponure historie. Dlatego usilnie rekomendowano, by w swoje halucynacje – czy też zwidziki, jak powszechnie mówiono – wplatać pewne domyślne, charakterystyczne cechy, które odróżniałyby je od verum, rzeczywistości – na przykład słońce na niebie. Nie przepadałem za tymi „zabezpieczeniami”. Znałem światy swoich pragnień. Wszechobecny błękit, szum oceanu, karminowy piasek, arie rajskich ptaków – ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, gdzie się znalazłem.
– Cześć, Davi – usłyszałem.
Symulowane powietrze przede mną zadrżało i przybrało postać dziewczyny – tej samej, która wyrzuciła mnie z toalety w Bastionie. Z miejsca rozpoznałem mały, piegowaty nos, nierówne dołeczki i wściekle niebieskie oczy. Obraz rozmazywał się i migotał, do tego otaczała go dziwna poświata, lecz nie to wzbudzało mój niepokój. Po tego typu nocach miewałem zwidziki raczej… osobistej natury, więc nie chodziło o to, że się pojawiła. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że chciałem, by tu była.
To, co mi nie pasowało, to jej strój, występował bowiem w nieprzyjemnym nadmiarze, w dodatku składał się z części, których funkcji nie byłem nawet pewien.
Była niezwykła. Obca. Nie moja.
– Patrz – powiedziała.
Na jej otwartej dłoni zobaczyłem masywną śrubę. Gruby, metaliczny gwint połyskiwał srebrzyście, jak w szmirowatej holo o czarodziejkach. Przestawałem rozumieć. Nigdy wcześniej nie miałem takiego zwidzika.
– Wsadzisz mi to w tyłek? – zapytała z zalotnym przydechem. Zwilżyła wargi. – Zrób to dla mnie, prooooszę.
– No… sam nie wiem… – zmieszałem się; moja ręka bezmyślnie wysunęła się do przodu. – Jeśli rzeczywiście chcesz, to chyba…
– Ty zboku pieprzony, naprawdę byś to zrobił, co?! Wiedziałam! Jesteście tam zwyczajnie popaprani! Szkoda słów! Czekaj no, zaraz u ciebie będę.
– Jak to, gdzie będziesz? – bredziłem zawstydzony.
– Odłączam cię.
Oddychałem szybko. Błądziłem wzrokiem po zakamarkach ciemnej klitki, w której mieszkałem. Przynajmniej tu wszystko w porządku. Nie wiedziałem, co właśnie zaszło, ale absolutnie mi się to nie spodobało.
Nasłuchiwałem. Cisza. Chyba nikogo nie było w domu. Rozebrałem się pospiesznie i wziąłem suchą kąpiel. Potem przejrzałem się w lustrze. Moja skóra zaróżowiła się po dezynfekcji, co jeszcze bardziej podkreśliło siność okolic nosa i oczu. A więc przynajmniej ów krwotok nie był halucynacją. Dotknąłem pulsującego bólem policzka i syknąłem.
– No tak, przepraszam za to. Chyba walnęłam cię zbyt mocno.
Drgnąłem gwałtownie, zobaczywszy jej odbicie zaraz obok mojego. Poczułem mdłości. Co tu się działo? Zwidzik? Czy na pewno się odłączyłem? Nie pamiętałem. Zaraz, to przecież ona powiedziała…
– Kiedy? – zapytałem, próbując dać sobie czas na pozbieranie myśli.
– Wtedy. W barze.
– Nic nie pamiętam. Ty mi to zrobiłaś?
– No. Próbowałeś mnie pocałować.
– … – błysnąłem intelektem. – Przepraszam, nie byłem sobą – wydusiłem w końcu.
– Nie szkodzi. Poza tym już chyba odpokutowałeś. Nie przejmuj się, to nie takie straszne. Zdziwiłam się tylko. Chrapka na smyranki to raczej rzadkość po tej stronie. Bo wy wszyscy tu jesteście tacy idealni. Do porzygania idealni. – Zdawało mi się, czy taksowała mnie leniwym spojrzeniem?
– Kogo masz na myśli: wy tu? Tu, czyli gdzie? W verum?
Przewróciła oczami, lecz milczała. Poczułem się jak kretyn. Nadal rozmawiałem z odbiciem w lustrze. Co jeśli…
Powoli obróciłem głowę, gotów w każdej chwili uchylić się od wyimaginowanego ciosu. A jednak: naprawdę tam była. Stała w mojej łazience, w nijakim, szarym stroju, ze splecionymi niedbale rękami i przekrzywioną głową. Niezmiennie fascynująca w swej odmienności.
Chyba mi ulżyło – przynajmniej nie miałem urojeń. Fizycznie obecnych gości potrafiłem jakoś objąć rozumem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z własnej nagości i pospiesznie owinąłem biodra ręcznikiem. Uśmiechnęła się bardzo szeroko.
– Wybacz tego trojana w softwarze – powiedziała. – Trochę mózgozgniotny, wiem. Ale nie wiń dziewczyny, że ma czasem ochotę na małego psikusa. Czasy są trudne. Poza tym, mam na imię Eylis.
– Cześć, Eylis. A teraz: czy mogłabyś wyjść? Chciałbym w spokoju się ubrać.
Kącik jest ust drgnął drwiąco, ale obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Doprowadziłem się do porządku, w międzyczasie układając w głowie fakty. Byłem na siebie zły. Zbyt łatwo poddałem się wrażeniu, że nie wróciłem do verum. Wczorajsze bawiki najwyraźniej spotęgowały u mnie paranoję. Wiedziałem, czego teraz potrzebuję: odpoczynku i szybkiego strzału endorfin. Utrzymujący się wysoki poziom stresu mógł zaalarmować kogoś, kogo naprawdę wolałbym dzisiaj nie oglądać.
– Skąd się tu wzięłaś? – spytałem, gdy wróciłem do pokoju.
Eylis siedziała na moim łóżku, jej twarz tonęła w zielonkawej poświacie. Pochylała się nad jakimś ekranem, z niebywałą prędkością przesuwając palce po dołączonym do niego panelu. Sprzęt sprzed jakichś trzech generacji. Kto używał jeszcze takiego złomu? Przerwała na chwilę, tylko po to, by wskazać na otwarte okno. Faktycznie, nawet nie zwróciłem uwagi, najwyraźniej nie generowano dziś wiatru. Mimo wszystko – mieszkałem przecież cholernie wysoko.
Eylis wróciła do pracy, a ja czekałem, aż skończy. Liczyłem chyba na bardziej szczegółowe wyjaśnienia, ona jednak najwyraźniej nie miała nic takiego w planach. Ciszę wypełniały tylko głuche uderzenia opuszek w klawiaturę dotykową.
– Co robisz? – zagadnąłem więc.
– Nic specjalnego. Nie mogłam tego zrobić zdalnie, więc używając danych uwierzytelniających twojego hardware'u udało mi się założyć pluskwę na głównej bazie algorytmicznej. Teraz kopiuję wszystkie protokoły bojowe, zanim ktoś się zorientuje i będziemy musieli uciekać.
– Słucham?!
– Tak, tak, wiem, może nie powinnam ci tego mówić. Ale wszyscy tu wewnątrz jesteście tak rozbrajająco naiwni, no, w każdym razie zwykli mieszkańcy, że nawet nie muszę was okłamywać. To całkiem przyjemne, szczerze mówiąc. Nie lubię kłamać.
– Wewnątrz czego? – zapytałem, nic nie pojmując.
– Ech, no właśnie. – Pokiwała głową, jakby coś sobie przypomniała, ale mimo to nie przestała pracować. – Do was przecież nic nie dociera. Niedługo ci pokażę. I tak nie możesz tu zostać.
– Co? Dlaczego?
– Jesteś teraz moim wspólnikiem. – Nawet na mnie nie patrzyła. – Czy raczej: ja jestem tobą. Ale to ciebie będą ścigać. Przynajmniej na początku. Przepraszam. Naprawdę. Chyba zniszczyłam ci życie. Może nawet powinnam bardziej tego żałować, gdybym nie wierzyła, że wyjdzie ci to na dobre. Jesteś inny. Dobraliby się do ciebie prędzej czy później. To straszne gnojki są, możesz mi wierzyć.
– Kto by się dobrał? Eylis, o czym ty mówisz?
– Nie mamy teraz czasu. Ale pokażę ci wszystko. Obiecuję. Zaufasz mi? – powiedziała, podnosząc wreszcie wzrok znad ekranu.
– Nie wiem, w końcu walnęłaś mnie w twarz. Kto tak robi, Eylis?
– Ktoś, kto nie ma w życiu łatwo – powiedziała, wyłączając swój hardware.
W tej samej niemal chwili z naszych nadgarstków wydobył się sygnał zewnętrznego połączenia. Zaklęła.
– Znaleźli nas! Precyzyjni jak w zegarku, niech ich diabli. Czas wiać.
– Ale… Czekaj! Kto znalazł!?
– Ktoś, kto życzy nam bardzo źle. Idziesz czy nie? To twoja ostatnia szansa.
Gdzieś na dole rozległ się łomot, jakby wielka sztaba metalu uderzyła o ziemię. Eylis zerwała się i skoczyła do okna. Zaczęła nerwowo przeszukiwać plecak, w końcu wydobyła z niego zawiniątko z paskami i zapięciami. Rozwinąwszy je, założyła na siebie coś na kształt krótkiej, obwieszonej frędzlami kurtki, przykrywającej tylko górę pleców.
– To jak? – zapytała. – Prawie nie macie dziś prądów powietrznych. Tylko klimatyzacja. To będzie twarde lądowanie.
Na korytarzu słychać już było dudniące echa licznych, ciężkich butów. Nie wiedziałem, co chciała zrobić, lecz stała tam, w oknie, pewna swego. Ktoś zaczął walić w drzwi.
– Trudno, jak chcesz. – Westchnęła i wychyliła się na zewnątrz.
– Zaczekaj! Idę! – krzyknąłem, łapiąc ją za rękę.
– To przypnij się tym, o, tutaj. Teraz złap mnie od przodu. I, na wszystko, co dla ciebie święte, nie puszczaj.
Objąłem Eylis kurczowo i runęliśmy w dół jak głaz ciśnięty z dwusetnego piętra. Trwało to może sekundę, choć skłamałbym mówiąc, że nie byłem już skłonny kwestionować swoich życiowych wyborów. Potem szarpnęło gwałtownie i zaczęliśmy szybować. Jej kurtka rozwinęła się nad nami w szeroki, metaliczny klosz, otoczony girlandą mniejszych elementów, którym nie zdążyłem się lepiej przyjrzeć, gdyż zaraz potem gruchnęliśmy w coś twardego. Bolało jak diabli.
– Żyjesz? – rzuciła szybko Eylis, uwalniając się jednocześnie ze swojej kurtki.
– Zapytaj mnie za chwilę, jeszcze nie wiem… – odpowiedziałem, łapiąc powietrze. Miałem stłuczone biodro i obolały łokieć, ale byłem cały.
– Nie mamy tyle czasu – odpowiedziała. – Niezłe, co? Zawsze chciałam to zrobić. Może nawet specjalnie tyle zwlekałam, żeby nie było już wyboru. Przynajmniej wiem już, że się da.
– Świetnie. Zadaję się z wariatką. – mruknąłem. – To co teraz?
– Teraz? Teraz biegniemy – odpowiedziała z szerokim uśmiechem. – I mamy nadzieję, że będziemy szybsi niż tamci. Spokojnie, oni nie zapuszczają się na rubieże. Jeśli tam dotrzemy, dadzą nam spokój.
Martwiło mnie owo „jeśli”. Nie wiedziałem, o jakie rubieże jej chodzi, ale postanowiłem nie pytać. Lądowaliśmy na jakimś dachu, raptem kilkanaście przecznic dalej. Wydało mi się, że widzę ruch w oknie mojego mieszkania, lecz nie miałem pewności. Biolink na nadgarstku ponownie zabrzęczał. Połączenie od: Kloe G.A., usłyszałem w głowie. Wyciszyłem sygnał ruchem ręki. Eylis tymczasem ruszyła biegiem po rampie rozpiętej między budynkami. Był ich tu cały labirynt, nie wiedziałem nawet, czemu właściwie miałyby służyć, nikt z nich nie korzystał. Ani nie remontował, jak sądzę. Byłem naturalnie świadom ich istnienia. Taki architektoniczny koloryt. Nigdy jednak nie zaprzątałem sobie tym głowy. Wyglądały trochę jak miniatura tych betonowych nadziemnych autostrad z dziewiętnastego czy dwudziestego wieku, które oglądałem na Infoboxie.
Powoli oddalaliśmy się od centrum. Biegliśmy ponad gąszczem neonów, ludzi, pojazdów. Skakaliśmy z jednego mostu na drugi, a te dudniły i jęczały pod naszymi nogami, jakbyśmy budzili je ze snu. Kurz opadał kaskadami na widoczne daleko w dole ulice. Serce zabiło pod samym gardłem, miękłem jak wata. Byle nie patrzeć.
Eylis nic sobie z tego nie robiła, truchtała przodem, zwinnie i miękko pokonując wszystkie przeszkody. Ja sapałem ciężko i próbowałem nadążyć. Zanurzyliśmy się w końcu w półmrok jakiegoś korytarza i zwolniliśmy do forsownego marszu. Nie słyszałem żadnych odgłosów pogoni. Z czasem dźwięki miasta stały się przytłumione, ustępując miejsca echu naszych kroków.
– Nie mogliśmy pojechać tubostradą? – zapytałem, gdy złapałem oddech.
– Standardowa komunikacja jest już dla nas… spalona. – Dziwny cień przemknął jej twarzą, nie zdołała go ukryć. – Poza tym zakłócam tutejsze przekaźniki. Idziemy przez ich martwy punkt. Inaczej znaleźliby nas od razu.
– Słuchaj. Trochę mnie to przerasta. Może odpoczniemy i wyjaśnisz mi wreszcie, dokąd mnie prowadzisz i o co tu właściwie chodzi? Chyba tyle możesz dla mnie zrobić?
– Niech będzie. – Westchnęła. – Pytaj. Masz pięć minut. Potem idziemy dalej.
Oparła się o mur i popatrzyła na mnie wyczekująco. Nie było już tam tego kpiącego uśmiechu, raczej zawziętość i pewność słuszności dokonanych wyborów. Usiadłem, przeczesując zakurzoną czuprynę.
– Kim jesteś?
– Jestem Eylis.
– Tylko tyle?
– A co? Chcesz usłyszeć historię mojego życia? Powiedziałam, że masz pięć minut.
– Nie wiem… A opowiesz mi kiedyś historię twojego życia?
– Może.
– Trzymam za słowo. W takim razie… – Zamyśliłem się, rozważając, co tak naprawdę chciałbym wiedzieć. – Dlaczego pasujemy na sto procent?
– To masz na myśli? – Wysunęła rękę i zaczęła gmerać przy nadgarstku. Szarpnęła mocno. W jej dłoni pozostał długi pas sztucznej skóry i migoczący płaski ekran interfejsu. – To tylko nakładka. Wgrałam do niej twoją tożsamość, gdy byłeś nieprzytomny. Wcześniej udawałam kogoś innego.
– Niemożliwe! Systemu identyfikacyjnego nie można ot tak sobie skopiować, jest ściśle zsynchronizowany z biolinkami i bez dostępu do nich…
– W takim razie dokonałam niemożliwego. Tylko się nie zakochaj.
Pokiwałem głową. Na razie nie chciałem tracić czasu na szczegóły techniczne. Niemniej byłem cholernie rozczarowany. Prawie jak dziecko, które właśnie się dowiedziało, że magia nie istnieje.
– Dlaczego ja?
– Nic osobistego. Trochę zbiegów okoliczności, trochę szczęścia. Ogólnie rzecz biorąc, byłeś na mojej liście.
– Liście?
– Ludzi z dostępem do algorytmów defensywnych Wszechmiasta. Mówiąc ściślej: z dostępem do właściwej podsieci. Potem było już z górki.
– Ja nie…
– Owszem, po prostu nie miałeś o tym pojęcia. Od lat pracowałeś dla Szczodrodobrego Rządu nad systemem obronnym. Widzisz, wasz problem to brak naturalnych wrogów. Czy raczej ich eliminacja na wczesnym etapie życia. Przez to wasz, hm, układ immunologiczny nie jest gotowy na taką zarazę, jak ja.
– Eylis, co ty właściwie planujesz?
– W tej chwili chcę stąd po prostu wyjść. Na zewnątrz. Poza Wszechmiasto.
Myśl ta wydała mi się w pierwszej chwili tak absurdalna, że zachichotałem, wziąwszy to za żart. Każdy wiedział, że nie ma nic poza Wszechmiastem. Świat na zewnątrz został zniszczony dawno temu. Wszechmiasto było naprawdę wszystkim, co zostało po ludzkości. Wzdrygnąłem się: takie rozważania groziły Rezygnatorem. Przypomniał mi o tym narastający, tępy ból w głowie.
– Czy to daleko? – zapytałem więc.
– W linii prostej jakieś dwadzieścia kilometrów. No, starczy tego odpoczywania. Wciąż jeszcze mogą nas złapać. Może nie mają doświadczenia, ale na pewno nie są głupi. W dodatku wyciągają wnioski. – Przez twarz Eylis znów przemknął cień.
Wstała i ruszyła przed siebie, nie oglądając się. Po chwili wahania podążyłem jej śladem. Nie, nie wzbudziła mojego zaufania. Po prostu chciałem – czy wręcz musiałem – zrozumieć, o co tu, do diabła, chodzi. Coś ciągnęło mnie w otchłań, coś zupełnie nowego, co sprawiało, że nie potrafiłem nawet ukryć ekscytacji. Myślę, że Eylis świetnie zdawała sobie z tego sprawę.
* * *
Potrzebowaliśmy dobrych pięciu godzin, by dotrzeć do rubieży. Nigdy jeszcze nie przeszedłem takiego dystansu i nigdy jeszcze nie byłem tak świadom istnienia swoich nóg. Wyliczałem w myślach miejsca, które mnie nie bolały – szło szybciej niż w drugą stronę i mogłem zająć czymś umysł.
Po drodze uniknęliśmy kilku patroli – w opinii Eylis, ja nie do końca nawet wiedziałem, co właściwie miałyby patrolować – ale poza tym droga przebiegła praktycznie bez przeszkód. Przemierzaliśmy kolejne, bliźniaczo do siebie podobne sektory zabudowań, niezmierzony ciąg murów, ramp, pustych skwerów i ulic. Gdyby nie odległe rozbłyski wokół słupa Rdzenia prawdopodobnie nie potrafiłbym znaleźć drogi powrotnej. Cisza przeplatała się z dudnieniem naszych kroków. Neony Wszechmiasta zostały gdzieś z tyłu, nie widziałem ludzi ani privind; tubostrad nie rozświetlały znajome światła przemykających nimi bolidów. Tutejsze budynki, wcale nie ustępujące rozmiarami tym w okolicach centrum, przytłaczały tylko ciemnym, milczącym ogromem.
– Gdzie my jesteśmy? Co to jest? – spytałem, gdy wyszliśmy na wysoki balkon.
Przed nami wyrastały kolejne szeregi wieżowców, lecz dalej – i miałem nieodparte wrażenie, że całkiem już blisko – horyzont przechodził w całkowitą czerń. Eylis położyła rękę na moim ramieniu.
– Tyle chyba się domyślasz?
Kiwnąłem głową. Rzeczywiście, miałem już pewne podejrzenia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – w końcu zastanawianie się jest dla smutasów – ale nie było szczególną tajemnicą, że kluczowy element konstrukcji Wszechmiasta: ochronna kopuła, która od wieków chroniła nas przed słońcem, to po prostu rodzaj olbrzymiego, sferycznego pola siłowego. Ciemnego, gdyż pochłaniało ponad dziewięćdziesiąt procent zabójczego promieniowania. Kopuła dawała mieszkańcom ochronę, niezbędną energię i wieczny półmrok. Jej skuteczność ponad rubieżami prawdopodobnie zmniejszono, dlatego było tu nawet nieznacznie jaśniej. Niżej jednak, tam gdzie światło prawie nie docierało, przypominała rozmyty, czarny mur. Czy taki był pierwotny zamysł jej twórców? Czyżby nie chcieli, by dało się wyjrzeć poza krawędź?
– Co tam jest? Po drugiej stronie?
– Istnieje prawdopodobieństwo, że uda ci się samemu zobaczyć – odpowiedziała Eylis, co wcale nie zabrzmiało krzepiąco. – Ale dość nikłe. Widzisz, drogi Davi, teraz zaczynają się schody. Naprawdę mam nadzieję, że na coś się przydasz.
– Co masz na myśli?
– Spójrz tam, po lewej stronie, zaraz za tym dużym placem. Czwarta, nie, piąta rampa od dołu, między tymi bliźniaczymi budynkami.
Zrozumiałem, o czym mówiła. Ciemny, zwalisty kształt przemieszczał się jedną z owych mini-autostrad rozpiętych między ścianami wieżowców. Z tej odległości trudno było oceniać dokładnie, ale „cholernie wielkie bydlę” było pierwszym określeniem, jakie przyszło mi do głowy.
– Co to jest?
– Strażnicy, oczywiście. Całkiem zabójcze skurwysyny. Dobra rada cioci Eylis: jeśli kiedykolwiek usłyszysz chrzęst ich gąsienic, spieprzaj ile sił w nogach. Nawet nie wiesz, ilu znałam mądrali przekonanych, że potrafią je zgubić. Cholerni durnie.
– Ale… kto ich tu postawił? I po co?
– Szczodrodobry Rząd, a któż inny? Po to, żebyśmy nie wbijali na waszą proszoną prywatkę, jak sądzę. Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Miasto widziało już wiele wojen. Być może wtedy je tu zostawiono. Kiedyś waliły do wszystkiego, co nie miało tego. – Położyła dłoń na moim nadgarstku. Miłe uczucie. – To twój identyfikator. Ustrojstwo ma krótki zasięg, ale poprzez sieć przekaźników informuje kogo trzeba, że pałętasz się tam, gdzie nie powinieneś. A Strażnika, że jesteś tutejszy. A raczej: swój. Kiedyś nie każdy we Wszechmieście był „swój”, z tego co słyszałam. Może nadal tak nie jest. Jak już wiesz, sprytnie obeszliśmy to zabezpieczenie. Niestety, potem wykonaliście jakiś większy upgrade. Tamtego dnia straciłam wielu przyjaciół. Wkrótce aktualizacje stały się jeszcze częstsze. W tej chwili nie wiem nawet, czego się po nich spodziewać. Wygląda na to, że przegrywamy.
Cofnęła rękę, a jej spojrzenie zamarło w jakimś trudnym do sprecyzowania punkcie. Nagle wydała się chłodna i odległa. Miałem tyle pytań, że nie potrafiłem ich nawet uszeregować we właściwej kolejności. Czego ona ode mnie chciała? Co sobie wyobrażała? Co ja tu w ogóle robiłem?
Twój poziom endorfin osiągnął krytycznie niski poziom – usłyszałem w głowie. Pilnie zadbaj o swoje szczęście. Za pięć godzin, pięćdziesiąt dziewięć minut, trzydzieści siedem sekund zostanie ci udzielona profesjonalna pomoc. Pamiętaj przesłanie Szczodrodobrego Maurji. Pamiętaj Przepowiednię Życia.
– Słuchaj, Eylis, to wszystko jest oczywiście naprawdę niesamowite i bardzo miło z twojej strony, że zechciałaś mi to wszystko pokazać. Ale zupełnie nie rozumiem, czego się po mnie spodziewasz. Ja… nikt nigdy do mnie z niczego nie „walił”. A tym bardziej nic takiego. Jestem tylko zwykłym algorytmikiem abstrakcyjnym. Nie znam się na takich… – Westchnąłem. – Chyba pomyliłaś się co do mnie.
Eylis zawahała się, po czym usiadła pod balustradą i zwiesiła głowę.
– Nie wiem, Davi – powiedziała wreszcie odmienionym głosem: cichym i zrezygnowanym. – Prawda jest taka, że sama nie wiem, jak się stąd wydostać, rozumiesz? Cała ta misja to jeden wielki syf i trupiarnia. Nie mogłam o tym myśleć, wolałam działać, nie miałam wyboru. Ale będę szczera, Davi, nigdy nie przechodziłam tędy w pojedynkę. W pojedynkę to się można najwyżej zesrać. Wcale się nie zdziwię, jeśli nie będziesz chciał mi pomóc. Przecież cię nie zmuszę. Możesz zawrócić. Nie mam pojęcia, co cię tam teraz czeka, raczej nic dobrego, znając lokalne obyczaje. Ale możesz. Ja nie. Dla mnie nie ma już odwrotu. Jeśli mnie złapią, to… to koniec, Davi. Całkowity, zupełny, cholerny koniec. Wszystkiego. Mo-gi-ła.
Jej usta zaczęły drżeć, po chwili nie była już w stanie powstrzymać napierającego strumienia łez. Chciałem coś zrobić, ale nie wiedziałem co. Nigdy wcześniej nie widziałem tak przejmującego smutku. Uczono nas tłamsić negatywne emocje, czy to w sobie, czy w innych, lecz to było coś innego, w dodatku zgodnego z tym, co od dawna żyło gdzieś w głębi mnie. Doświadczyłem dziwnej, choć całkiem realnej więzi z tą niezwykłą, zupełnie do mnie nie pasującą dziewczyną. Nie odezwałem się więc, usiadłem tylko obok i czekałem w bezruchu, wpatrzony przed siebie, nawet wtedy, gdy poczułem jej ciężar na moim ramieniu.
Przywrócono akceptowalny poziom endorfin. Stan alarmowy zawieszony – oznajmił głos w mojej głowie.
* * *
Davi!
Tak?
Jesteśmy z tobą. Nie obawiaj się.
Czerwone usta.
Czerwone mary.
* * *
III. Wszędzie dobrze, ale jednak nie wszędzie
Sen blakł.
Hałas słyszałem już od jakiegoś czasu, ale chyba nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z ledwie zauważalnego, jednostajnego mruczenia przeszedł w gęstniejący, metaliczny stukot. Gąsienice!
Drgnąłem, otwierając oczy. Niewielki, zawieszony w powietrzu kształt czmychnął w cień. Złudzenie?
Eylis wyrwała się z moich objęć i stanęła na równe nogi.
– Szlag! Szlag, szlag, szlag. Nigdy nie zapuszczali się aż tutaj – rzuciła, wychylając się ostrożnie ponad balustradę balkonu.
– Strażnicy? Widzisz coś?
– Nie. Chyba przygotowują się do przesunięcia miasta.
– Co?
– Nie ma czasu, zbieramy się stąd, Davi. Pieprzone gówno, nawet nie zdążyłam się przygotować. I ciebie.
Pamiętałem, co mówiła o gąsienicach. Mimo niedawnej chwili słabości – wywołującej we mnie zresztą nie do końca jasne emocje – wciąż wierzyłem, że wie, co robi. Bez słowa ruszyłem więc za nią, w kierunku przeciwnym do tego, z którego wydawał się dobiegać narastający rumor. Wskoczyliśmy na jedną z ramp, potem na kolejną, aż zbiegliśmy szeroką spiralą w dół, ku ulicy. Miałem wrażenie, że do jednego z miarowych dźwięków dołączył drugi, o innej częstotliwości. Byłem pewien, że Eylis też to zauważyła, gdyż niemal w tej samej chwili zaklęła siarczyście.
– To tylko algorytm, Davi! Co oni robią? I dlaczego? Myśl! – rzuciła i ruszyła przodem.
Przyspieszyliśmy, lecz hałas narastał. Tutejsze budynki pełne były pęknięć i wyrw, pod nogami grzechotały odłamki szkła. W gęstniejących ciemnościach wpadaliśmy na popękane klomby i zgruchotane ławki. Pędziliśmy zakosami, omijając wyrastające tu i ówdzie gruzowiska. Eylis raz po raz skręcała w kolejne uliczki, przez co straciłem zupełnie orientację. Wciąż nie do końca wierzyłem, że coś nam grozi. Algorytm? Czułem się jak w jednej z tych hologier, które wygenerowałem jakiś czas temu. Prawdziwy strach poczułem dopiero, gdy pierwszy strzał przeszył mrok i huknął w ścianę tuż obok, podmuchem powalając mnie na ziemię.
Zerwałem się natychmiast. Eylis zniknęła już za rogiem, ruszyłem za odgłosem kroków. Była cholernie szybka.
Muszę ją dogonić – myślałem. To moja jedyna szansa.
Stukot z tyłu zelżał, jakby strzelec-olbrzym przystanął w oczekiwaniu, aż kurz po salwie opadnie. Nadzieja zaczynała już podnosić łeb, gdy następny pocisk uderzył gdzieś od przodu. Eylis!
Dogoniłem ją i podniosłem z rumowiska. Mimo półmroku zobaczyłem na policzku krew, musiała dostać jakimś kawałkiem muru.
– Gdzie teraz? – rzuciłem.
Wskazała kierunek, a ja pociągnąłem ją za rękę. Otrząsnęła się i chwiejnym krokiem pobiegła ze mną. Początkowo przemykaliśmy wąskimi przejściami, próbując unikać ramp, którymi najwyraźniej przemieszczali się nasi prześladowcy, lecz nagle wybiegliśmy na otwartą przestrzeń.
– Na drugą stronę! – krzyknąłem.
Uważaj!
Coś wychynęło z ciemności po prawej, o ułamek sekundy wcześniej dostrzegłem ruch obrotowy lufy. Padłem na płask, lecz Eylis biegła nadal. Rozbłysk wystrzału, świat zwolnił na chwilę, gdy świetlista smuga pocisku przecięła powietrze niemal dokładnie pomiędzy nami.
Mój mózg chyba dopiero wtedy zaczął przetwarzać dane.
Wstawaj, Davi! – poczułem w głowie nie swoje słowa.
Usłyszałem odgłos przeładowania, coś olbrzymiego upadło na ziemię. Ponownie zerwałem się do biegu.
– Eylis, w lewo! – krzyknąłem.
Nie wiem, dlaczego posłuchała. Mgnienie oka później wystrzelony z zupełnie innego kąta pocisk jeszcze raz uderzył w lukę między nami. Seria z broni uzupełniającej małego kalibru również poszła gdzieś bokiem. Zaczynałem rozumieć. Strażnicy najwyraźniej zrozumienie tracili, gdyż kolejne paniczne korekty celowników rozbijały w pył coraz bardziej odległe fragmenty rubieży. Po chwili przestali nas ścigać, zajęci sianiem spustoszenia, czy co tam się działo w ich skonfundowanych elektronicznych mózgach.
Nie ustawaliśmy w biegu, chwilowo jednak nie musieliśmy walczyć o życie. Krzyknąłem jeszcze do Eylis, by zachowywała dystans. Znowu prowadziła, choć wiedziałem już, jak wybiera kierunek. Z każdą chwilą zanurzaliśmy się głębiej mrok, aż w końcu, wyczerpani, zatrzymaliśmy się u samego progu ciemności.
Pole siłowe Wszechmiasta z bliska przypomniało uwięzione w grubym szkle kłęby czarnego dymu. Zdawało się gładkie i chyba odbijało światło, niestety nie było go tu na tyle dużo, by mieć pewność. Moja towarzyszka wydobyła pospiesznie z plecaka jakieś niewielkie urządzenie i uruchomiła je. Włosy stanęły jej dęba, a po chwili powierzchnia bariery pękła i wyrosła w niej sferyczna wyrwa, którą wdarła się przytłumiona jasność, a tuż za nią potężny podmuch ciepła. Moje ubranie zaczęło łopotać.
– No, to jesteśmy w domu – powiedziała Eylis.
– W domu?
– Ta – skinęła głową. – W piekle.
Odgarnęła szarpane wiatrem włosy i uśmiechnęła się do mnie tak, jak jeszcze nigdy nikt. Nieskrępowanie, czysto i szczerze. Był w tym ślad czegoś więcej, jakby błysk w oku, rozciągnięte spojrzenie, nie potrafiłem powiedzieć. Ale gotów byłem iść za tym na zatracenie. Zatracenie! Jak chichotałaby słodka Ki, gdyby usłyszała to słowo. Ki, której cudownie idealna twarz została gdzieś daleko za mną.
Nie traciliśmy czasu. Eylis zanurzyła się w światło, a ja ruszyłem za nią. Na drugą stronę czarnego lustra.
* * *
Pochłonęła nas szarość.
Gorąca, szarpiąca ubranie i raniąca odsłonięte ciało. Pchane wichurą tumany piasku skutecznie ograniczały widoczność. Eylis krzyknęła coś, lecz nie zrozumiałem. Słowa uleciały z wiatrem.
Osłaniając oczy, ruszyliśmy w kierunku majaczącego nieopodal olbrzymiego cienia. Wieżowiec! – zdałem sobie sprawę. I to podobny do tych, jakie znałem z Wszechmiasta. Jakbyśmy nigdy go nie opuścili.
Dopadliśmy najbliższych drzwi i zatrzasnęliśmy je za sobą. Zrobiło się spokojniej. Eylis podeszła, objęła mnie i mocno pocałowała w zakurzony policzek. W chwili, gdy poczułem napór jej ciała, zrozumiałem, że ta bliskość absolutnie mi nie przeszkadza. Mało tego – szukałem jej i pragnąłem. Owo szalone wrażenie tężało z każdą chwilą, wywołując pulsujący szum w uszach.
Nim zdążyłem przedsięwziąć coś głupiego, Eylis odsunęła się i poklepała mnie po ramieniu.
– Udało ci się, Davi! Rozgryzłeś algorytm, co, mądralo? – spytała.
– Celowniczy? Tak sądzę. – Ze wszystkich sił starałem się ukryć krępujące myśli. – Lepiej późno niż wcale. Dlaczego potem sfiksowały, tego już nie wiem.
– I?
– Mają lukę. Nasze interfejsy, one wciąż nadają, prawda?
– Tak. Nie wyłączałam swojego. Twój i tak działał, zresztą próba dezaktywacji w tych warunkach mogłaby cię zabić. Liczyłam, że dzięki temu uznają nas za swoich. Masz talent, w który dużo zainwestowali. Tak strzelać do talentów? Ale nie wiem. Przegięłam?
Wzruszyłem ramionami.
– Może. Tak czy owak wyszło nam na dobre. Podejrzewam, że w przypadku dostępności sygnału swój-wróg opierają się na analizie położenia jego źródła, zamiast wykorzystywać dane z układów kognitywnych. Ułatwiają sobie zadanie. Całkiem sensowne, przynajmniej z punktu widzenia efektywności algorytmu.
– Głupolki myślały, że jesteśmy tym samym celem – zachichotała.
– Właśnie. Co gorsza sam składałem obsługę tego wyjątku. Niepojęte. Nie w tej formie oczywiście. To chyba był mechanizm przestrzennego rozpoznawania sygnatury, czy coś podobnego. W każdym razie zaprojektowana reakcja wydała mi się nieco absurdalna, dlatego to zapamiętałem. Otrzymując na wejściu dwa rozbieżne położenia celu, wykonuje zwykłe uśrednienie i…
– I wali w powietrze pomiędzy nimi. – Skinęła głową. – Jasne. Dobra robota, Davi. Niech mnie, przyznam, że po tej scenie w kiblu miałam poważne wątpliwości. Przepraszam, chyba nie zasłużyłeś na taką ocenę. Zresztą po tym całym gównie, które tam przeszłam, należała mi się ta odrobina farta. Taka karma, widać. Tak to się u was mówi, racja?
– Tak. Taka karma…
Patrzyłem na jej przykurzone, ciemne włosy. Wcale nie miałem pewności, że to karma. Gorzej: byłem przekonany, że właśnie wykorzystałem limit fuksa na resztę życia.
Wichura za drzwiami przypomniała o sobie wyciem.
Rozejrzałem się uważnie. Pomieszczenie pełne było wydm nawianego piasku, lecz poza tym wyglądało zupełnie swojsko.
– A więc to jest druga strona? – spytałem.
– No, dla mnie to jest ta właściwa strona. Znaczy, nie zrozum mnie źle, w porównaniu z waszą jest tu trochę do dupy, wiesz. Nawet biorąc pod uwagę, że to tam pałętają się mordercze machiny bojowe. Ale tu się urodziłam. To mój dom. Tu jesteśmy wolni. Tak właśnie o sobie mówimy: Wolni Ludzie.
– W znaczeniu niby, że my tam, w środku, wolni nie jesteśmy, tak?
Spojrzała na mnie jak na nierozgarnięte dziecko.
– A myślałeś inaczej?
– Nigdy nie czułem się szczególnie zniewolony. Owszem, są pewne reguły, ale one tylko służą utrzymaniu równowagi Wszechmiasta. Przepowiednia Maurji…
– A daj spokój z tą waszą przepowiednią, słyszałam to z milion razy – przerwała. – Wiesz, że jeszcze za czasów Maurji mieliście przynajmniej jedną wojnę domową, w której zginęły dziesiątki tysięcy ludzi? Oczywiście, że nie. A przecież to nie było nawet tak dawno temu! A teraz? Obserwują każdy wasz krok. O każdym jednym najmniejszym szczególiku waszego życia decyduje Szczodrodobry Rząd, czy kto-tam-kolwiek pociąga za sznurki. Niektórzy mówią, że Rządu dawno już nie ma. Bo wierz mi, to co tam się dzieje, przekracza wszelkie pojęcie.
– Jak to moż… – Chciałem przerwać, ale nie dała mi dojść do słowa.
– Nawet nie pozwalają wam zwykłego doła mieć. To chore. Każdy w życiu potrzebuje trochę doła. Inaczej nie doceniłby niczego dobrego, nawet gdyby grzmotnęło go między oczy. Trzymają was pod tą kopułą jak kozy w zagrodzie. A kozy się doi. A potem zjada. – Spojrzała mi w oczy. – Przepraszam, że ci to mówię, Davi. To nie twoja wina. Ale tak właśnie jest. Jesteście produkowani i odgórnie sterowani. Blokuje wam się zmysły i analizuje pracę mózgu. Kontroluje poprzez wszczepianie nanofarmacji wytwarzanej w fabrykach, dla których pracujecie, by było was stać na ciągły haj. Błędne koło. Od małego tłamszą w was najzwyklejszą ciekawość świata. Jasne, że absolutnie nic wam nie przeszkadza. Kozom też nic nie przeszkadza. Wszystko im jedno.
– Skoro tak u nas źle, to po co weszłaś do środka? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale mogłaś tam umrzeć. I ja przy tej okazji też. Zresztą wciąż nie rozumiem, dlaczego tak się nie stało.
Długo milczała. Zbyt długo. Po co to powiedziałem?
– Poszłam, ponieważ Yasun mnie o to poprosił.
– Kim jest Yasun?
– Przywódcą Wolnych Ludzi. Prorokiem. Jemu zawdzięczamy neutralizator pola. I wiele innych rzeczy. Gdyby nie on, pewnie by już nas nie było. Poznasz go niedługo. A teraz powinniśmy ruszać. Wolałabym nie nocować w tym miejscu. Bliskość kopuły działa mi na nerwy.
– Czekaj – zatrzymałem ją. – Mówiłaś poważnie?
– O czym?
– Że jesteśmy w piekle.
– Niektórzy by się zgodzili – odparła po namyśle. – Ale przynajmniej jest to moje piekło.
Wyszliśmy w zamieć, która przybrała w międzyczasie wściekle czerwoną barwę. Miałem jeszcze z pół tysiąca pytań, ale z racji niesprzyjających warunków Eylis zbywała je ogólnikami. Raz tylko, przy okazji kolejnego postoju, wyjaśniła, że jej ludzie podążali za kopułą od niepamiętnych czasów, korzystając z tego, co po sobie pozostawiała.
Otóż to, podążali. Według opowieści Eylis Wszechmiasto stopniowo przemieszczało się, czy raczej przesuwano źródło ochronnego pola siłowego, na bieżąco rozbudowując kolejne sektory i porzucając stare. Od środka trudno było to zauważyć. Ja sam nigdy nie opuściłem ścisłego centrum. Nie widziałem najmniejszego powodu. Czyżby faktycznie wmówiono mi, że nie miało to sensu?
Zdusiłem przykre myśli w zarodku. Tak nauczono mnie postępować. To był sposób, w jaki żyłem. I nic nikomu do tego.
Skoncentrowałem się na próbach przebicia wzrokiem wichury. Otaczały nas zupełnie zwyczajne ulice i całkiem znajome budynki – to naprawdę nadal było Wszechmiasto, lecz jakby… zużyte, zapomniane. Porzucone. Zagubione wśród wydm.
Zapadał już zmierzch, gdy jakimś cudem dotarliśmy do barykady. Tam przechwycił nas patrol pobratymców Eylis – niewysokich, acz krępych brodaczy o owiniętych szmatami, ogorzałych twarzach. Rozpoznawszy moją przewodniczkę, podchodzili do niej kolejno, obejmując na długie, milczące chwile, mnie obrzucając tylko podejrzliwymi spojrzeniami. Ostatecznie otrzymaliśmy po butelce wody o smaku kałuży, eskortę i ruszyliśmy dalej.
Wkrótce zeszliśmy betonowym korytarzem pod ziemię, gdzie szybko zrobiło się nie tylko ciszej, ale i wyraźnie chłodniej. Ciemny labirynt ciągnął się kilometrami, wciąż chyba opadając lekko, a ja straciłem orientację. Długo maszerowaliśmy w milczeniu. Starałem się nie zastanawiać, do czego to wszystko prowadzi, wsłuchiwałem się więc tylko w zwielokrotniony echem stukot naszych kroków.
W końcu korytarz rozświetliły rzadko rozmieszczone lampy, pojawili się w nim uzbrojeni wartownicy i stopniowo wypełniły go nowe dźwięki. Z mijanych zaułków zaczęły wyzierać dziesiątki, jeśli nie setki, zaciekawionych głów, zapanował gwar i rozniósł się zapach smażonego mięsa. Przypomniałem sobie, że umieram nie tylko z wyczerpania, ale i z głodu. To drugie przeszło mi momentalnie, gdy minęliśmy resztki tego, co tu jedzono.
– Hej, to Eylis! – krzyknął ktoś nieopodal.
Zakręciło mi się w głowie. Za dużo wrażeń. Za dużo twarzy. Dziwnych, rozkalibrowanych, niespotykanych. Za dużo blizn, bandaży, przebarwień. Kuriozalne ciała. Jedne olbrzymie i ciężkie, inne drobne i smukłe, niemal dziecięce. Wykwity, braki w uzębieniu, niedorozwój kończyn. Różnorodność, do której nie przywykłem i na którą nie mogłem patrzeć.
Eylis oparła rękę na moim ramieniu. Nie wiem, czy z troski o mnie, czy z obawy, że ją skompromituję. W każdym razie pomogło.
W końcu wkroczyliśmy do olbrzymiej, pustej hali – niegdyś może produkcyjnej – gdzie wyszedł nam na spotkanie starzec o splątanej, gęstej brodzie, na widok którego poczułem się, jakbym dostał w głowę tępym narzędziem. Od środka.
– A więc to prawda. Wróciłaś, Eylis – oznajmił, gdy podeszliśmy. Patrzył na nas z góry, władczy i spokojny.
– Witaj, Yasun – odrzekła moja przewodniczka, skinąwszy głową.
Starzec stał na podwyższeniu, lecz i tak nie ulegało wątpliwości, że pomimo wieku górował nad innymi posturą. Odziany był w długą, rdzawą szatę, z której zwieszały się złote wieńce, czy też łańcuchy, zaś na szpakowatej głowie nosił zdobioną obręcz, pełniącą chyba funkcję korony.
Z tyłu dostrzegłem kilka postaci, może obstawę. Wyjścia zostały zablokowane. Harmider wokół nas zamarł, jakby przyglądał się rozwojowi wypadków.
Cisza przedłużała się niemiłosiernie.
– Chodź zatem ze mną. Porozmawiajmy o okolicznościach – powiedział wreszcie Yasun, po czym spojrzał na mnie badawczo. – Nasz gość oczywiście również będzie mile widziany.
Szepnął jeszcze coś jednemu ze strażników, a następnie odwrócił się i ruszył w kierunku zacienionej części hali.
– Rób, co mówi, albo skończysz w słońcu – szepnęła Eylis. – Spokojnie, póki gramy wedle reguł, wszystko będzie dobrze.
Poprowadzono nas bocznymi korytarzami. Pokój, do którego trafiliśmy, porastał muzealną elektroniką. Co niezwykłe – wciąż funkcjonującą. Ujrzałem archaiczną końcówkę Infoboxa z jej standardowym, dotykowym interfejsem. Ekrany migotały, wyświetlając ciągi znaków o niejasnym znaczeniu, tu i tam pulsowała jakaś kontrolka.
Bardziej jednak, i z pewnym lękiem, przyglądałem się obstawie Yasuna. Ludzie, lecz nienaturalnie odmienni. Widok ich absolutnie czarnych oczu zatopionych w wyraźnie wydłużonych czaszkach przyprawiał mnie o mdłości.
– Ufasz mu? – odezwał się starzec, patrząc na moją niewątpliwie poszarzałą twarz.
– To regularny – odpowiedziała Eylis. – Nie wie, co się dzieje. Jest w porządku.
– Ręczysz za niego?
– Tak.
– Niech będzie, to mi wystarczy. A zatem?
– A zatem… co?
– Co tu robisz?
– Przyprowadziłam gościa.
– Widzę, ale nie o to pytam i dobrze o tym wiesz. Proszę, dziewczyno, nie przedłużajmy tej zabawy. Samo to, że tu jesteś, świadczy o tym, że nie mamy na nią czasu.
– To… – zawiesiła głos. Szukając słów, wodziła wzrokiem po zebranych. – Nie miałam wyjścia. Wszyscy nie żyją, Yasun.
– Kto?
– Bracia Huyght. Trob. Kutian. Alayi. Wszyscy.
– Co do jednego?
– Tak. Tamci się uczą, Yasun. Tropią nas. Stają się sprytni. Wysadzają tubostrady, dosypują jakieś prochy…
– Ale ciebie nie złapali.
– Też jestem sprytna.
– Więc mogłaś tam zostać, tak jak cię prosiłem. I zrobić to, o co cię prosiłem.
Eylis przewróciła oczami.
– Wtedy nie przyniosłabym ci tego.
Wyciągnęła z plecaka swój hardware i spróbowała podać Yasunowi. Jedno z czarnookich dziwadeł momentalnie wysunęło się do przodu, by przechwycić przesyłkę. Eylis zawahała się, lecz ustąpiła.
– Co na tym jest? – spytał starzec.
– Obszerne fragmenty dokumentacji defensywnej. W tym kompletne plany miasta. Zdobyłam je z niewielką pomocą przyjaciela. – Spojrzała na mnie przelotnie. – Jeśli to przeanalizujemy, będziemy mieli ich na widelcu.
– Na widelcu? Na widelcu?! Czy ty wiesz, o czym ty mówisz?! – Starzec westchnął głęboko, masując skronie. – Nie podoba mi się, że wróciłaś, Eylis – kontynuował spokojniejszym już głosem. – Lecz skoro taką podjęłaś decyzję, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się tym cieszyć. Brakowało nam ciebie. A co do tego – wskazał na skrzyneczkę w rękach czarnookiego – przyjrzę się. Tymczasem idźcie mi stąd precz. Poleciłem urządzić dla was powitalną libację. Bawcie się, pijcie. Róbcie cokolwiek. Dajcie mi pomyśleć.
Wyprowadzono nas z pomieszczenia i pozostawiono samym sobie. Na zewnątrz gęstniał tłum. Noszono stoły, ławy i półmiski. Gdzieś zadudniły bębny, do których wkrótce dołączyły piszczałki. Przytłumiono światła.
Eylis klasnęła w dłonie.
– No, dobra. To by było na tyle.
– Na tyle? Nic nawet od nas nie chcieli.
– Właśnie. Teraz będą nas obserwować i nie dadzą nam spokoju, aż się znudzą. Nie ułatwiajmy im zadania, co ty na to? Rozkręćmy tę imprezę. Może to nie Bastion, ale coś zaradzimy – spróbowała przekrzyczeć narastający tumult.
– Co masz na myśli?
Eylis sięgnęła do plecaka i wydobyła zeń dwie dawki lazarusa. Bez wątpienia pochodziły z Wszechmiasta.
– Naprawdę nie wiem, czy jestem w nastroju! – wykrzyczałem w odpowiedzi.
– Jak chcesz, ja jestem!
Połknęła jedną dawkę i zaczęła kołysać się w rytm muzyki. Patrzyłem jak zamyka oczy, odpływa i był to prawdopodobnie najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem. Dźwięki najdziwniejszej orkiestry świata łupały mi rytmicznie pod czaszką. A niech to szlag – pomyślałem, wyciągając do Eylis otwartą dłoń. Dlaczego wciąż popełniam te same błędy?
Wyszczerzyła się i objęła mnie ramieniem. Lazarus zadziałał jak zawsze.
Śmialiśmy się, przepływaliśmy między tubylcami niczym pośród parady niezwykłości. Otoczyły nas szare oblicza, mierzące mnie zmęczonymi, przekrwionymi oczyma. Czasem z zainteresowaniem, przeważnie z niedowierzaniem. Mężczyźni podchodzili do Eylis, przytulając się. Młodzieńcy o ogorzałych twarzach całowali ją w policzki. A ona śmiała się i tańczyła, kręciła piruety, muskając ich dłońmi i rozdając w tłumie kolejne dawki lazarusa.
Ktoś dał nam maski, a my włożyliśmy je, chichocząc. Eylis wybrała tę z długimi, koźlimi rogami. Kołysała się, patrząc wprost na mnie. Jej ciało, jakby ośmielone brakiem twarzy, nabrało giętkości, gubiąc jednocześnie niektóre części garderoby.
Wkrótce staliśmy się jedną wirującą masą, która w pewnej chwili nagle zgęstniała, a ja straciłem Eylis z oczu. Na początku mignęła mi jeszcze kilka razy, machała gdzieś z oddali. Potem błąkałem się sam, wśród obcych. Niepewnych mnie, jak ja niepewny byłem ich. Czułem woń mocnego alkoholu. Smugi dymu niewiadomego pochodzenia wypełniały wolne przestrzenie. Pojawiły się inne roztańczone kobiety, zamaskowane i obce. Zbliżały się i oddalały, jakby z przestrachem.
– Jesteś wybrańcem? – szepnęła jedna z nich. – Naprawdę mam nadzieję, że jesteś.
Nie odpowiadałem. Byłem zmęczony, tak bardzo zmęczony. Nie rozumiałem, gdzie się znalazłem, co się dzieje i co właściwie zaszło, od kiedy obudziłem się dzisiejszego ranka.
Czy rzeczywiście się obudziłem? – zamigotało mi w głowie, ale nie znalazłem żadnej odpowiedzi.
W końcu zostałem sam, zaplątany w myśli, wciśnięty w najciemniejszy z kątów. Gdy podeszła, wyczułem ją jak ślepiec światło. Kształtny, rogaty cień pośród mgły. Zdjęła maskę, zbliżyła się i wtuliła w moje ramię. Ciało Eylis drgało lekko w rytmie pochłaniającej nas szalonej muzyki, lecz jej błękitne oczy pozostawały nieruchome.
– Ja umieram, Davi, wiesz? – szepnęła mi do ucha.
Nie znalazłem słów. Objąłem ją tylko, a ona odpowiedziała uściskiem.
* * *
Kiedy się ocknąłem, ponownie byłem sam. Nie wiem, na jak długo odpłynąłem. Zgromadzonych wyraźnie ubyło, lecz święto wciąż trwało. Wstałem i niepewnym krokiem ruszyłem do wyjścia, gdy ktoś złapał mnie za ramię.
– Prorok cię oczekuje – powiedział mężczyzna o pokrytej znamionami twarzy.
Zadałem kilka pytań, ale nie kwapił się do odpowiedzi. Zaprowadzono mnie do tego samego pokoju, co poprzednio. Yasun stał dumnie na środku i świdrował mnie wzrokiem.
Trwało to tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę tam jest.
– Chcę porozmawiać z naszym gościem na osobności – powiedział wreszcie.
Strażnicy-doradcy wymienili spojrzenia, jeden pochylił się i szepnął coś prorokowi do ucha z niezwykle stanowczym wyrazem twarzy.
– Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu stąd wyjdźcie!
Zwlekali trochę, lecz w końcu porozumieli się wzrokiem i zamknęli za sobą drzwi. Gdy tylko zostaliśmy sami, Yasun przygarbił się, jakby przybyło mu nagle dwadzieścia lat i usiadł z ciężkim westchnieniem na plastikowym stołku. Powoli, drżącymi rękami zdjął z siebie wszelkie ozdoby i niby-koronę. We Wszechmieście rzadko spotykałem starszych ludzi, ale mniej więcej tak sobie ich wyobrażałem.
– No? Jak ci się podobało przedstawienie? – zapytał starzec. – Davi, prawda? Pamiętam z kartoteki. Mam nadzieję, że moi Bakhtriani nie napędzili ci zbytniego stracha.
– Ci czarnoocy? Dość niepokojący, owszem. To ludzie?
– Ludzie, nie ludzie. A któż to teraz oceni. Bawiono się trochę genami przed Upadkiem. A w różnych tajnych ośrodkach nawet bardzo. Ale oczy i czaszki robią sobie już za życia. Lubią się wyróżniać. Kiedyś byli kapłanami. Od stuleci przepowiadali moje przybycie i całkiem nieźle z tego żyli, a tu nagle: taki klops. Jestem. Drażni ich to trochę, lecz wypracowaliśmy sobie względną równowagę. Może coś na ząb? Obawiam się, że mamy głównie suchary i kozi ser. Częstuj się. Hodujemy kozy, wyobraź sobie. Ciągle istnieją. Bestie są nie do zdarcia! Żrą byle co.
Podał mi talerz, a ja z wdzięcznością przyjąłem propozycję, nakładając sobie sporą porcję. Tymczasem Yasun mówił dalej.
– Pewnie dziwi cię ta rytualizacja, to całe świętowanie. W dużej mierze odziedziczyłem protokół po Bakhtrianich, ale go nie zmieniam. Wiesz, tutejsi tego potrzebują, w każdym razie większość z nich. Eylis jest inna. To moja krew. Kundel, ale cholernie zdolny. Lecz pozostali? Bez Kopuły dawno by zginęli, dlatego ją czczą… W pewnym sensie. Nie mają już odwrotu, nie przetrwaliby drogi powrotnej na Dawny Kontynent. Na pewno nie wszyscy. Utknęli tu na dobre. Zresztą odrobina fanatycznego uwielbienia nikomu jeszcze nie zaszkodziła. – Starzec parsknął śmiechem. – To może akurat nie do końca prawda, niemniej… Daję im nadzieję, Davi. To wszystko.
– Nadzieję na co? – zapytałem.
– Na przetrwanie kolejnego dnia. Na to, że kiedyś coś się zmieni. Że ich życie cokolwiek znaczy. Że jest czymś więcej, niż ciągłym zmaganiem.
– Proroku…
– Proszę, mów mi Yasun – przerwał. – Tak mnie nazywają. Daruj sobie te dyrdymały.
– Wybacz, tak… Yasun. Ja… Eylis nie powiedziała mi zbyt wiele. Nie do końca rozumiem, co tu robię i…
– Twoje zagubienie jest dla mnie całkowicie zrozumiałe. Znam to poczucie zażenowania: dlaczego w ogóle nie przyszło ci do głowy, że istnieje coś poza kopułą i tak dalej. Trochę w tym nanofarmacyjnego ogłupienia, trochę genetyki. Nie martw się, to minie. Przynajmniej częściowo. Widzisz, nie jesteś naszym pierwszym gościem z wewnątrz. Ale z całą pewnością pierwszym tak ważnym.
– Ważnym? Ja? Dlaczego?
– Chodź ze mną, chciałbym ci coś pokazać. Prawie przestało już wiać. Nocą można czasem wyjść na zewnątrz. Gdy nie ma wiatru, robi się całkiem znośnie. Powiem ci: tutaj wszystkie te drobne prezenty od losu jakoś bardziej cieszą, muszę przyznać.
Wstał i ruszył do wyjścia, a ja podążyłem za nim. Przeszliśmy ciemnym korytarzem, po czym rozpoczęliśmy wspinaczkę po schodach, poziom za poziomem. Z żalem patrzyłem na widoczne z okien martwe szyby privind. Najwyraźniej wymagały więcej mocy, niż potrafiono tutaj wygenerować.
Nie wiem, na które piętro dotarliśmy, ale wysokość musiała być imponująca. Stąpałem mozolnie, ciężko oddychając, podczas gdy starzec dreptał zgarbiony, posapując od czasu do czasu, ale nie zatrzymał się ani na chwilę. W końcu wyszliśmy na rozległy taras. Powiało przenikliwym chłodem.
– Spójrz – powiedział starzec, puszczając ustami mgiełkę wydechu.
Posłusznie obróciłem się w kierunku, który wskazywał i zamarłem urzeczony. Przede mną, na tle rozgwieżdżonego nieba, wisiał najprawdziwszy księżyc. Wyraźnie jaśniejszy, niż ten na starych holofilmach, co pewnie miało sens, biorąc pod uwagę ubytki atmosfery. W jego bladym świetle ciągnęły się niezliczone szeregi budynków, a gdzieś w oddali przysiadła ciężko olbrzymia, ciemna kopuła, w której odbijał się podłużną, złotawą plamą. Pęcherz Wszechmiasta górował nad pozostałymi elementami krajobrazu jak gargantuiczny niemowlak wśród zabawek.
Co byś powiedziała na takie porównanie, moja Vei, zamknięta gdzieś tam w środku? – pomyślałem. Czy chichotałabyś?
Drobny kształt przemknął na granicy widzenia. Nietoperz?
– Księżyc jest bliżej niż kiedyś. Jeszcze nie ustaliłem, dlaczego – odezwał się znów Yasun. – Niemniej tak wygląda świat, Davi. Widzisz ten ogrom? Od środka Wszechmiasto wydaje się nieskończone, a przecież to tylko maleńki wycinek krajobrazu. Jak kometa, ciągnącą za sobą warkocz budynków. Po horyzont, a nawet znacznie, znacznie dalej. Nie wiem, jak daleko, ani ile to już trwa. Wiem tylko, że od niepamiętnych czasów podążamy dnem wysychającego morza. Łatwo dostępne złoża, rozumiesz. Bez koniecznych minerałów nawet z zaawansowanym przetwarzaniem surowców nie bylibyśmy w stanie utrzymać kopuły. No i woda, oczywiście. Przede wszystkim podążamy za wodą.
– Wodą? Mówisz, że gdzieś dalej jest nadal morze?
– O ile mi wiadomo. Cofa się bardzo szybko. Ale pozostajemy w strefie jego wpływu. To dlatego pogoda jest względnie znośna. Przypuszczam, że to to, które kiedyś nazywano Śródziemnym. Zanika po tym, jak z bliżej mi nie znanych powodów zamknięty został łącznik z oceanem. Prawdopodobnie. Nie wiem, nie wysyłamy już tam ludzi. Szkoda zachodu. I ludzi.
– Daleko stąd?
– Raczej nie. Kilka dni drogi za Wszechmiastem. Mniej więcej. I o to właśnie chodzi: świat to nie tylko ono i pustynia. Gdzieś tam, za tym wszystkim, z pewnością ciągnie się dalej. Może wciąż istnieje ocean? Może wciąż istnieją lasy? Pod kopułą nie myśli się o takich sprawach. Nie wolno myśleć, żeby nie zwariować. Ale uwierz mi, po tej stronie ów bezmiar pustki wgryza się w umysł jak pasożyt. Tyle możliwości…
– Widziałeś je? Morze, lasy?
– Nie, nigdy. W tym rzecz. Na co nam cuda świata, skoro nie możemy stąd odejść? Wszechmiasto jest dla nas wszystkim. Widzisz, Davi, dawniej to słońce było bogiem. Dawało życie, ciepło i pożywienie. Lecz ono przeklęło swój lud. Tutaj – zatoczył ręką krąg – zabija nas jednego po drugim. Zsyła choroby, burze piaskowe, truje powietrze. Nadzieja to wszystko, co mamy. Ona oraz wasze wysypiska śmieci. Tutejsi wielbią kopułę i jednoczą się wokół marzenia, że kiedyś do niej wkroczą. Zbudowałem dla nich tę mrzonkę, bo tylko dzięki niej nie rzucają się sobie do gardeł. A zapewniam cię, kiedy tu trafiłem, czynili to bez umiaru i z dziką lubością. Prawdziwy koszmar. Gdy opuszczałem Wszechmiasto, nie wyobrażałem sobie nawet, co jeden człowiek potrafi uczynić drugiemu dla kawałka plastiku. – Yasun zamarł na chwilę z bolesnym wyrazem twarzy, jakby przywołując odległe wspomnienie. – Mój idealizm wyparował jak kałuża na pustyni. Chciałem wrócić, lecz Szczodrodobrzy zadbali, by tak się nigdy nie stało. Musiałem otworzyć się na pustkę, by przetrwać.
– Jak to? Czy chcesz mi, powiedzieć, że… – zacząłem.
– Jak najbardziej. Urodziłem się pod kopułą. Dawniej znacznie łatwiej było przekroczyć granicę, jeśli znało się zasady. Nie chcę się teraz wdawać w szczegóły. W każdym razie zewnętrzni szturmowali już kopułę parokrotnie, jeszcze przede mną. W tamtych czasach ci biedni głupcy próbowali nawet podkopów.
– Nic o tym nie słyszałem…
– Oczywiście, że nie. Czemu mieliby ci pozwolić o tym usłyszeć? Wasz świat to iluzja, chłopcze. Po tamtej stronie nie ma prawdy, to jest po prostu fabryka. Produkuje przetrwanie. Za wszelką cenę.
– To dlaczego chcecie tam wejść? Eylis twierdzi, że my, tam, jesteśmy więźniami. Że wolność jest tutaj.
– Nie żartuj, chłopcze. To bystra dziewczyna, niestety tutejsze chłopaki za bardzo mieszają jej w głowie. Prawo młodości, wiem, ale wszystko mi więdnie, gdy słyszę to ich ględzenie. Wolność! Ha! Też mi coś! Widzisz chyba, jak to wygląda? Myślisz, że bawią mnie te fatałaszki i kretyńskie rytuały? Czy to jest wolność? Pierdolę taką wolność, rozumiesz?
– Więc co właściwie chcecie zrobić?
– My? Oni! Ta banda młokosów najchętniej by tam po prostu weszła i zagarnęła kopułę dla siebie. Przejęła władzę, jeśli wolisz. Nie rozumieją, że wojna została przegrana. Szczodrodobrzy zauważyli nas, wyprzedzili, rozgryźli. A są liczniejsi i mają więcej, niż im potrzeba, żeby nas zniszczyć. Eylis chyba domyśla się prawdy, ale reszta? Wolny Lud i tak wierzy, że z pomocą takiego wybrańca jak ty przeprogramują Strażników i wjadą na nich tryumfalnie do miasta, gdzie świeżo wyzwolone od pachnących kąpieli panienki rzucą im się na szyje. Banialuki!
– Ty w to nie wierzysz.
– Oficjalnie wierzę, bo Bakhtriani mocno wspierają ten scenariusz. Inne frakcje też. Ale to jest szaleństwo, chłopcze! Wejść, obalić, przejąć? Tą garstką ludzi? Z tą bronią?! A niechby im się nawet udało, co to da? Świat pod kopułą jest w stanie kruchej równowagi. Wiesz, dlaczego nie chciano mnie wpuścić do środka? Właśnie dlatego, że moja eskapada pokazała, że tam nie pasuję. Tak delikatny jest ten ekosystem! To będzie koniec Wszechmiasta i wszystkiego, co tam osiągnięto. Być może na dziesięciolecia. Być może na zawsze. Nie, to nie może się udać. Jeśli na to pozwolę, zginą wszyscy, których znasz, a potem zginiemy i my.
– Może mógłbym wrócić, mediować w waszej sprawie… Tam musi być ktoś rozsądny.
Starzec pokręcił głową.
– Próbowaliśmy, Davi. Wierz mi. Mówiłem przecież, że mieliśmy już gości, prawda? Nie skończyło się to dobrze. Dla nich przede wszystkim. Najgorsze jest to, że ja nie tylko rozumiem punkt widzenia Szczodrodobrych. Ja się z nim zgadzam! Wpuszczenie nas tam tak samo zrujnuje dotychczasowy porządek, jak zmasowany atak. W tym drugim jednakże przypadku mielibyśmy przewagę taktyczną. Chwilową, ale jednak. Gdybym więc rzeczywiście musiał wybierać… Widzisz, chłopcze, miasto ma potencjał, by podtrzymywać życie jedynie ograniczonej liczby mieszkańców. Reszta może się pierdolić. Choć gwoli ścisłości: nie powinna, bo to szkodzi miastu. Konflikty trwały, dopóki nie pojawił się Maurja. – Z jakiegoś powodu poczułem mdłości, gdy to powiedział. – Nie zrozum mnie źle, to nie był żaden przełom. Byliśmy gotowi, technologię mieliśmy od dziesięcioleci. Ale ta… jak oni to teraz nazywają? Przepowiednia Życia? Zrozum, chłopcze, to jest po prostu przepis. Przepis! Zwykły wzór na pokojowe utrzymanie w ryzach stanu osobowego pod kopułą, nie żadna mistyczna wiedza. W dodatku praca naukowa, symulacja, Maurja nigdy nie planował wprowadzać jej w życie. A te metafizyczne pierdoły to już grafomańska edycja tego skurwiela Tychiona. Obowiązkiem człowieka jest szczęście, a jak ktoś szczęśliwy nie jest, to tym gorzej dla ktosia: to wszystko jego dzieło. Kto wie, co jeszcze dodali od siebie kolejni Szczodrodobrzy – zakończył z zaskakującą wściekłością.
– Wybacz, Yasun, ale w takim razie dalej nie rozumiem swojej roli.
Długo milczał, szarpiąc brodę i cmokając, jakby walczył sam ze sobą.
– Będę wobec ciebie szczery, Davi – rzekł wreszcie. – Jestem już stary. Jedyne czego naprawdę chcę, to wejść do nanokreacyjnego raju i dokonać tam żywota w objęciach młodziutkich dziewczątek o blond włosach i skórze jak mleko. Tego właśnie pragnę ja. Ale jest jeszcze Eylis… Moja jedyna córka. Widzisz, ona jest chora.
– Wspomniała coś – wtrąciłem.
– Ciekawe. Musiała cię polubić, nawet ze mną nie chce o tym rozmawiać. Ale to prawda. Tutaj przypuszczalnie nie dotrwa przyszłej wiosny. Tam może moglibyśmy jej jakoś pomóc. To rzecz jasna nie będzie możliwe, jeśli Wszechmiasto przestanie istnieć… – Zamilkł na chwilę, odkaszlnął. – Dlatego nie możemy na to pozwolić, rozumiesz mnie? Musimy tam wrócić. We troje: ty, ja i Eylis. I tylko my. Jeśli obejdziesz system, odkryjesz jakiś sposób, by nas nie wykryli, gdy tam przenikniemy… Będzie szansa. W przeciwnym razie szczodrodobre gnojki z miejsca wyślą nas do Rezygnatora. A już w najlepszym wypadku wylądujemy z powrotem tutaj.
– Zatem… chcesz, żebym udawał, że przygotowujemy atak, podczas gdy w rzeczywistości planowalibyśmy ucieczkę. O to ci chodzi?
– Nie jestem pewien, czy tak bym to ujął, ale niech będzie. Tak.
Rozumiałem, czego się ode mnie oczekuje, lecz czego chciałem ja? Westchnąłem. Czy liczyła się tylko…
– Eylis się na to zgodzi?
– Postaraj się nic jej na razie nie mówić.
– Nie będzie wściekła?
– Zostaw to mnie. Chodźmy, niedługo wzejdzie słońce. Lepiej, żeby nas tu wówczas nie było. Nasza gwiazda to w dzisiejszych czasach ciężki kawał skurwysyna.
IV. Sol Invictus
To w końcu działa. Pokaż nam, Davi.
* * *
Pod ziemią dni zlewały się w jedno. Pracowałem jak szalony. Nie pamiętam, bym choć raz naprawdę spał. Chyba po prostu traciłem ze zmęczenia przytomność, ale nie dbałem o to. Eylis była naprawdę zdolną koderką, a ja wykorzystywałem każdy pretekst, by spędzać z nią czas, patrzeć, jak cieszy się, rozgryzłszy kolejne zabezpieczenie.
Dane, które udało jej się wykraść, stanowiły prawdziwą skarbnicę wiedzy o funkcjonowaniu Wszechmiasta. Znaleźliśmy protokoły samobieżnych jednostek pacyfikacyjnych, miniaturowych dronów obserwacyjnych i wiele, wiele innych, których istnienia nie byłem nawet gotów zaakceptować. Wszechmiasto perfekcyjnie przygotowano do stłumienia wszelkiego rodzaju zamieszek. Z danych wynikało jednak dobitnie, że pracowano już intensywnie nad bardziej wyrafinowanym systemem bojowym, w niejasny sposób powiązanym z nanofarmacją, ale tych odniesień brakowało w systemie plików.
Eylis poszukiwała możliwości chirurgicznego uderzenia we wrażliwy punkt kopuły, swoistego nokautu jednym ciosem, którego konsekwencji nie byłem pewien. Ja pomagałem, ale pozornie. Bardziej koncentrowałem się na analizie funkcjonowania miasta jako całości. Nie tylko ze względu na Yasuna. Byli jeszcze Vei, Ki, Mart, wszyscy, których tam zostawiłem. Nie mogłem pozwolić, by przytrafiło im się coś złego, nawet jeśli w niezrozumiały sposób wydawali mi się odlegli jak bohaterowie minionego snu.
Yasun tłumaczył, że owo zmętnienie wspomnień to tylko syndrom odstawienia od nanofarmacji. Może. Ale przeczuwałem, że jest w tym coś więcej. Coś nieuchwytnego i oczywistego zarazem.
Grałem na czas.
– Tak – przyznałem, gdy nie miałem już wyboru. – Wydaje się, że wszystkie automatyczne systemy obronne mają tę samą lukę. Piękna reużywalność niechlujnego kodu. Teoria ponad praktyką.
– A więc każda ufortyfikowana nimi pozycja jest dla nas do zdobycia.
– O ile przemieszczalibyśmy się odpowiednio rozmieszczonymi parami. Gdzie przy stracie jednego, drugi zostanie natychmiast odstrzelony. Cholerne ryzyko. Każdy błąd to śmierć. Poza tym Strażnicy nadal będą alarmować i wzywać wsparcie. Tyle tylko, że nie zabiją nas od razu.
– Możemy im przepełniać bufory, tak jak mi pokazałeś. Ululać szybkim resetem systemu.
– Albo tak, albo to majaczenia niedospanego umysłu. Bez prawidłowego testu się nie przekonamy. Poza tym jesteśmy ograniczeni liczbą nadajników. Nadal wolę pomysł ze wspinaczką na górną krawędź kopuły. Kilka osób mogłoby dać radę, jeśli przygotujemy sprzęt. W ten sposób ominęlibyśmy całe rubieże.
– Tak, tak, mówiliśmy już o tym. – Zbyła moją próbę przekierowania dyskusji na inne tory. – Pokaż mi jeszcze raz maszynownię generatora. Tam było coś, co zostawiliśmy na później. Właśnie, tu… I tu. Zobacz, na tym poziomie. Same automaty. I to… Co to jest? Wiesz?
Wiedziałem. Przeanalizowałem to już wcześniej. Ale wolałem zatrzymać dla siebie.
– Hm. Wygląda na tunel. Z szynami? Biegnie tędy przez cały schemat. A nawet… Tak. Od samej krawędzi.
Strzeliła palcami.
– Prosto do generatora. Niech mnie. Tunel transportowy!
– Transportowy? Chodzi o Rdzeń? – Udawałem, że to dla mnie nowość.
Skinęła głową.
– W ten sposób przenoszą go z miejsca na miejsce. Przesuwają miasto. Że też o nim zapomniałam. Nigdy nie był dla nas opcją, bo chyba niczego nie bronią tak zajadle. Ale zobacz: na całej długości bronią bezzałogowo. Pewnie jest za długi, żeby utrzymać tam ludzi. Ciągnie się aż tutaj. Właściwie nawet dalej. Nie wiem dokąd. Teoretycznie chyba można nim wrócić aż do początków Wszechmiasta.
– Trochę jak cofać się w czasie…
– Coś takiego. Szczegółów nie znam, prędzej Yasun coś pamięta. Na dużych odcinkach jest zniszczony. No i diaboły wiedzą, co w nim siedzi. Ale ta część w stronę centrum… To mogłoby się udać!
– Co się udać? Chcesz tędy wejść?
Zaczęła chodzić w tę i we w tę.
– Jest szansa, jeśli zrobimy to małym, zgranym oddziałem. Zostaje kwestia śluz, tych tu. Ale jakoś to obejdziemy.
– Eylis, to szaleństwo… Pewna śmierć. Poza tym uderzenie w generator… Padnie cały transport, zginą niewinni ludzie.
– Jeśli tego nie zrobimy, również zginą. Tyle że po tej stronie. Davi, też nie chcę niczyjego cierpienia. Dlaczego miałabym chcieć? Ale jeśli nie zaatakujemy póki są słabi, to zniszczą nas, gdy tylko się wzmocnią. Gwarantuję ci. Widzisz to przecież. Przygotowują ofensywę.
Musiałem przyznać jej rację. Ostatnio wdrażane algorytmy wyraźnie kładły nacisk na rozpoznawanie terenu. Byłem naprawdę pod wrażeniem ich estetyki.
– Skąd pewność, że są słabi? Co jeśli naprawili tę lukę? Nie powinniśmy z góry zakładać, że się nie zorientowali.
– Ile czasu potrzebują na wdrożenie nowej wersji?
– Nie wiem. Może tydzień? Roboczy, oczywiście.
– Znaczy, że w tygodniu nieroboczym nikt tego nie naprawi?
– Hm. Możliwe, że nie. W trakcie rumspringi mało kto pracuje. W każdym razie nie zwykli algorytmicy.
– A rumspringa kończy się…?
– Skończyła się. Wczoraj. Posłuchaj, Eylis. Nie musimy atakować od razu. Mamy czas, możemy szukać dalej. Nie trzeba od razu korzystać z pierwszej lepszej luki. Znamy plany maszynowni, teraz wystarczy tylko opracować odpowiednie wytrychy… A gdybyśmy znaleźli sposób, żeby zlać się z tłumem…
– Jakie zlać? Z jakim tłumem? Popatrz na mnie, Davi! Popatrz na pozostałych! Jak mamy „zlać się z tłumem”?! Jesteście jak tłoczeni z jednej formy, idealni do porzygu. Dlaczego w ogóle znowu o tym wspominasz?
– Bo to ma sens. Nie różnisz się od nas tak bardzo, jak pozostali, Eylis. I Yasun też nie. To jest możliwe. Jeśli we troje wejdziemy do środka, możemy się przyczaić. Jeszcze nie wiem jak, ale na pewno coś wymyślimy. Potrzebujemy tylko pomocy paru osób i dostępu do danych identyfikacyjnych…
– Co ty chcesz osiągnąć? – Spojrzała na mnie podejrzliwie. – Ty, ja i Yasun? A co z resztą? Czy wy… No pewnie! Gadałeś z nim, prawda? To on ci wesrał ten durny pomysł do łepetyny, zgadza się?
– Owszem. – Zdecydowałem się odkryć karty. – Twój ojciec uważa, że od tego powinniśmy zacząć. I zgadzam się z nim. To jest przynajmniej coś realnego. Dzięki temu możemy ci pomóc. Z tą… Z twoją chorobą. A potem pomyślimy, co dalej. Nie zapomnimy o tych, którzy tu zostaną. Znajdziemy jakiś sposób.
– Mój ojciec! Pomóc! Mi! – zirytowała się Eylis. – Myślisz, że tego starucha cokolwiek obchodzę? I dlatego właśnie wysyła mnie na samobójcze misje? On chce tam tylko wrócić i w spokoju zdechnąć! Czy ty wiesz, co oni tam wyrabiają? Ta cała, pies ich trącał, arystokracja?
– Dlaczego nagle o nich mówisz? Nie, nie wiem, co tam “wyrabiają”.
– To pomyśl, co ty byś zrobił, gdybyś był starym zbokiem posiadającym pełną kontrolę nad produkcją i fenotypem ludzi. Pamiętasz ten zwidzik ze śrubą? Myślisz, że wymyśliłabym coś takiego? Otóż. Kurwa. Nie. – Zamilkła na chwilę, zaciskając pięści. – W każdym razie: Yasun, mój drogi, zawsze myślał i zawsze będzie myślał o sobie. A moim obowiązkiem jest myśleć o mych braciach i siostrach.
Znów zaczęła przechadzać się po pokoju. Obserwowałem ją w milczeniu, układając sobie wszystko w głowie.
– Ja też chciałbym wrócić, Eylis. Do normalnego życia – powiedziałem w końcu. – Sądzę, że to jest dobre rozwiązanie. Dla nas wszystkich. Chciałbym, żebyśmy wrócili tam razem. Rozumiem, że lubisz tę stronę kopuły. I przyznaję, ma swoje zalety, ale…
Nic nie odpowiedziała. Nadal przemierzała pomieszczenie. Mijały sekundy, potem minuty.
– To wszystko poszło za łatwo – wypaliła, zmieniając nagle temat. – Od początku myślałam, że to nie ma sensu. Wewnątrz wyłapywali nas jak muchy, wysadzali całe odcinki tubostrad, byle tylko nas dopaść, nie zważając na nic i na nikogo. A potem prawie nikt nas nie ściga. Coś tu nie gra. Te wszystkie robaki w waszych głowach. Nowe formy infiltracji. Co oni… Muszę stąd wyjść, Davi. Muszę…
– Eylis…
– Po prostu daj mi spokój! – krzyknęła i wymaszerowała z pracowni.
Pozwoliłem jej odejść.
Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. Próbowałem zająć czymś umysł, wrócić do pracy, lecz nie mogłem się skupić. Bezproduktywnie przeglądałem kolejne strony, wpatrując się w niezliczone szeregi zlewających się ze sobą znaków, błądząc bezmyślnie wśród pakietów danych. Przypadkiem dotarłem do głębokiej podstruktury, zupełnie niezaszyfrowanej.
Sprawdź ją – znów to wrażenie w umyśle.
Obiekt wysypał przede mną całą zawartość. Zawierał kartotekę nieznanych mi osób. Przez ekran przesuwały się kolejne imiona wraz z oznaczeniem generacji i holografią. Każde z nich było odnośnikiem do dalszych danych, których znaczenia, ku memu rozczarowaniu, absolutnie nie rozumiałem. Zniechęcony, już miałem zamknąć pakiet, gdy nagle coś mnie powstrzymało. Czy to naprawdę…?
Otwórz.
Maurja. Pierwszy Szczodrodobry. Wyszczerzony w dobrotliwym uśmiechu.
Poczułem potworny ból głowy i chyba straciłem przytomność. Tym razem naprawdę.
* * *
Leżałem w łóżku, kiedy przyszła. Piękna i niepokojąca jak ogień w próżni. Niebieskie oczy błyszczały w mroku.
– Przemyślałam wszystko. Zostanę. Zrobię, co zechcesz.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Bo zależy mi na tobie, Davi. Zostanę dla ciebie.
Nie spodziewałem się tego. Nie rozumiałem. Ale dlaczego miałbym odrzucać?
Spletliśmy ciała. Pocałunki, muśnięcia. Żądze.
Kochaliśmy się gwałtownie, a Eylis patrzyła na mnie, wyprężona i falująca.
– Jestem tu – szeptała. – I nigdzie bez ciebie nie pójdę. Widzisz mnie? Powiedz, że widzisz.
Widzę cię.
Gdy się obudziłem, już jej nie było.
* * *
Nie śpij.
Pora, byś zrobił coś dla nas.
* * *
Myśli jak kłęby dymu.
Sunę we śnie. Pełznę niczym gąsienica. Opuszczam bezpieczne jabłko, lecę w dół. Mijam ciemne zaułki. Jest noc. Cisza. Nie wiem, dlaczego to wszystko robię. Jedno tylko imię jarzy mi się w głowie, pali od środka, boli. Otwieram drzwi. Żadnego dźwięku.
Znów to imię, jakbym miał je wypisane pod powiekami. Świeci. Razi.
Widzę go, oświetlonego migającymi kontrolkami. Śpi. Jest sam. Podchodzę. Przyglądam się. Nie mam wątpliwości. Dlaczego nie mam wątpliwości? Mijają chwile, w trakcie których nic nie robię. Nie rozumiem dlaczego. Skąd się tu wziąłem?
Otwiera oczy. Widzi mnie. Wzdraga się.
– Davi! – mówi. – Co tu robisz? Odkryłeś coś? Masz rozwiązanie? Powiedz mi, że je masz!
– …
Nie mogę z siebie wydusić słowa. Dlaczego?
– O co chodzi, Davi?
– Maurja… – wydobywa się ze mnie niczym charkot.
– Słucham?
– Maurja… – powtarzam. – Jesteś nim.
– Rozumiem. A więc wiesz już. Nie szkodzi, spodziewałem się tego. Czy to coś zmienia? To tylko imię. Maurja opuścił Wszechmiasto i stał się Yasunem. Nic specjalnego.
Moje ręce przemieszczają się same. Przemieszczają jego ręce. Łamią. Gruchoczą. Jęczy. Boli w środku. Wilgoć. Mokro na twarzy. Boli w środku. Nie rozumiem, ale nie potrafię przestać. Miażdżę. Duszę. Boli w środku.
Stoję i patrzę, z rąk kapie. Mijają chwile.
Maurja, to naprawdę on! – słyszę w głowie. Doskonała robota, Davi. Wracaj do nas. Czekamy.
Wychodzę, sunę przez ciemność. Pełznę. Mijam osoby. Nic nie wiedzą. Mało ich. Dlaczego tak mało? Pusto. Cicho. Wypadam w zamieć. Znikam. Znikam. Nie ma mnie.
* * *
Nie widziałem nikogo. Może nikt mnie nie ścigał, może zostałem przez nich zignorowany. Albo nigdy nie istnieli. Gdy usłyszałem klekot gąsienic, moje serce prawie rozerwało żebra od środka. Szczęk odbezpieczanej broni głucho zadudnił w uszach, poczułem go nawet w wysuszonym gardle. Stałem jak sparaliżowany, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. Czekałem na dźwięk, ten jeden, który miał to wszystko zakończyć. W końcu odruchowo, poza kontrolą świadomości, zgiąłem się wpół i zwinąłem w kłębek.
Strzały nigdy nie padły.
* * *
Wpatrywałem się w nie, nic nie rozumiejąc. Czerwonouste piękności o szkaradnym spojrzeniu.
– Kloe? Lauri? Jak to? Gdzie jestem?
– Spokojnie, Davi. Zemdlałeś po tym, jak dałyśmy ci te proszki. A mówiłyśmy, żebyś nie łykał od razu. Mart markotniał od się zamartwiania.
Zachichotały.
– O tak, jakże Mart markotniał! – powiedziała Kloe. – Ale już wszystko w porządku. Jesteś z nami.
– Znaczy… wciąż jesteśmy w Bastionie?
Wygięte w uśmiechu czerwone usta. Czy to Mart tam, na krawędzi widzenia? Zbyt ciemno, by być pewnym.
– Gdzie? Ach, ten klub! Nie, Davi. Zupełnie nie. Tylko sobie z ciebie heheszkujemy.
– Taki mały figielek. Ale nie. Żadnego “to był tylko sen” i temu podobnych. Jesteśmy przy krawędzi kopuły. Od tej lepszej strony. A znalazłyśmy cię po tamtej. Przez to, że połknąłeś od razu, strawiłeś sporą część nanomasy. Nieładnie.
– Właśnie. A to, co zostało, ledwie wystarczyło do chwilowego przejęcia kontroli, w dodatku trzeba było poczekać, zanim się skalibrowało.
Coś wielkości ćmy latało wokół mej głowy, wydając buczący dźwięk.
– Przekaźnik – powiedziałem; bardziej do siebie, niż do nich.
– Nie przejmuj się, Davi, troszkę cię wykorzystałyśmy – powiedziała Kloe.
– Ociupinkę. Ale to nie byłeś ty, pamiętaj – dorzuciła Lauri. – To my. Przejęłyśmy kontrolę. On musiał umrzeć.
– Ale… dlaczego?
– To są robaki, Davi, szkodniki. Gąsienice niszczące ogród. Należało je wytępić. Tak czasem trzeba. Dla dobra Wszechmiasta.
– Chyba rozumiesz dobro Wszechmiasta – spytała Kloe.
Nie rozumiałem.
– Jak to w ogóle możliwe… – jęknąłem.
– Nanofarmacja, cóż innego. To naprawdę obiecująca gałąź nanotechniki. Jedyna, jaka się teraz liczy. Byłeś na naszej liście. Ale przyznam, że rzutem na taśmę zrekrutowałyśmy cię tuż przed tą… jak jej tam… Pamiętasz, Lauri? Ta brzydulka.
– Eylis – zachichotała druga z piękności.
– Właśnie – kontynuowała Kloe. – Eylissss. Oj, tej to się naoglądałyśmy. Gapiłeś się, jakbyś kawałka tyłka w życiu nie widział. Wielka szkoda, że nie mogłyśmy jej znaleźć. Ale już po wszystkim. Bez Maurji, czy też Yasuna, ta zgraja pójdzie w rozsypkę. Nasi milusińscy będą ich ścigać, aż wytłuką im psoty z główek. A wszystko dzięki tobie, Davi. Możesz być z siebie dumny.
– Choć oczywiście to my tobą sterowałyśmy. Przepraszamy. Mogłyśmy cię ostrzec, ale wtedy… to nie miałoby sensu. Mamy nadzieję, że nam wybaczysz.
– Wybaczysz, prawda?
Byłem przekonany, że potrafią mnie do tego zmusić.
– Co teraz? – zapytałem.
– Możesz wrócić do domu. Nie przejmuj się. Nie myśl o tym. Przyjdziemy, jeśli będziesz. Pamiętaj, nikt nie lubi smutasów.
Chciałem coś powiedzieć, lecz wtedy uderzył wiatr. Kłujący piaskiem podmuch gorąca cisnął mną o ziemię.
Gdzieś w pobliżu huknęły salwy wystrzałów.
* * *
W oddali nieustannie wyły syreny. Leżałem w bezruchu, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Nasłuchiwałem. Jęki, jakieś skwierczenie. Żadnych kroków. Ostrożnie uniosłem głowę i rozejrzałem się. Nikogo. Coś mi nie pasowało, lecz nie wiedziałem co.
Bitwa była równie treściwa, co krótka. Ciała parowały, maszyny kopciły czernią. Szary pył opadał na zwłoki. Kloe rozpoznałem od razu. Jej górna połowa spoczęła na Lauri, reszta chyba kawałek dalej. Kilku Wolnych Ludzi wiło się tu i ówdzie.
Podszedłem i natychmiast zrozumiałem, że nie mogę im pomóc. Patrzyłem, jak umierają, z jednej strony wstrząśnięty widokiem, z drugiej na chłodno analizując sytuację. Nie było miejsca na sentymenty. Potrzebowałem wody, a oni ją mieli. Pospiesznie pochwyciłem wszystko, co niezbędne i zebrałem się do wymarszu.
Spróbowałem ustalić kierunek, poszukując wzrokiem Rdzenia i wtedy dopiero do mnie dotarło.
Nie było już kopuły. Na niebie jarzyła się czerwona łuna, a szarość świtu gwałtownie ustępowała wypełzającym zza budynków płomieniom. Słońce, potężne i dumne, wschodziło ponad Wszechmiastem i paliło świat.
Sol powrócił na włości.
* * *
Uciekałem. Zostawiałem verum za sobą. Podążałem za snem.
Początkowo trzymałem się cienia, klucząc wśród pustych budynków. Minąłem niedokończone sektory, kopalnie, przyczółki, aż wreszcie miasto, obnażone i milczące, zostało z tyłu. Przede mną wyrosła pustynia: tylko piasek, skały i drżenie gorącego powietrza. Nic żywego.
Okryłem się najszczelniej, jak potrafiłem i ruszyłem dalej, ignorując ból poparzonej skóry. Nie zatrzymywałem się.
Noc przyniosła ulgę. Dała siłę, by przetrwać piekło dnia kolejnego. Gdy natrafiłem na wrak okrętu, nadzieja nabrała solidnych podstaw. Złudnych, jak się okazało, gdyż nie był to koniec wędrówki. Nie był to nawet jej środek. Gdybym wiedział o tym wcześniej, może bym zawrócił.
Lecz nie zawróciłem…
Najpierw je poczułem, dopiero potem usłyszałem. Że naprawdę tam było, uwierzyłem dopiero, gdy stanąłem po kostki w wodzie, pozwalając falom wymywać piasek spod mych znużonych stóp. Morze! Uczucie spełnienia stoczyło nierówną walkę z wyczerpaniem. Opadłem na kolana. Nie miałem już sił.
W pobliżu wylądowała mewa i przyglądała mi się z zaciekawieniem. Pomyślałem, że mógłbym ją zjeść, ale chyba było to po mnie widać, bo odleciała z wrzaskiem.
Co teraz? – pytałem sam siebie. Wracać? Do czego?
Na wpół świadomy wędrowałem wzdłuż brzegu, wyschniętymi wargami powtarzając w kółko te same słowa: to nie może się tak skończyć, przecież musi być coś jeszcze. Dasz radę. Krok za krokiem, dalej, walcz!
Nie wiem, jak długo szedłem. Może stulecia. Lecz gdy w oddali dostrzegłem kopuły – trzy zupełnie mi obce kopuły – ustałem ostatecznie.