Gdyby ktoś mnie wcześniej zapytał, jak wyobrażałem sobie koniec świata, najpewniej bym go wyśmiał. Nie wierzyłem w takie rzeczy, zwykłem stąpać twardo po ziemi. Jeśli jednak musiałbym odpowiedzieć, wspomniałbym coś o przerażeniu, bólu i cierpieniu, ciągnącym się w nieskończoność. O złu, śmierci i płaczu.
W rzeczywistości było jednak inaczej.
Krócej.
Koniec świata przypominał precyzyjne poderżnięcie gardła ostrym nożem. Szybkie i niemal bezbolesne, wpędzające w chwilowy szok, który ostatecznie przechodził w pustkę. Koniec świata był jak zegar, który przestał odmierzać czas. Gdy opadły płatki popiołu, gdy ustały krzyki, umarły ostatnie rośliny i zwierzęta – świat stanął w miejscu, pozbawiony celu.
Pusty. Cichy. Martwy.
***
Ci, którzy przeżyli przypominali bardziej brudne karaluchy niż ludzi. Byłem jednym z nich, samotnym, być może ostatnim. Od miesięcy nikogo nie spotkałem.
Nie uważałem się za szczęśliwca. Przypominałem wątły cień, żałosne odbicie dawnego siebie. Byłem jak bohater starożytnych tragedii, zmagający się z własnym fatum. Małym człowiekiem, z którego śmiali się bogowie ukryci wysoko nade mną, o ile faktycznie istnieli, a ich imiona były prawdziwe.
Jak brzmiało moje imię? Nie miało to już dla mnie znaczenia, dawno je zakopałem. Leżało obok mojej pięknej żony oraz ukochanego syna, w miejscu obcym i dalekim. Bezimiennym, surowym, pozbawionym wspomnień.
Jednak pamięć była dla mnie bardzo ważna. Nosiłem więc imiona mych bliskich w sercu i na rękach, wyskrobane tępym, zardzewiałym nożem.
Tego zapomnieć nie mogłem.
Nigdy.
Nie płakałem na myśl o nich, choć pragnąłem coś poczuć, odkopać resztki smutku. Chciałem, by po policzkach spłynęły łzy, jednak moje oczy pozostawały suche i obojętne – wyschły wraz z ostatnimi rzekami. Słodkie uczucie miłości, było mi równie obce co radość z widoku uśmiechniętej rodziny.
Mojej rodziny.
Ich twarze były zamazane, pęknięte jak w szklanej ramce, na wpół już nieznane.
***
Miałem ostatni cel. Może dawniej uznałbym go za błahy, jednak dziś decyduje on o całym moim życiu. Musiałem jakiś mieć. Dzięki niemu zachowałem resztki człowieczeństwa.
Wróciłem do rodzinnego miasta, choć teraz przypominało raczej radioaktywne gruzowisko, szare i niegościnne. Niebo było ciemne, jednolite. Wraki opuszczonych w popłochu samochodów zardzewiały, a mieszkania z oknami wybitymi lub obrośniętymi gęstym kurzem zapomniały o wcześniejszych właścicielach.
Dziś były trumnami, schronieniem dla robactwa, dziwnych chwastów i mutantów.
Nie wiedziałem nawet, która była godzina, stary zegarek na moim nadgarstku dawno przestał działać. To i tak nie miało już znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że z każdą chwilą zostawało mi coraz mniej czasu, moje ciało umierało.
Ja umierałem.
Musiałem się pospieszyć.
***
Doszedłem niemal do celu.
Stałem przed starą szkołą podstawową – miejscem dobrze mi znanym. Spędziłem w niej połowę życia, najpierw jako uczeń, później jako nauczyciel języka polskiego. Była moim drugim domem, może nawet bliższym, niż ten pierwszy, który znajdował się na ruchliwym osiedlu, dziś przypominającym jedynie zapomniany cmentarz.
Wszedłem ostrożnie do środka, uważając na zniszczone meble, na trupy nieznanych mi ludzi, porozrzucane niedbale niczym niechciane lalki, bez szacunku.
Ludzi, którzy szukając tu schronienia, znaleźli jedynie śmierć.
Widziałem stary zegar ścienny, który nie odmierzał czasu, pozbawiony swego celu, jak wszystko inne. Czułem duszący zapach kurzu, rozkładu i wilgoci – zapach śmierci.
Mgliste wspomnienia ścierały się z brutalną rzeczywistością. Czasy mojego nauczania były wspaniałe, pełne rozmów, śmiechów i wyjątkowych znajomości. Zwykłych problemów, smutków, dziś wręcz absurdalnych.
Budynek szkoły przypominał mi teraz bardziej mroczny labirynt, aniżeli placówkę oświaty, w której niegdyś pracowałem. Dawniej była to wspaniała budowla, budząca podziw, jednak dziś pozostały po niej jedynie popękane ściany z czerwonej cegły, zarwane sufity i zniszczone posadzki.
Mimo to konstrukcja wciąż sprawiała wrażenie, jak gdyby podtrzymywały ją moce wykraczające poza zwykłe rozumowanie.
***
Usłyszałem szelest w oddali. Coś upadło, rozbiło się. Spojrzałem w głąb szkoły, a ziarno niepewności, może nawet pierwotnego strachu, zrodziło się w moim umyśle.
Ludzie czy potwory? Może jedno i to samo?
Ujrzałem dwa kształty, chyba mutantów, warczących i rozszarpujących jakieś marne zwłoki nieszczęśnika.
Zamarłem.
Potwory znajdowały się na korytarzu prowadzącym do schodów i nie zamierzały nigdzie odejść, zajęte jedzeniem. To teraz ich leże, ich żerowisko.
Mutanty były pozbawione oczu i miały odsłonięte mięśnie, zniekształcone, lecz silne. Ich długie pazury wyglądały jak ostre sztylety, a pożółkłe zęby przypominały rzędy igieł, z których skapywała ślina zmieszana z krwią.
Cholera, tylko nie to.
Musiałem wejść na samą górę, a nie posiadałem żadnej broni, niczego przydatnego. Byłem bezbronny, zdany na ich łaskę – mutantów lub bogów.
Modliłem się w duchu.
Istniały tylko dwa wyjścia. Obejść je w ciszy, licząc, że skupione na jedzeniu bestie nie zauważą jednego, żałosnego człowieka, próbującego prześlizgnąć się przez korytarz.
Mogłem też dać się im po prostu pożreć, zakończyć swój żywot tu i teraz, jako przegrany, bez osiągnięcia ostatniego celu. Odejść otoczony żałosnym skowytem i wszechobecnym bólem.
Nie.
Ruszyłem powoli, uważając, gdzie stawiam kroki, zupełnie jak na polu minowym. Podłoga była wypełniona kawałkami szkła, puszkami i gruzem. Musiałem być cicho, przestałem nawet oddychać, a moje schorowane serce biło coraz ciszej, wolnej.
Czułem, jakby czas faktycznie stał w miejscu.
Usłyszałem przeraźliwy wrzask i znów zamarłem. Mutanty rzuciły się nagle na siebie, ignorując otaczający je świat. Jak wściekłe psy, walczące nad ostatnim kawałkiem mięsa. Prymitywne i brutalne.
Zatrzymałem się na chwilę i zakryłem usta drżącą dłonią. Nie wyczuły mnie. Miałem teraz szansę, nawet szczęście.
Ruszyłem i ominąłem je powoli, wychodząc na klatkę schodową, najciszej jak tylko mogłem.
Nareszcie.
Oparty o ścianę na półpiętrze, wdychałem łapczywie powietrze wypełniające moje płuca śmiercionośnymi cząsteczkami. Prawie się tam udusiłem.
Przeżegnałem się i ruszyłem ostatkiem sił po niszczejących schodach, trzymając się poręczy i uważnie patrząc pod nogi.
***
Czułem się jak intruz, gdy mijałem puste sale lekcyjne zatrzymane w czasie. Niegdyś tętniące życiem, śmiechem dzieci, troskliwymi uwagami nauczyciela – moimi uwagami. Wypełnione recytacjami dzieł Mickiewicza oraz Szymborskiej. Naukami Pitagorasa czy Newtona, nieśmiertelnych uczonych, dawniej wielkich i sławnych, dziś już małych, zapomnianych. Dosięgniętych przez wszechobecną bezwzględność śmierci, siłę potężną i obojętną.
Rozglądałem się w ciszy. Nawet myśli były oszczędne, jakby czczące pamięć zmarłych, rozumiejące powagę chwili.
Sala muzyczna – niegdyś rozbrzmiewająca dźwiękami fletów, pianina i starego magnetofonu, teraz przerażająco milcząca i spokojna. Martwa.
Widziałem zeszyty z notatkami, brutalnie przerwanymi w połowie zdania, nikomu już niepotrzebnymi. Widziałem podręczniki, zakurzone i zapomniane, desperacko pragnące przekazać zawartą w sobie wiedzę.
Nie było jednak nikogo, kto chciałby je przeczytać i czegoś się nauczyć.
Nie było już nauczycieli spacerujących między ławkami. Uczniów wysyłających sobie liściki, szepczących, zaczepiających się nawzajem. Rodziców siedzących w znudzeniu na dłużących się wywiadówkach. Przyjaciół i wrogów, kumpli i rywali, pierwszych miłości czy gorzkich rozczarowań.
Niczego.
Niemal nikt ostał się po sądzie ostatecznym, nuklearnej apokalipsie zatrzymującej wskazówki zegarów.
Wszyscy zginęli od razu lub zaledwie kilka lat później.
Zazdrościłem im.
***
Wszedłem po cichu do pomieszczenia na ostatnim piętrze szkoły. To tutaj. Miejsce teraz dla mnie święte. Moja dawna sala lekcyjna, z którą łączyło mnie tak wiele wspomnień, tych dobrych i złych. Pierwsze kartkówki, oceny, uśmiechy. Miłości, przyjaźnie, kłótnie.
To tutaj poznałem żonę, to tu później uczyłem naszego syna.
Wszystko wydawało się już takie nierealne, jakby pochodzące z innej rzeczywistości, zarówno bliskie, jak i dalekie.
Jednak to była ta sama sala co w dniu, w którym wszystko umarło. Biurko z moim ulubionym kubkiem i skórzany plecak zawieszony na fotelu, prezent urodzinowy od rodziców. Poodsuwane ławki z przyborami szkolnymi, przewrócone krzesła opuszczone w pośpiechu. Wiszące nad tablicą godło oraz zdjęcia wielkich literatów, pokryte delikatną warstwą kurzu i popiołu, zapomniane. Zdawało mi się, że wciąż słyszałem echo dziecięcych okrzyków, ich naiwnych pytań pozostawionych na zawsze bez odpowiedzi.
Podszedłem teraz do ławki syna, ostatniej w pierwszym rzędzie. Pamiętałem to dobrze, tak samo jak ostatnią obietnicę, którą mu złożyłem. Nie mogłem go zawieść. Co byłby ze mnie za ojciec? Człowiek?
Ominąłem szeroką dziurę w podłodze i podszedłem do ławki. Znajdował się na niej pożółkły zeszyt, podręcznik, a także piórnik z logo ulubionego klubu piłkarskiego syna. W nim – stary zegarek kieszonkowy, który dostał ode mnie, tak jak ja od swojego ojca. Leżał w zapomnieniu, czekając cierpliwie na właściciela.
Tak bardzo chciał go z powrotem. Obiecałem, że znajdę ten zegarek, wcześniej, jak syn jeszcze żył. Musiałem dotrzymać słowa, nawet jeśli go już nie było i jedynie patrzył na mnie z góry.
Nigdy mnie nie zawiódł.
Ja też nie mogłem.
Wziąłem zegarek do ręki i przytuliłem do piersi. Poczułem przyjemne wibracje, jakby obcej siły wypełniającej moje chłodne wnętrze przyjemnym ciepłem. Silne poczucie déjà vu wypełniło mój umysł, odrywając od rzeczywistości, choć nie na długo. Zupełnie jak w dziwnych, niespokojnych snach z czasów, kiedy jeszcze mogłem śnić.
Po chwili otworzyłem delikatnie klapkę zegarka i zamarłem.
To niemożliwe. Działał.
Jego wskazówki poruszały się rytmicznie, żywe, jak wszystkie wspomnienia z nim związane. Pamiętał tak wiele miejsc, tak wiele osób. Był już porysowany, delikatnie zardzewiały, a szybka lekko pęknięta. Przekazywano go w mojej rodzinie od niepamiętnych czasów, z pokolenia na pokolenie, ojciec synowi, kultywując tradycję i zaklinając w nim naszą magię – jak widać, wciąż żywą i obecną.
Teraz znów miałem go ja, ostatni z rodu.
Przyjrzałem mu się dokładniej i spostrzegłem, że wskazówki odmierzały czas do tyłu, jakby na przekór wszystkiemu, przeciwstawiając się rzeczywistości. Patrzyłem na nie w otępieniu, wracając pamięcią do dawnych chwil, do domu rodzinnego, do deszczowego wieczora, kiedy dostałem go od ojca.
Dzień moich piętnastych urodzin.
Pamiętałem to teraz dokładnie. Wszystko. Wrzawę przygotowań do uroczystej kolacji, prezenty, śmiechy kuzynów i kuzynek, zapach jabłecznika oraz mocnych perfum mojej matki chrzestnej.
Mogłem poczuć je nawet w tej chwili.
Kaszlnąłem przerywając ciszę, plując ciemną krwią na zeszyt syna. Moje obumierające płuca znów dały o sobie znać, jakby zniecierpliwione tym, że jeszcze żyję, choć nie bardziej niż ja sam.
Jeszcze trochę, pomyślałem. Nie mogę tego tak zostawić.
Rozejrzałem się po sali ostatni raz, rzucając tęskne spojrzenia, po czym wyciągnąłem z kieszeni kurtki pełną butelkę oleju oraz małe pudełeczko zapałek. Zachowałem to właśnie dla tej chwili. Nie mogłem zostawić tego miejsca na pastwę plugawych mutantów czy szabrowników, bezczeszczących jego święte wspomnienia.
Moje wspomnienia.
Odkręciłem nakrętkę butelki i rzuciłem ją na ziemię, rozlewając ciecz na ławki, krzesła, meble, kończąc na swojej kurtce. Nie było tego wiele, ale powinno wystarczyć.
Zapaliłem zapałkę. Spojrzałem w hipnotyzujący blask jej płomienia, który zdawał się do mnie szeptać zachęcająco w dziwnym, aczkolwiek znajomym języku. Zrób to, niech płonie. Oczyść to miejsce.
Rzuciłem ją gwałtownie na pobliską ławkę, a ta powoli zajęła się ogniem. Zapaliłem kolejną i kolejną, powtórzyłem ten proces jeszcze kilka razy, aż pudełko stało się puste.
Je również cisnąłem w ogień.
Płomienie pochłaniały coraz większą część sali, zajęły podłogę, drewniane tablice z gazetkami na ścianach, obrazy, zdjęcia. Patrzyłem na nie, jakbym był w mistycznym transie, odcięty od wszystkiego, pozwalając, by mną zawładnęły.
Moje serce również płonęło.
Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, jakby desperacko mówić, że już dość. Oparłem się o półkę z książkami i zsunąłem powoli na podłogę. Zaczęło mi się kręcić w głowie, mdlić. Powstrzymałem się jednak od wymiotów.
Usłyszałem jakieś przerażające dźwięki dobiegające z korytarza, wściekłe i bezmyślne, zbliżające się z każdą chwilą.
Zignorowałem je.
Ogień był coraz wyższy i gorętszy. Zdominował niemal całą salę, nie oszczędzając niczego, rycząc jak na stosie ofiarnym. Czułem, że patrzę na boga z dawnych mitologii, wyłaniającego się z zapomnienia, surowego i potężnego.
Zbliżał się nieubłaganie w moją stronę.
Byłem na niego gotów.
Poczułem, jakbym przenosił się w inne miejsce, jakby wszystko wokół mnie wracało do swej dawnej świetności, do ruchliwego życia. Dziura w podłodze zniknęła, ławki były czyste i błyszczące, na oknach wisiały kolorowe ozdoby z papieru. Blask słońca przebijał się przez szyby, oświetlając rośliny doniczkowe, które sam czasem podlewałem.
Zadzwonił dzwonek.
Czułem się teraz jak w domu, ciepło nostalgii otuliło mnie niczym kochająca matka, wybaczająca niewdzięcznemu synowi dawne grzechy i słabości. Pocałowała mnie z czułością, choć nie wiedziałem, czy na to zasługiwałem.
Nie umrę tutaj samotny, niepochowany i zapomniany. Miałem setki myśli, pamiątki ciepłych chwil, radosnych momentów, które płonęły w moim sercu. Spełniłem obietnicę, dotarłem do celu i zachowałem człowieczeństwo.
Nie byłem sam.
Widziałem w płomieniach coraz wyraźniejsze odbicia dawnych wydarzeń, dawnego siebie – niemal zapomniałem, jak niegdyś wyglądałem. Zdrowy, może nawet przystojny.
Adam.
Tak kiedyś miałem na imię.
Umrę tutaj odkupiony, otoczony ogniem wspomnień, dawnych marzeń, uśmiechami bliskich, schowanymi głęboko w umyśle, teraz dobrze widocznymi. W znajomym miejscu, swoim drugim domu, ściskając zegarek syna, który mam nadzieję podarować mu w innym, lepszym świecie.
Widziałem teraz wyraźnie jego radosną twarz. Rafał. Tak bardzo go kochałem.
Czyjś śmiech wypełnił salę, lecz tylko na chwilę. Należał do mojej Ani?
Zamknąłem oczy, a zagubiona łza spłynęła po moim policzku. Skąd się tam wzięła?
Wszystko nagle ucichło i zgasło, a zegarek przestał odmierzać czas.