Śmierci się nie lękaj, krocz za mną ku ciemności.
Ogień, ból i rozpacz matek znaczą naszą ścieżkę.
”Wezwanie Geatusa” z Księgi bękarta
Ze wszystkich sił walczył o śmierć. I przegrał. Najgorsze, że nie wiedział, kogo za to przeklinać. Pełnego łaski Aegora czy okrutnego Geatusa, bożego bękarta?
W opuchniętych ustach czuł słony smak krwi. Zapewne własnej. Kerv dobrze pamiętał, że krew jego pani była słodka. Pamiętał wszystkie jej słodkości.
Właśnie wtedy, na obrzeżach koszmaru, dostrzegł niewyraźną sylwetkę. Wytężał wzrok, ale nie potrafił stwierdzić czy to kobieta, czy mężczyzna. Po chwili postać zniknęła wśród błękitnych płomieni.
– Calevee! – Jego głos poniósł się nad mokradłem, po którym błądziła potępiona dusza Kerva.
Na jawie usłyszeli tylko słaby jęk.
Do świata żywych na dobre sprowadził go kopniak w brzuch, po którym zwymiotował i znów stracił przytomność. Zaraz jednak wylali mu na głowę wiadro wody i ocknął się, łapczywie chwytając powietrze. Długo leżał zwinięty w kłębek; boso i z zawiązanymi oczami.
Wreszcie chwycili go we dwóch, pod ramiona skrępowanych za plecami rąk i postawili na nogi. Następnie, omal nie wyłamując przy tym barków, wyciągnęli z zatęchłej izby na podwórze. Zmrużył oczy. Słońce przebijało jaskrawym światłem przez postrzępioną tkaninę. Ile czasu spędził w malignie? Ile godzin? Dni?
Popchnęli go i wylądował kolanami w błocie, z głową nad korytem dla świń. Spod przepaski widział, że woda jest mętna.
– Naszczałem do tego koryta. – Głos, któremu odpowiedział rechot przepitych gardeł, wydawał się znajomy. Pochodził z odległych czasów, gdy życie Kerva miało jeszcze wartość.
Teraz był ochłapem ścierwa. Splugawionym i potępionym na wieki. Powinien umrzeć razem z Calevee. I Aegor świadkiem, że bardzo się o to starał.
Na razie żył jednak i zastanawiał się: co to za miejsce i kim są ci ludzie? Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była krwawa jatka, która przerodziła się w potyczkę z konnymi diuka. Jeśli więc wpadł w ich ręce, dlaczego wciąż żył?
Spróbował dojrzeć więcej, ale spod opaski widział tylko kilka par nóg, stojących w luźnym półkręgu. Dlatego przyjrzał się butom.
Na pewno nie była to konnica diuka Geryntu. Ani straż z zamku barona. Każdy z nich miał inne obuwie. Raczej zbieranina zabijaków gorszego sortu, być może najemnicy. Buty były mocno zniszczone, z pewnością swoje przeszły. Poza jedną parą – wysokimi trzewikami z miękkiej czerwonej skóry, w których Kerv rozpoznał swoją własność. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie. Ale jeśli miał umierać, wolał dokonać żywota w butach. Najlepiej swoich.
Właśnie wtedy ktoś w ciężkich, podkutych buciorach zaszedł z boku i postawił mu stopę na karku. Nie zdążył zaczerpnąć tchu. Tylko zacisnął usta, gdy but naparł na szyję, wpychając głowę w koryto.
Kiedy pod powiekami pojawiły się mroczki, szarpnął się odruchowo, lecz napór nie malał. Napiął mięśnie, ale zaraz odpuścił. Przez moment rozważał, czy nie skorzystać z okazji. Poddać się, wciągnąć wodę w płuca i zakończyć to wszystko. Raz na zawsze. Ale w tej samej chwili przypomniał sobie skąd zna ten głos. Vokel! Pieprzony Vokel! Nie chciał umierać w szczynach takiego łachudry.
Nacisk na kark zelżał i Kerv wynurzył twarz, łapiąc oddech szeroko otwartymi ustami. Woda w korycie rzeczywiście cuchnęła szczynami. Gotował się właśnie na drugą turę, gdy ponad rechot rozbawionej bandy przebił się stanowczy krzyk:
– Dosyć tego, Vokel!
Znów znajomy głos. Tym razem skojarzył właściciela bez trudu, jeszcze zanim tamten podszedł bliżej i zerwał mu opaskę z oczu.
Nahur. Kiedyś dobry druh. Nazywali go kapłanem od miecza, bo służył zarówno baronowi, jak i Świątyni. A może przede wszystkim Świątyni? Kerv pamiętał również, że nieco później zamkowi okrzyknęli Nahura kapłanem od kielicha.
Obok pierwszej pojawiła się kolejna znajoma twarz. Czarna broda i orli nos. Gervas. Jego na pewno nie mógł nazwać kompanem.
– Ginta! Mader! Do chaty z nim! – zakomenderował Gervas, który najwyraźniej przewodził. – Wystarczy tej zabawy.
Tylko jeden z nich, rudowłosy młokos, przyglądał się Kervowi z rozczarowaniem na piegowatej twarzy. Reszta odprowadziła więźnia ponurym wzrokiem, wyraźnie niezadowolona, że pozbawiono ją rozrywki.
*
– Przepłucz. – Nahur przyłożył mu bukłak do ust i Kerv łyknął solidnie. Dobra śliwowica. Przepaliła gardło i zmyła smak szczyn.
Siedział na krzywym stołku pośrodku małej izby. Ręce nadal miał związane, a dwaj mężczyźni przyglądali mu się uważnie. Gervas i Nahur – obu pamiętał z czasów służby u barona. Niegdyś był ich dowódcą. Podobnie jak Sevrena i kilku innych, których zdążył rozpoznać. Większość sam wyrzucił. Paru wcześniej kazał wychłostać lub pozbawić palców, karząc za rozboje, kradzieże, gwałty, czyny niegodne zbrojnych na książęcym żołdzie. Gervasa wychłostał osobiście.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał cicho.
Spojrzeli po sobie, ale odpowiedział Nahur.
– W opuszczonym gospodarstwie na wschód od strażnicy, w której urządziliście rzeź. Tutejszych też pewnie wyrżnęła twoja horda.
– Nie moja… – Kerv zacisnął zęby i powieki. Wspomnienia tamtej nocy były wciąż żywe. Uczta, która przeobraziła się w walkę. Śmierć Calevee. Stos ciał i rzeka krwi. Pozwolił ją zabić. Nie. Pomógł zabić. By pozostać sobą i uwolnić się od obsesji. Przestać robić rzeczy, od których pogrążał się w szaleństwie i które rozrywały duszę na strzępy.
Gdy otworzył oczy, Nahur pochylał się nad nim, a gwiazda Świątyni, zwisająca z szyi kapłana na grubym łańcuchu, dyndała Kervowi przed nosem. Odsunął się w bezwiednym odruchu.
Widząc to Nahur zmarszczył brwi, ale nie skomentował. Tym razem odezwał się Gervas.
– Wyciągnęliśmy cię z rąk ludzi diuka. Trzeba przyznać, że ładnie rozprawili się z demonicą i jej nawiedzoną świtą. Ale ciebie oszczędzili. Pewnie zgłupieli, bo zabijałeś jednako i tych z hordy i zamkowych. A podobno nawet pomogłeś zgładzić Calevee. Prawda to?
– Może i prawda – odparł cicho więzień.
– I pewnie dlatego chcieli cię zaciągnąć przed sąd do Lacrymess. Potem uznali, że i tak nie przeżyjesz podróży, więc przyszykowali sznur. Ledwo zdążyliśmy.
– Po co?
Gervas spojrzał na Kerva ze zdziwieniem.
– Mamy swoje plany. Ciebie też obejmują.
– Powinniście pozwolić mi zdechnąć.
– Uwierz, większość czekała na to z niecierpliwością. Niestety, nie chciałeś wyzionąć ducha. Przyznaję, twardy z ciebie sukinsyn, niełatwo takiego zabić. Ale teraz… Teraz jeszcze trudniej.
Kerv potrząsnął głową. Nie chciał? Przecież niczego nie pragnął bardziej od śmierci. Dlaczego bogowie z niego zakpili?
Nahur przysiadł i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Wierzę, że możesz odkupić winy.
– A na co mi odkupienie? – zapytał Kerv i zaraz pożałował tych słów. Wiedział, że uśmiercenie Calevee nie wystarczy. Nigdy nie odpłaci za cierpienie zadane niewinnym, za odrażające rzeczy, których się dopuścił. Jest przeklęty za życia i będzie po śmierci. Spuścił głowę.
– Zostaw nas samych – rozkazał Gervas.
Niechętnie i wyraźnie się ociągając, kapłan wykonał polecenie.
– Ktoś twierdzi, że możesz się przydać – oznajmił Gervas, gdy Nahur opuścił izbę.
– Ten ktoś się myli.
Gervas zaśmiał się krótko.
– Też tak pomyślałem, ale może jednak spróbujesz mnie zaskoczyć? Powiem wprost: chodzi o demona. Podobno opętał ludzi z jakiejś wioski na końcu świata i dzieją się tam okropne rzeczy.
Więzień poruszył się niespokojnie.
– Uczyń mi przysługę i zabij. Pewnie i tak któryś z twoich ludzi zrobi to po drodze.
Gervas westchnął ciężko i sięgnął do cholewy buta po nóż. Potem zaszedł Kerva od tyłu, przeciął więzy i wrócił na swoje miejsce.
– Sam zobacz – rzekł, wyciągając zza pasa złożony wpół pergamin.
Kerv rozmasował nadgarstki, a potem chwycił pergamin w dwa palce. To była karta wyrwana z księgi.
– O bestiach i potworach starego Drodena, czy jakoś tak – oznajmił Gervas.
Kerv znał tę księgę.
– „Bestiariusz kompletny” Doromena Starszego – poprawił.
Jego rozmówca tylko wzruszył ramionami.
– Być może. Niepiśmienny jestem. Ale rycinie przyjrzałem się dokładnie.
– Nevrin pozwolił zniszczyć księgę?
Gervas prychnął teatralnie.
– Sam sobie pozwoliłem.
Kerv przemilczał te słowa i spojrzał na ilustrację. Przedstawiała kościstego mężczyznę o długich włosach i nienaturalnie pociągłej twarzy. Gdyby nie ta niespotykana smukłość mógłby uchodzić za wyjątkowo szczupłego człowieka. Ale było w nim coś obcego, jakieś nieuchwytne wrażenie, które sprawiało, że Kerv odwracał wzrok, nawet od wizerunku na pergaminie. Rycinę podpisano „Tukeleen Plugawy”. Dalej, jak w całym bestiariuszu Doromena, widniała charakterystyka demona: oszust i kłamca, spełniający przyziemne zachcianki i zakazane pragnienia. Obdarzony mocą uzdrawiania, być może nawet przywracania do żywych. Jednak cena tych przysług była zawsze ogromna.
Reszta tekstu, w tym sposób na pozbycie się demona, znajdowała się najpewniej na następnej stronicy księgi. Dla pewności Kerv obrócił pergamin i przeczytał treść spisaną na odwrocie. Było tam dokończenie opisu Tamareena Truciciela, wrednej małej bestii, zatruwającej wodę, ziemię i powietrze. A także przepis na uśmiercenie potwora. Jak zapewniał Doromen, Tamareen tracił siły w obliczu niezachwianej odwagi i można go wtedy ubić żelazem. Tak czy inaczej, dla nich były to zupełnie nieprzydatne informacje.
Raz jeszcze obejrzał pergamin z obu stron.
– A nie mogłeś wyrwać dwóch kartek? – zapytał w końcu.
Gervas zmierzył go wściekłym spojrzeniem i wyszarpał pergamin z dłoni.
– Widzę, że nadal nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby go nie spotkać. Nie chcę uganiać się za demonem, tylko wyciągnąć stamtąd pieprzonego klechę! – W jego głosie słychać było irytację.
– I masz nadzieję, że Tukeleen Plugawy będzie się przyglądał z boku waszym poczynaniami?
– Właśnie. A na wypadek, gdyby było inaczej, zabieram ciebie…
Czy oni myślą, że sam jeden zgładziłem Calevee? – zdziwił się Kerv, ale zachował wątpliwości dla siebie.
– Ten duchowny. Dlaczego jest taki ważny? – zapytał.
– Namaszczony Pelon? Nie jest. To daleki kuzyn naszego barona zesłany do Starej Studni. Myślę, że tak naprawdę Nevrin ma go głęboko w dupie, ale sam przyznasz, co rodzina to rodzina. Wysłanie takiej zbieraniny niewiele kosztuje, ale przynajmniej nikt nie zarzuci baronowi, że zostawił ziomka w potrzebie. Ciebie to już nie dotyczy, lecz w pewnych kręgach trzeba dbać o reputację.
Kerv przytaknął. Podobało mu się, że Gervas jest z nim szczery.
– A ta wioska, Stara Studnia? Co z mieszkańcami?
Tamten wzruszył ramionami.
– Naprawdę obchodzą cię wieśniacy? Pewnie nawet nie przypominają już ludzi.
– Ja też nie przypominam człowieka? – zapytał Kerv, chociaż znał odpowiedź. Pamiętał spojrzenia mężczyzn mijanych w drodze do chaty.
– Ty to co innego – odrzekł Gervas, nie patrząc mu w oczy.
*
Na placu przed chatą krzątało się kilku zbrojnych. Kerv rozejrzał się i policzył konie uwiązane do płotu. Jeśli nie mają luzaków i przewidzieli wierzchowca dla niego, w wyprawie weźmie udział dziesięciu ludzi. Mało. Nevrin rzeczywiście próbował wykpić się jak najmniejszym kosztem.
– Wyjaśniliście co trzeba? – Nahur czekał przed chatą.
Kerv przytaknął niechętnie.
– I?
– Mam nadzieję, że po wszystkim wbijecie mi nóż w plecy. Ale przedtem zabiorę ze sobą jednego sukinsyna.
Na twarzy starego kompana pojawił się szeroki uśmiech, lecz w oczach nie było radości. Coś go wyraźnie trapiło, widać było, że w myślach toczy srogi bój.
– Zatem przyjmij ten skromny podarek – powiedział wreszcie, zdejmując z karku naszyjnik z gwiazdą Świątyni. – Może się przydać.
Komu bardziej? – chciał zapytać Kerv, ale tylko przygryzł wargę. Wyglądał na zmieszanego, choć w rzeczywistości na widok gwiazdy ogarnął go strach. Ukrywanie strachu miał jednak we krwi.
– Nie ugryzie – zapewnił kapłan, zakładając mu wisior na szyję. Kerv aż się przygarbił, jakby ów dar ważył ze dwa cetnary. Czy tym łańcuchem kapłan chciał spętać jego przeklętą duszę, czy ciało?
– Pomóż nam, ocal wiernego sługę Aegora, a dostaniesz szansę na nowe życie.
– Zapytaj lepiej, czy chcę jakieś nowe życie.
– Uwierz mi, jest kilka rzeczy, dla których warto narodzić się na nowo. – Nahur wyglądał teraz jak po zrzuceniu wielkiego ciężaru z serca. Czego się obawiał? Że święty symbol spali dawnego druha na popiół? Że na widok gwiazdy Kerv skoczy mu do gardła w opętańczym szale?
– Zacznijmy od imienia. Jak mamy na ciebie wołać?
– Kerv.
Nahur prychnął z niesmakiem.
– Tego imienia ludzie będą używali na przemian z „kurwa”. Zdaje się, że już tak robią.
– Nazywam się Kerv. Wołają na mnie Czyste Ostrza. Wiem, jakich podłości się dopuściłem, i nie będę przed tym uciekał.
Kapłan westchnął i przyjrzał się mu z powagą.
– Niech i tak będzie.
Jeszcze tego samego dnia wyruszyli w drogę. Jak się okazało przy zwijaniu obozowiska i pakowaniu juków, Kervowi przypadła stara, wychudzona szkapa. Nie miał zamiaru narzekać, już prędzej spodziewał się, że zaciągną go do Starej Studni na postronku.
Tuż przed wyjazdem nadarzyła się pierwsza okazja, by przyjrzeć się reszcie drużyny. Tak jak podejrzewał, Gervas przewodził bandzie najemników. Przeważnie byłych żołdaków na służbie barona, obecnie pospolitych rzezimieszków do wynajęcia, których Kerv w większości osobiście pogonił z zamku. Nie tylko szczerbatego Gintę, ale również wielkiego jak niedźwiedź Vokela czy starego Madera, który stracił od tamtych czasów resztę włosów. Nawet kapłana, mającego ich poprowadzić przeciwko plugawemu synowi ciemności, wyciągnęli najpewniej z rynsztoku.
– Takich łotrzyków przyjmują teraz na służbę do Nevrina? – zagadał do Nahura, dosiadając leciwej chabety.
Kapłan zmierzył Kerva zimnym wzrokiem.
– Tych lepszych pozabijaliście. Ty i Calevee.
Kerv aż skurczył się w sobie, słysząc gorzkie słowa. Po chwili znów zagaił rozmowę.
– Czarno widzę tę misję, jeśli to we mnie pokładacie nadzieję. Przyznaj lepiej, że skrywasz coś, co może pomóc sprawie.
Nahur skinął z powagą i otworzył juk przytroczony do siodła. Zajrzał do środka i zaczął wyliczać:
– Pisemne błogosławieństwo arcykapłana ze świętą pieczęcią, amulety czystości od milczących mnichów ze świątyni w Geryncie, relikwia…
Rudy młodzik, który wraz z Vokelem przejeżdżał właśnie obok, prychnął ostentacyjnie. Jego kompan zaśmiał się, potrząsając amuletem z rzemienia i muszli zawieszonym na szyi.
Kerv zignorował obu i wyjaśnił:
– Miałem na myśli coś, co może się przydać…
Na te słowa Nahur zamknął sakwę gwałtownym ruchem, a rudzielec uśmiechnął się szeroko i rzekł:
– Spokojnie, podebrałem ze zbrojowni kilka bukłaków z żywym ogniem. Tak na wszelki wypadek.
Cała trójka zgodnie pokiwała głowami.
– Zawsze coś, Beszka, ale jak dowie się o tym baron Nevrin, to ci nogi z dupy powyrywa – przyznał niechętnie Nahur i sięgnął po manierkę ze śliwowicą. – Swój „żywy ogień” trzymam zawsze pod ręką – rzekł i wzniósł toast: – Niech Aegor ma nas w swej opiece.
Kerv odwrócił wzrok i ponaglił konia. Gwiazda Świątyni Aegora ciążyła jak kamień, a łańcuch palił i ocierał skórę na szyi nawet przez koszulę.
Na wschód podążyli cesarskim traktem, który, sądząc po kondycji, pamiętał czasy mitycznych Patriarchów. Przez stulecia, jakie upłynęły od upadku ostatniego imperium na kontynencie, chwasty i korzenie przydrożnych drzew naruszyły trakt, rozsadzając równą niegdyś nawierzchnię od spodu i wdzierając się między kamienie.
Dawna duma cesarstwa, przed wiekami łącząca największe miasta wschodu i zachodu, jawiła się jako pełen wybrzuszeń i pęknięć symbol lichoty czasów obecnych. Rosnące gęsto po obu stronach drogi drzewa zamknęły się nad nią niczym liściasty baldachim i szlak przypominał teraz mroczny, ciemnozielony tunel wycięty w gęstwinie. Deszcz, który zaczął padać trzeciego dnia wędrówki, przebijał się przez ten dach z gałęzi rzadką mżawką, potęgując przygnębiające wrażenie.
Nawet dla Kerva była to droga w nieznane. Wyprawa w głąb dzikich, barbarzyńskich rubieży, gdzie nieliczni osadnicy próbowali odbudować cywilizację. Niosąc światło i wiarę pomiędzy ludy oraz istoty na powrót władające lennem nadanym przez starożytnych bożków.
Przemieszczali się za dnia, z każdym kolejnym wzmagając czujność. Prowadził ich doświadczony Mader, który jako jedyny zapuszczał się wcześniej w te strony. Trakt biegł prosto na wschód i nie sposób było z niego zboczyć, jednak tylko wiarus znał miejsce, gdzie powinni zjechać z drogi, by trafić do Starej Studni.
W miarę jak las wokół traktu ciemniał i cichł, Mader robił się coraz bardziej niespokojny. Aż wreszcie poza szmerem deszczu nie słyszeli już żadnych innych dźwięków. Wyglądało na to, że nawet ptaki omijały to miejsce.
Dla Kerva podróż była prawdziwą mordęgą. Jechał samotnie na szarym końcu, unikając ponurych spojrzeń, zaczepek, i nieustannie pilnując szkapy, która potykała się pod nim coraz częściej. Do tego skóra na karku zaczerwieniła się, a potem zaropiała. Ukrywał to zwłaszcza przed kapłanem.
Jednak najgorsze były noce. Krzyczał i rzucał się przez sen, a pozostali przyglądali się temu z niepokojem. Dlatego nocami Nahur nie odstępował go na krok i rozkładał swoje posłanie w pobliżu. Kerv nie był pewien, czy kapłan pilnuje, by nikt nie ukatrupił go we śnie, czy też chroni przed nim resztę drużyny.
Pochylony nad nikłym płomieniem, Nahur wyglądał jak zatopiony w modlitwie, ale gdy tylko ktoś podchodził bliżej, unosił czujnie głowę i zaciskał palce na rękojeści miecza.
– Czego się tak drze? – pytali. Czasem wściekli, częściej wystraszeni.
– Dajcie mu spokój. To zło z niego wychodzi – uspokajał kapłan.
Innymi razy śmiali się na boku, że słynny Kerv Czyste Ostrza, który niegdyś siał postrach na polach bitew, a potem grozę u boku demonicy, płacze we śnie jak dzieciak.
Bywały też noce, gdy wierzgał i wył jak potępiony, a drgawki miotały ciałem trawionym przez gorączkę. Stawali wówczas w kręgu, obserwując podejrzliwie i ściskając w dłoniach oręż. I tylko groźne miny Gervasa i Nahura powstrzymywały ich przed kolejnym krokiem.
Czasami Kerv wybudzał się z koszmaru i udawał, że śpi. Słyszał wówczas przyciszone, ale wzburzone głosy.
– On ma nam pomóc? Sam potrzebuje pomocy.
– Wciąż jest w mocy demonów!
– Zdradził swoich, zdradził Calevee. Nas też zdradzi.
Kapłan odpowiadał wtedy, że Aegor ma Kerva w swoich planach, skoro nie pozwolił mu umrzeć. A młody Beszka przychodził Nahurowi z niespodziewaną pomocą:
– U nas, w porcie Kavat, widziałem ludzi, którzy próbowali uwolnić się od wody snów. Większość umierała w męczarniach, ale podobno niektórzy doznawali oczyszczenia i żyli dalej…
Ostatniej nocy na szlaku, w samym środku koszmaru, w którym brodził po pas w bagnie, Kerv usłyszał głos wołający jego imię. Podniósł wzrok ponad stos ciał i na krawędzi wypełnionej krwistym błotem niecki dostrzegł samotną postać, za której plecami wiły się błękitne płomienie. Tym razem miał pewność, że to mężczyzna, nie widział jednak twarzy skrytej w cieniu.
– Jaką cenę jesteś gotów zapłacić za odkupienie? – zapytał głos, który rozbrzmiał w głowie Kerva, choć tajemnicza postać tkwiła daleko.
– Weź moje życie – odparł bez wahania.
– Jedno przeklęte życie za tyle bólu i śmierci? Nie myśl, że wykpisz się tak łatwo.
Otworzył oczy, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Uniósł się na łokciach i rozejrzał nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero po chwili dostrzegł siedzącego przy ognisku Nahura. Kapłan jak zwykle czuwał w pobliżu.
– Nie myśl, że wykpisz się tak łatwo – mamrotał pod nosem. Najpewniej przesadził tego wieczoru ze śliwowicą. – Musisz żyć, by spłacić swój dług.
Kerv wpatrywał się w niego ze zdumieniem. Tamtej nocy już nie zasnął.
*
Do wsi zajechali późnym popołudniem. Od północy, tam, gdzie las niemal dotykał ścian budynków stojących na obrzeżu. Konie ukryli na małej polance schowanej wśród drzew i dalej udali się pieszo. Przywitały ich cisza, szkielet psa na środku drogi i smród gnojówki. Deszcz siąpił nieustannie i centralny plac osady tonął w błocie.
– Trzymajcie się nawzajem na widoku. Niech nikt sam nie włazi do chałupy! – rozkazał Nahur i razem z Gervasem poszedł sprawdzić najbliższą chatę. Reszta rozbiegła się po okolicy.
Kerv pozostał na placu. Boso i bez broni nawet nie próbował pchać się na zwiady, więc tylko rozglądał się wokół.
Wioska wyglądała na opuszczoną, ale od pierwszej chwili wyczuł czyjąś obecność. Wrażenie przypominało zimny, trudny do wyjaśnienia niepokój, który narastał, kiedy Kerv spoglądał w stronę wielkiej stodoły stojącej kilkadziesiąt jardów na północ. Z napięciem obserwował ciemne wrota budynku, w których jakiś czas temu zniknęli Sevren i Ginta. Odetchnął z ulgą, gdy obaj wyszli na zewnątrz, najwidoczniej nie znajdując niczego podejrzanego, i udali się do stojącej opodal chałupy.
Uwagę Kerva przyciągnęła teraz wielka studnia, z pozbawionym łańcucha kołowrotem, która stała w centralnym punkcie wioski.
Nie była to zwykła wiejska studnia. Zdobienia na wierzchniej cembrowinie wskazywały na cesarskie pochodzenie. Zapewne Stara Studnia nie była pierwszą osadą, jaką przez stulecia wybudowano wokół starożytnego ujęcia wody. Nic też dziwnego, że właśnie od studni pochodziła nazwa tego zadupia.
Kerv podszedł bliżej i zajrzał do kamiennego szybu. W ciemności zalegającej na dnie nie dostrzegł lustrzanej tafli. Z jakiegoś powodu cesarscy budowniczy, zamiast szukać płytkiego źródła, sięgnęli daleko w głąb ziemi. Czyżby w okolicy były jakieś bagna? Przerwał rozmyślania, gdy Gervas z Nahurem wrócili na plac. Niedługo potem zjawili się Beszka z Maderem.
– Pusto – rzekł pierwszy z ulgą w głosie.
Chwilę po nich powróciła reszta drużyny.
– Pusto i cicho – oznajmił z satysfakcją Sevren, a jego słowa powtórzyli pozostali.
Niezadowolony był tylko Gervas.
– Ruszcie dupy! Znajdźcie mi Pelona albo namaszczonego trupa! Nie wrócę do barona z pustymi rękoma! – wrzasnął i ponownie rozbiegli się między budynkami.
Tym razem również wrócili z niczym, ale żaden nie okazywał zadowolenia.
– I co teraz? – zapytał Nahur.
– Zapytajmy naszego znawcę demonów – doradził Vokel. – Po coś go w końcu ciągamy ze sobą?
Gervas przytaknął niechętnie i podszedł do siedzącego na krawędzi studni Kerva.
– Jak myślisz? Gdzie się wszyscy pochowali?
Kerv wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy są tu nadal jacyś wszyscy… – Raz jeszcze omiótł spojrzeniem otoczenie. Kilkanaście ruder krytych strzechą, błoto, porzucone sprzęty i kości psa. Osada naprawdę wyglądała na opuszczoną. Czuł jednak, że to pozory. W powietrzu wisiało coś nieuchwytnego, a cisza panująca w wiosce przypominała tę po bitwie, kiedy świat zamiera przerażony ludzkim okrucieństwem. Jedynym dźwiękiem, jaki ich nie opuszczał, był szum deszczu.
– Zmierzcha już i pada coraz mocniej, lepiej rozejrzyjmy się za jakimś schronieniem. Jutro sprawdzimy jeszcze raz. Poszukamy ciemnych miejsc, które cuchną i które toczy zgnilizna. Miejsc porośniętych grzybem lub pleśnią. Takich, do których ciągnie robactwo i wszelkie ohydztwo – powiedział.
Przyglądali mu się ponuro.
– Mieliśmy szukać klechy, a teraz mamy grzebać w wychodkach? – zapytał Beszka, zerkając na Gervasa.
– Niech sam to zrobi. Gówno gówna nie ubrudzi – dodał Vokel.
Kilku zarechotało. Kerv miał już dość tego rechotu. Najgłośniej śmiał się zawsze Sevren, człowiek, który chodził w jego butach.
Podszedł do kapłana i rzekł cichym głosem:
– Nie powinno mnie tu być. Powinienem sczeznąć razem z resztą hordy. Tak jak…
– Widocznie Aegor ma inne plany – przerwał mu Nahur.
Kerv potrząsnął głową.
– Aegor nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu trudno mnie zabić, bo dzieliłem łoże z demonicą.
– Co racja to racja – wtrącił Beszka. – Rany goją się na tobie jak na niedźwiedziu.
– Żaden niedźwiedź nie przeżyłby z takimi ranami – odparł Sevren i splunął pod nogi.
– Ona zdechła – zauważył Vokel.
Kerv spojrzał na niego spokojnie, bez złości. Ludzie umierają, konają, odchodzą. Demony zdychają. Nawet jeśli kroczą po ziemi w ludzkiej postaci. Zanim zdążył odpowiedzieć Vokelowi, odezwał się Gervas.
– Zrobicie, co powiedział. A teraz oporządzimy konie i poszukamy noclegu i schronienia dla zwierząt. Trzeba się osuszyć. Nie rozdzielamy się. Chcę mieć wszystkich w jednym miejscu – rozkazał, a spojrzenie, którym obdarzył Kerva, mówiło: „lepiej, żebyś miał rację”.
*
Deszcz siekł zaciekle o dziurawy dach stodoły, w której rozłożyli obozowisko. Kerv nie odezwał się słowem, gdy Gervas wskazał to miejsce, ale co jakiś czas z niepokojem spoglądał po cieniach zalegających w kątach. Nie on dowodził i wątpił, by ktokolwiek chciał słuchać jego rad odnośnie wyboru kwatery, zwłaszcza opartych na niejasnych przeczuciach.
Skromne ognisko rozpalone wewnątrz głównej komory syczało co pewien czas, kiedy jakaś kropla, która nie spadła na czyjąś głowę, trafiła w płomienie.
Choć było już dawno po północy, nikt nie spał. W otwartych wrotach stał Ginta i nerwowo rozglądając się po podwórzu, nasłuchiwał wśród szumu deszczu.
– Pseklęta pogoda – rzekł i splunął w mrok zalegający poza kręgiem światła. Część śliny została na brodzie. Plucie nie szło mu najlepiej odkąd stracił przednie zęby. Nie pamiętał, jak do tego doszło, bo był wtedy zupełnie pijany, ale świadkowie opowiadali, że dostał w mordę od Kerva, ówczesnego kapitana straży. Ginta powinien być wtedy przy bramie, nie w karczmie. Gdy wytrzeźwiał, nie miał już zębów ani roboty. Od tego czasu rzadko się odzywał.
Kerv, zajęty wyciąganiem drzazgi ze stopy, uniósł głowę.
– Deszcz nam sprzyja. Dopóki pada, demon nie wylezie z nory. Chyba że z musu. Dobrze by było znaleźć klechę, zanim się rozpogodzi.
– I mamy w to uwierzyć? – zapytał zaczepnie Vokel.
– Na upiora, stwora, zmorę, zły to czas w deszczową porę – wyrecytował najstarszy w tym gronie Mader, nabijając fajkę. Szło mu sprawnie pomimo braku kilku palców u obu dłoni.
Siedzący na uboczu Kerv przytaknął jego słowom. Jednocześnie uświadomił sobie, że zupełnie nie pamięta, za co kazał okaleczyć starego żołdaka.
– Co za bzdury. Przecież to dziecięca rymowanka – obruszył się Vokel.
Milczący dotąd Nahur podrapał odrastającą brodę i rzekł:
– Właśnie dlatego sporo w niej prawdy i mądrości dawnych pokoleń. Deszcz to woda. Woda to życie i oczyszczenie. Plugastwo Geatusa tego nie cierpi. Podobnie jak ognia, bo ogień to światło. Woda je odpycha, a ogień zabija. To proste – podsumował i pociągnął z manierki.
Po tych słowach inaczej spoglądali na przeciekający sufit, a kilku przysunęło się do ogniska. Z kolei Beszka z Vokelem, którzy mieli przejąć nocną wartę po Gincie, przesiedli się bliżej otwartych wrót stodoły. Stary Mader, któremu krople dokuczały szczególnie, kapiąc na łysinę, uśmiechnął się na ten widok i powiedział:
– Na moje oko i zbolałe kości, popada jeszcze z dzień, góra dwa. Lepiej łapmy sen, póki pogoda nam sprzyja.
*
Kolejny dzień powitał ich deszczem, który przyjęli niemal z zadowoleniem. Posilili się w milczeniu i zaraz potem wyruszyli na poszukiwania.
Zanim jednak wyszli ze stodoły w szary i chłodny poranek, Gervas podszedł do Kerva w obstawie Sevrena i Ginty.
– Dziś pójdziesz z nimi – oznajmił, a jego towarzysze wyszczerzyli zęby. – I będziesz wykonywał ich polecenia.
Kerv nie protestował. Bez słowa podreptał boso za najemnikami, rozmyślając o tym, jak dziwnie toczą się koleje losu. Obaj służyli niegdyś pod Kerva rozkazami. Jednemu wybił zęby, drugi chodził teraz w jego butach.
Tym razem szukali dokładniej. Zaglądali od chaty do szopy, od szopy do chaty. Uczucie niepokoju i budzącej grozę obecności nie opuszczało Kerva nawet na chwilę. Z czasem zaczął również dostrzegać drobne, ukryte szczegóły, świadczące o naturze owego niepokoju i charakterze nieokreślonego bytu, ukrytego wśród gospodarstw Starej Studni.
Tłuste czarne robaki wijące się na klepiskach i stołach kuchennych. Grzyb na ścianach. Krew w dzbanie ze skisłym mlekiem. Zgnilizna w słomie pokrywającej dachy i martwe ptaki wśród traw za płotem. Albo wino przemienione w ocet, ku rozpaczy Ginty, który znalazł pełną i zakorkowaną butlę trunku ukrytą w skrzyni. Kerv czuł coraz wyraźniej, że gdzieś w okolicy przyczaiło się zło, które psuje wszystko dookoła. A potem świat toczy choroba, otoczenie zaczyna próchnieć, butwieć i gnić. Ludzie skaczą sobie do oczu. Później rzucają do gardeł.
Gdy doszli do obrzeża osady, zobaczyli Beszkę, który stał w drzwiach jednego z domostw. Na ich widok zaczął machać i nawoływać.
Podeszli bliżej, a rudy najemnik bez słowa wskazał wnętrze chaty. Twarz miał bladą, w dłoni trzymał manierkę Nahura.
Do środka weszli Sevren i Kerv. Kapłan, który czekał w chałupie, przywitał ich bez słowa i poprowadził do kuchennego stołu w kącie izby. Tam zdjął przykrywkę z kotła zawieszonego nad paleniskiem i odwrócił wzrok. Sevren zerknął do gara i zaklął. Po nim zajrzał Kerv.
W kotle pływała napuchnięta głowa kobiety.
Nahur pierwszy wyszedł z chaty, modląc się pod nosem. Wyraźnie zbladł. Na zewnątrz odebrał bukłak od Beszki, pociągnął z niego solidnie i podał Kervowi. Zapas nahurowej śliwowicy nigdy się nie kończył.
– Ludożerstwo? – zapytał Sevren.
Kerv wzruszył ramionami.
– Straszna tu bieda. Ogołocili okolicę ze wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. A potem coś się zmieniło. Ucztowali…
– A ta głowa w garze to z czasów, kiedy głodowali czy ucztowali? – zapytał Sevren, rozglądając się nerwowo. Nikt mu nie odpowiedział.
Beszka przysunął się do Nahura i zapytał cicho:
– Masz jeszcze te amulety czystości?
Dalej szukali w piątkę. Może dlatego udało im się wypatrzeć mały kopczyk pod sczerniałym łopianem. Pędy rośliny pokrywały pajęczyny i pajęcze kokony, w wilgotnej ziemi pod grubymi liśćmi wiły się glisty i stonogi.
Ginta, który znalazł to miejsce, wyglądał na zadowolonego z siebie. Reszta grupy przystanęła obok, przyglądając się poczynaniom Kerva, który przyklęknął i zaczął grzebać w ziemi. Po chwili natrafił na coś ukrytego pod kopczykiem, chwycił, i wstając z kolan, wyciągnął na powierzchnię. W wyprostowanej ręce trzymał truchło ogromnej ropuchy. Jej miękki biały brzuch, sflaczały teraz i nadgniły, rozpruto trzema cięciami, układającymi się w gwiazdę. Bluźnierczą imitację symbolu Świątyni Aegora.
Stojący najbliżej Beszka cofnął się o krok, zasłaniając nos.
– Jaki smród! Co to jest?
Kerv milczał. Tylko zmarszczył czoło i kolejny raz zlustrował okolicę. Puste domostwa, uschnięte poletko pod lasem i wielka studnia w sercu osady. Stodoła i studnia – obie nie dawały mu spokoju.
– Jeszcze nie wiem – odrzekł wreszcie.
Sevren prychnął.
– Byłeś opętany przez Calevee, więc chyba znasz się na demonach?
Kerv odpowiedział cicho, nie podnosząc wzroku:
– Ja się z nią nie poznawałem. Ja się z nią pieprzyłem.
Zaraz jednak uniósł głowę i dodał:
– A potem zasiadaliśmy do wieczerzy.
Ginta głośno przełknął ślinę i spojrzał niepewnie na Nahura.
– Do wiecesy?
Kapłan podszedł do nich szybkim krokiem i stanął przed Sevrenem.
– Na co czekacie? Szukajcie dalej! Mamy znaleźć wielebnego Pelona, nie zdechłą ropuchę!
Sevren zaklął pod nosem, ale odpuścił.
– W nocy trzeba będzie wzmocnić straże. – Kerv rzucił truchło w krzaki i wytarł dłonie o spodnie.
– Mówiłeś, że nie wiesz, co to jest! – zawołał Beszka, ale nikt go nie słuchał. Od strony studni dobiegło ich głośne nawoływanie. Pospieszyli tam nie zwlekając.
Na miejscu czekała ich niespodzianka. Ujrzeli bowiem grupę wieśniaków, bez wątpienia mieszkańców Starej Studni. Cztery kobiety, dwie starsze wyraźnie przy nadziei, oraz kilkoro dzieci.
– Wyleźli z lasu. Prosto na nas – opowiadał Mader, wyraźnie podekscytowany.
Gervas spojrzał na podwładnych z satysfakcją.
– Zobaczyli zbrojnych i poczuli się bezpiecznie. A może od dawna nie ma tutaj żadnego demona? Nahur! Zapytaj ich o Pelona.
Kobiety milczały, przyglądając się przybyszom z obawą. Przestraszone dzieci chowały się za plecami dorosłych, uczepione umazanych błotem kiecek. Poza jednym jasnowłosym chłopcem, który wyszedł przed szereg i spoglądał na uzbrojonych mężczyzn z zaciekawieniem.
Nahur podszedł do niego i przyklęknął na mokrej ziemi.
– Jak masz na imię, chłopcze? – zapytał z szerokim uśmiechem na twarzy.
Młody obejrzał się niepewnie przez ramię na jedną z kobiet, być może matkę.
– Umas.
– Dobrze, Umas. – Kapłan wciąż uśmiechał się do chłopca, ale zerkał na stojące za nim kobiety. – Nic wam już nie grozi. Powiedz mi, są tu jacyś mężczyźni?
Dziecko zaprzeczyło ruchem głowy.
– A ktoś inny? Jest tutaj ktoś oprócz was? Duchowny Pelon?
– Nie żyją – odpowiedział Umas. – Wszyscy nie żyją.
Na placu zrobiło się jakoś chłodniej i ciemniej po tych słowach, jakby ciężka chmura zasnuła słońce. Nie tylko Kerv zerknął na niebo.
– Zapytaj go o demona – doradził Gervas.
Chłopiec spojrzał na niego wielkimi oczami.
– To demon ich pozabijał. W nocy – wyszeptał i poczuli ciarki na plecach.
Nahur podniósł się z kolan i postąpił krok w stronę reszty wieśniaków.
– Wystarczy! Zabierzcie ich do stodoły! – rozkazał Gervas, przyglądając się tubylcom podejrzliwie.
– Niewielki z nich pożytek. Później zdecydujemy, co z nimi począć. Na razie to tylko kłopot, nic nie wiedzą albo nic chcą powiedzieć. A jak nie chcą, to trzeba będzie z nich wyciągnąć siłą – dokończył już cichszym głosem.
Kerv spojrzał na niego z niechęcią.
– Jak oni przeżyli? Może to demony w przebraniu? – zapytał Vokel. – Powiedz nam, Kerv, czy ten mały może być demonem? Takie też chędożyłeś?
Tym razem zarechotał jedynie Sevren.
– Bo ja bym chętnie poznał bliżej tę chudą – kontynuował Vokel, gapiąc się na jedną z młodszych kobiet.
– Cisza! – krzyknął Gervas. – Na dziś wystarczy tych poszukiwań. Powiedziałem, do stodoły z nimi. Widzę tam zaraz czterech ludzi na straży. Dwóch przy wrotach, dwóch w środku. Reszta bierze toboły i idzie ze mną do tamtej szopy. Ty też, Vokel!
– To nie jest najlepszy pomysł – zauważył Kerv, ale Gervas tylko zmierzył go groźnym spojrzeniem.
*
– Przeczucie mam niedobre. Zanieś im te amulety – poprosił Nahur, kiedy wieczorem, w małej szopce stojącej na południowym krańcu placu, szykowali się do wieczerzy. Kerv przystał na to z chęcią. Potrzebował chwili ciszy i samotności. Musiał pozbierać myśli i uporządkować to, co do tej pory zobaczył w wiosce. Pozwolić by zimne strugi zmyły brud, jaki osiadł na jego sercu i duszy. Jednocześnie czuł, że wciąż umyka mu jakiś ważny element. Że przegapił coś istotnego.
Gdy mijał studnię, usłyszał wśród szumu deszczu cichy płacz, który wyrwał go z zamyślenia. Zamarł i wstrzymał oddech, spodziewając się podstępu. W duchu zaś przeklął Gervasa, który nie pozwolił mu nosić broni.
Znów ktoś zaszlochał, więc na palcach okrążył szeroką studnię i zajrzał za kamienną cembrowinę. Płakała jedna z wieśniaczek, które po raz pierwszy ujrzał dziś w tym miejscu. Nie miał pojęcia, jak się tutaj znalazła, ale rozpoznał w niej młodą kobietę, za którą oglądał się Vokel.
Wystarczyło jedno spojrzenie – zgrzebna suknia w strzępach, podkrążone oczy czerwone od płaczu, spuchnięta warga.
– Który? – zapytał dla pewności.
Uniosła dłoń. Ściskała w niej rzemień z nawleczonymi muszelkami.
Skinął i bez słowa zawrócił. Minął szopę z małym ogniskiem, przy którym Nahur i Ginta spożywali posiłek. Gervasa nie widział, być może minęli się gdzieś po drodze w wieczornym deszczu.
– Gdzie Vokel? – rzucił przez ramię, nie zwalniając kroku.
– Poszedł na stronę. Mówiłem mu…
Ale Kerv już nie słuchał. Zaraz zniknął w mroku, skręcając w gęstwinę.
Blady tyłek Vokela niemal świecił wśród ciemnych kolumn drzew. Mężczyzna stał na ugiętych nogach, przezornie zwrócony twarzą w stronę lasu. Pas z mieczem Kerva zawiesił na wyciągnięcie ręki, na rosnącym obok krzewie.
Nietrudno go było podejść. Całą uwagę skupiał na pogrążonej w ciemności puszczy, która rozciągała się przed nim. A szum deszczu oraz rozmowy dochodzące od strony wioski jeszcze ułatwiły zadanie. Kerv zaszedł z boku, po drodze chwytając pas i płynnym ruchem wyciągając miecz z pochwy. Gdy stanął na wprost pochylonego mężczyzny, ostrze już tkwiło dwa cale od jego nosa.
– Co jest, psiamać!? – Vokel był kompletnie zaskoczony.
Kerv przyjrzał mu się uważnie. To była jedna z tych zaplutych gęb, których niegdyś pozbył się z zamku. Może nawet za gwałt? Nie pamiętał. Jednocześnie uświadomił sobie, że gardzi Vokelem, jeszcze bardziej niż sobą. Bo to nie opętanie pchało takich jak Vokel do czynienia zła. Robili to świadomie, pod wpływem własnych demonów.
– Lubisz młode kobiety, Vokel?
– Lubię. A co w tym dziwnego? No, chyba że wolisz młodych chłopców? – wyrośnięty najemnik spróbował podnieść się, prostując nogi, ale szybko zrezygnował, gdy sztych miecza zatańczył mu przed oczami.
– I co teraz? Ubijesz mnie? Bezbronnego z gołą dupą? Daj chociaż portki podciągnąć. A potem skrzyżuj miecze, jeśli masz odwagę walczyć jak mężczyzna. – Mówiąc to bujał się na boki i w górę i w dół. Musiało mu już być niewygodnie w tej pozycji.
Za to Kerv mógł tak stać w nieskończoność. Cieszył znajomy kształt w dłoni, a lekkie i wyważone ostrze z tacyru zbytnio mu nie ciążyło. Wyczekał kolejną długą chwilę i odpowiedział:
– Mężczyzna? Ja widzę jakiegoś obesrańca. Z dziewką też walczyłeś ze spuszczonymi gaciami?
Vokel zmarszczył czoło, myśląc intensywnie.
– Walczyłem? Co ty gadasz, człowieku? Powiedz, o co naprawdę chodzi? O te szczyny? Chcesz mnie nastraszyć? Udało ci się. Zadowolony?
Kerv sięgnął za pas i wyciągnął naszyjnik z muszelek.
– Czyli poznajesz to?
– Poznaję. I rad jestem, żeś znalazł. To wszystko? Czy chcesz mi jeszcze tyłek podetrzeć, Czyste Ostrza?
Przy ostatnich słowach najemnik zaśmiał się, ale nie zabrzmiało to zbyt pewnie. Chwilę później jego nogi poddały się i Vokel gwałtownie usiadł na ściółce.
Tym razem Kerv nie odpowiedział. Twarz wielkiego dzikusa na zawsze zastygła w wyrazie zdumienia, gdy ostrze gładko przeszyło serce Vokela.
Czyste Ostrza wytarł miecz o rękaw koszuli i zawrócił w kierunku słabego światła przebijającego spomiędzy drzew. Nie wiedzieć czemu w głowie kołatały mu się słowa, które usłyszał kilka dni temu: Gówno gówna nie ubrudzi.
Kiedy wyszedł spomiędzy drzew aż przystanął, zaniepokojony zmianą jaka zaszła w otoczeniu. Pierwsze co zwracało uwagę, to niesamowita cisza. Jakby cały świat wstrzymał oddech. Kerv uniósł głowę i spojrzał w niebo rozjaśnione gwiazdami. Przestało padać.
*
Obudził go krzyk. Nie był pewien czy to część koszmaru, który powracał każdej nocy, czy ktoś wrzeszczał na jawie. Zerwał się z posłania, rozglądając po szopie. Był sam.
Oprzytomniał wreszcie i przypomniał sobie wczorajsze wydarzenia. Może krzyk oznaczał, że znaleźli ciało Vokela? Jak to wytłumaczy, skoro sam nie rozumiał, co nim kierowało? Czy rzeczywiście był to odruch sumienia, czy raczej gniewu i nienawiści? I kto za tym stał? Sprawiedliwy Aegor czy porywczy Geatus, którego cieszył każdy postępek wymierzony w życie? A może tylko on, Kerv, i nikt inny, za to odpowiadał? Zabił członka drużyny za czyn, którego większość z nich, najemnych szumowin, nawet nie potępiała.
Znów ktoś krzyknął i wiedział już, że to nie o Vokela chodziło. Głos dobiegał z przeciwnej strony. Tej gdzie stała stodoła.
Chwycił pas z mieczem i pobiegł boso przez błotnisty plac.
– Zarżnięci jak prosiaki! Sevren! Tohan i Pystra! Cała trójka! Kto ich tak wybebeszył? I gdzie są Vokel z Maderem, do cholery!? – Gervas miotał się po placu jak oszalały. To jego wrzaski słychać było z daleka. Przed budynkiem zebrali się też Nahur, Ginta i Beszka.
Ostatni z żywych – pomyślał Kerv. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że imion zabitych, poza Sevrenem, nie zdążył nawet poznać. Tohan i Pystra, milczące zbiry, które dokonały żywota na końcu świata.
Nahur zajrzał do wnętrza stodoły, gdzie przerażone kobiety tuliły zapłakaną dzieciarnię i zapytał spokojnym, lecz drżącym głosem:
– Ktoś tu był?
Odpowiedzią było to samo irytujące milczenie. Zaciśnięte usta. Spojrzenia uciekające w bok.
– Może to Vokel? Zawsze był popapranym sukinsynem. To przecież dzikus. Może dał się opętać, wyrżnął resztę i uciekł? – dedukował na głos Beszka, zerkając z niepokojem na Kerva.
– A co z Maderem? – zapytał Ginta.
Nahur uciszył ich unosząc dłoń i zadał wieśniakom kolejne pytanie:
– Widzieliście, kto to zrobił?
Znów żadnego odzewu. Po chwili jednak zbita gromadka rozstąpiła się, przepuszczając Umasa. Chłopiec stanął przed Nahurem ze spuszczoną głową, skubiąc brzeg płóciennej koszuli.
– Demon – wyszeptał i zaraz schował się za grupą milczących postaci.
Najwyraźniej na więcej nie mogli liczyć.
– Kerv miał rację, nie powinniśmy się rozdzielać – stwierdził Nahur pod nosem, a Beszka przytaknął skinieniem.
Gervas wciąż stał we wrotach stodoły z mieczem w dłoni. Dziki wzrok najemnika wędrował między zwłokami strażników pilnujących wejścia i ciałem leżącym w głębi budynku. Wreszcie spoczął na kobietach i dzieciach które, zbite w kupę, próbowały wcisnąć się w najdalszy kąt stodoły.
– To wieśniacy. Bo kto inny? Trzeba ich wyrżnąć do nogi i spalić to miejsce – zadecydował.
Jego ludzie zawahali się, niepewni czy to rozkaz, czy tylko propozycja.
– Tkniesz któreś, a upierdolę łeb przy karku – odezwał się Kerv, stając za plecami Gervasa.
– Czym? Zębami!? – Gervas odwrócił się, jednocześnie unosząc ostrze.
Ale gdy w odpowiedzi Kerv wyciągnął z pochwy miecz z tacyru, zwątpił i spojrzał z niedowierzaniem na Nahura.
– Dałeś mu broń Vokela?
Kapłan zaprzeczył ruchem głowy.
– Sam sobie wziąłem. Ten śmieć na nią nie zasługiwał – odpowiedział Czyste Ostrza i wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Widział w ich oczach także strach, niedowierzanie i dezorientację. Tę ostatnią głównie u Ginty.
Gervas zrozumiał od razu. Rozejrzał się, lustrując twarze mężczyzn, którzy ostali się z drużyny. Na kogo mógł liczyć? Nahura najwidoczniej skreślił z góry, bo skupił się na Beszce i Gincie. Jednak kiedy obaj odwrócili wzrok, zmienił zamiary.
– Tak wam na nich zależy? I na nim? Przecież widzę, Beszka, że gapisz się na niego jak na ojca, którego nigdy nie poznałeś. Kto wie? Może Kerv bywał w Kavat i chędożył portowe dziwki. Takie, jak twoja matka, prawda?
Piegowata twarz młodego najemnika upodobniła się kolorem do czupryny. Gervas przeniósł wzrok na Nahura.
– Wasi kompani leżą zaszlachtowani przez zgraję wieśniaków, a wy dajecie posłuch zdrajcy, który dzielił barłóg z demonem? – zapytał z pogardą.
Wtedy Beszka wyciągnął miecz.
– Nawet bez Vokela, to nadal czterech uzbrojonych mężczyzn. Twardych i zaprawionych w walce. Jeśli ktoś ich tak urządził bez jednego krzyku, to z pewnością nie te baby i dzieciaki. Powinniśmy poszukać Madera, może on nam wyjaśni, co tu się stało… – stwierdził i tym razem to kapłan mu przytaknął.
– On zabił Vokela… – przypomniał Gervas, spoglądając z nadzieją na Gintę. Jednocześnie opuścił miecz i przesunął się do przodu.
Ginta nie odpowiedział. Najpewniej przeliczył siły, bo bez słowa stanął u boku Beszki.
Czyste Ostrza nie zwracał na nich uwagi. Przez cały czas wpatrywał się w Gervasa, obserwując oczy, gesty, wyraz twarzy. I wciąż się zastanawiał. Czy tamten puści w niepamięć zniewagę? Czy pohamuje gniew, który zaślepia go i pcha do zemsty na niewinnych? Zanim Gervas wykonał ruch, Kerv znał już odpowiedź. Była w zasadzie oczywista.
Bez trudu uprzedził zdradziecki cios wyprowadzony z dołu i skierowany w wewnętrzną stronę uda. Był na to gotowy i dobrze wiedział, jak Gervas uderzy z takiej pozycji. Tam, gdzie miała być jego tętnica udowa, było tylko powietrze. Tam, gdzie znalazło się gardło Gervasa, czekało już ostrze z tacyru. Właściwie wszystko było z góry przesądzone. Zagadką pozostawało jedynie, czy Gervas zdawał sobie z tego sprawę. Ale odpowiedź zabrał do grobu.
Kerv wytarł ostrze i schował miecz. Potem pochylił się i wyciągnął z kieszeni trupa pergamin złożony wpół. Jego wzrok zatrzymał się na ilustracji przedstawiającej Tukeleena. Powoli odwrócił kartę. Gdy chował stronicę za pazuchę, z tyłu głowy tliła mu się niewyraźna, irytująca myśl. Próbował ją uchwycić, ale kryła się i uciekała, jak mysz przed kotem.
– Co teraz, kapitanie? Szukamy Madera? – zapytał Beszka. Obaj z Gintą wpatrywali się w Kerva z napięciem.
Czyste Ostrza westchnął ciężko. Mysz umknęła w pole.
– Nie jestem waszym kapitanem – odparł, kucając przy ciele Sevrena. Dość już miał wyciągania drzazg z okaleczonych stóp. – Szukamy demona. Znajdziemy Tukeleena, znajdziemy pewnie i Madera. Ale nie liczyłbym na to, że stary wciąż żyje.
– A co z nimi? – odezwał się Nahur i wskazał na wybiedzoną gromadkę tubylców, którzy przez cały ten czas w milczeniu przyglądali się wydarzeniom.
Kerv założył drugi but, wstał, tupnął kilka razy, a dopiero potem spojrzał w kąt komory.
– Nic. Wioska to ich dom, poradzą sobie, jeśli my zajmiemy się demonem.
Od razu zabrali się do dzieła. Kerv rozdzielił ich na dwie grupy i raz jeszcze przeczesali osadę. Chata po chacie, szopa po szopie, krzak po krzaku. Bez rezultatu.
Było późne popołudnie, gdy zakończyli poszukiwania i zabrali się do kopania wielkiego dołu za stodołą. Kiedy chowali w nim poległych kompanów, miejscowi nawet nie ruszyli się z miejsca. Kobiety nadal tuliły przerażone dzieci i same ze strachem w oczach przyglądały się poczynaniom czwórki mężczyzn zbierających zakrwawione ciała. Kerv miał nieodparte wrażenie, że patrzą na ten pochówek z niechęcią.
Po wszystkim Kerv z dwoma najemnikami wrócił do szopy, w której nocowała część drużyny. Tylko Nahur pozostał przy zbiorowym grobie, aby pomodlić się za zmarłych. Nikt nie kwapił się, by mu towarzyszyć.
– Więcej żadnych straży przy stodole. Po zachodzie słońca tutejsi lepiej radzą sobie bez naszej pomocy – stwierdził Kerv, z daleka obserwując miejsce nocnej rzezi. Wciąż miał niepokojące przeczucie związane z tym budynkiem.
– A ja wam mówię, że tseba stąd spierdalac – odezwał się milczący dotąd Ginta.
Czyste Ostrza odwrócił się w jego stronę.
– Nie wyjadę stąd, dopóki nie znajdziemy Tukeleena. A przy okazji Madera i namaszczonego. Twoje życzenie mogę jednak spełnić. Weźmiesz najlepszego wierzchowca i pojedziesz do Geryntu po pomoc. Jeszcze przed północą powinieneś być daleko stąd.
Ginta uśmiechnął się szeroko, odsłaniając spore ubytki w uzębieniu.
– Dlaczego akurat on? – zapytał z żalem Beszka.
– Zamknij się, Beszka, ciebie potrzebuję tutaj – odrzekł Kerv. Po tych słowach obaj żołdacy wyglądali na zadowolonych. Beszkę wręcz rozpierała duma.
Mina Ginty zmarkotniała jednak, gdy Kerv położył mu ciężką dłoń na ramieniu i dodał zimnym głosem:
– Po prostu opowiedz o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Jeśli jednak pokpisz sprawę, zwiejesz albo nie będziesz wystarczająco przekonywający przed obliczem barona, znajdę cię, zjem twoje serce, a dopiero potem ubiję.
Ginta z trudem przełknął ślinę i bez słowa przytaknął. Zgarnął juki Gervasa i swoje, po czym wskoczył na konia. Po chwili zniknął wśród drzew na ścieżce prowadzącej do cesarskiego traktu.
Dzień zbliżał się ku końcowi. Wokół nich zalegały teraz długie cienie.
– Lepiej, żeby zdążył, zanim wszystkich nas wyrżną – powiedział Beszka, rozglądając się niepewnie.
– To nie ma znaczenia. Najważniejsze, żeby ktoś tu przybył i zrobił porządek z demonem. Nawet jeśli my zawiedziemy – odparł Kerv.
Rudzielec spojrzał na niego z niedowierzaniem. Dalszą wymianę zdań przerwał Nahur, który pędził w ich stronę, machając zawzięcie rękami.
– Chyba coś znalazłem – wykrztusił, z trudem łapiąc oddech.
*
Chata stała kilkadziesiąt kroków od wioski. Prowadziła do niej kręta ścieżka wydeptana wśród wysokich pokrzyw, której początek znajdował się opodal świeżo zasypanego grobu. Zapadł już wieczór, więc Beszka rozpalił prowizoryczną pochodnię i idąc za Nahurem, oświetlał drogę.
– Jak trafiłeś w to miejsce? – zapytał Kerv, gdy we trzech stanęli na małej polanie w głębi lasu. Przed sobą mieli leśny domek ukryty w półmroku.
Kapłan uśmiechnął się i wskazał palcem swój nos.
– To musiał być znak od Aegora. Modliłem się i niespodziewanie doleciał mnie zapach świątynnych świec. Znam ten zapach od pacholęctwa.
Beszka ruszył do drzwi. Za nim pozostała dwójka. Chałupa miała tylko jedną izbę z gołymi ścianami i niskim sufitem. Za podłogę robiło posypane sianem klepisko. Jedynymi sprzętami było łóżko w kącie oraz stół i zydel pod wąskim oknem wypełnionym pergaminem nasączonym oliwą. Na stole stały dwie kopcące świece. W łóżku, przykryty derką, leżał namaszczony Pelon. Gębę miał zarośniętą, brzuszysko opasłe, a oddech ciężki.
Nahur wyrwał się w jego stronę, ale Kerv powstrzymał kapłana, chwytając za ramię. Ruchem głowy wskazał niewielki przedmiot leżący na zydlu. Beszka podsunął pochodnię.
– To fajka Madera – wyszeptał ze zdziwieniem.
Dopiero teraz zobaczyli krew, którą umazany był stół i siedzisko. Krwawe plamy znaczyły również ściany i polepę. Niektóre wyglądały na stare, inne były całkiem świeże.
Nahur odwrócił się w stronę leżącego.
– Cóżeś uczynił najlepszego, Pelonie!?
Klecha poruszył się na te słowa i ocknął, otwierając oczy. Zamrugał i spojrzał na nich wyraźnie zaskoczony. Wyglądał jakby trawiła go ciężka choroba.
– Wszystko, co konieczne – wyjęczał. – Wszystko, czego pragnął mój pan…
– Aegor? – zapytał Beszka.
Pelon zmarszczył czoło i uniósł się na łokciach.
– Kim jesteście?
Nahur postąpił krok w przód.
– Przysłał nas twój kuzyn. Przybywamy z pomocą.
Pelon zaśmiał się cicho, a śmiech przerodził się w kaszel. Gdy wreszcie uspokoił oddech, odpowiedział:
– Ja już otrzymałem pomoc… A wy znajdziecie tutaj tylko śmierć.
– Zaprzedając wioskę Tukeleenowi? – upewnił się Nahur, wyraźnie wstrząśnięty słowami namaszczonego.
Klecha spojrzał na niego z niechęcią.
– To przecież moi ludzie. Odpowiadam za nich przed… – Zamilkł, usiłując sobie przypomnieć coś ważnego. Imienia Aegora nie wypowiedział. Zapomniał albo nie przeszło mu przez gardło.
Przyglądali się leżącemu mężczyźnie z litością i jednocześnie odrazą. Oddech Pelona świszczał, oczy miał rozbiegane, a po czole spływały krople potu. Klecha milczał, zbierając siły, a potem odkaszlnął i kontynuował cichym głosem:
– Przyjechali tutaj z nadzieją na lepszy los. Zachęcani przez takich jak baron. A to jest podłe miejsce do życia. Dalej na wschód, zaraz za lasem, to już Hooseth, gdzie żyją dzicy. Gnębili nas o każdej porze roku. Wokół tych pól same bagna, a i ziemia nieurodzajna, powietrze niezdrowe. Ale nikt nie przejmował się naszym losem. Ludzie chorowali, przymierali głodem, dzieci rodziły się martwe… A baron nasyłał poborcę, zabierając ostatnią nadzieję… – Zawiesił drżący głos. Samotna łza spłynęła po policzku. Czy ta opowieść miała być spowiedzią Pelona przed obliczem innego sługi Aegora?
– Słałem listy, jeździłem do zamku i dalej, aż do Geryntu. Tylko wystałem się w korytarzach, wśród pięknych gobelinów diuka Alverta. Nikt mnie nie przyjął. Nikt! – Klecha z trudem podniósł się na łokciach. – Moich próśb nie wysłuchał diuk, ani mój kuzyn, ani arcykapłan. A najgorsze, że moich modlitw nie słuchał… On… – Znów nie wypowiedział świętego imienia. – Więc zwróciłem się o pomoc gdzie indziej…
Nahur aż się zaczerwienił wstrząśnięty tym wyznaniem.
– Głupcze! Powinieneś wiedzieć, że Tukeleen niczego nie daje bezinteresownie. Że za przysługi demona płaci się okrutną cenę! Twój brak wiary jeszcze gorszy los sprowadził na to miejsce!
W dusznej izbie zapadła cisza. Przerwał ją lodowaty głos namaszczonego, a oni aż się wzdrygnęli zaskoczeni tą zmianą.
– Potępiacie mnie? A gdzie wtedy byliście? Gdzie był wasz miłosierny… bóg? A ty? Nie myśl, że nie wiem, kim jesteś! – Pelon spojrzał ze złością na Kerva. – Wielki Kerv Czyste Ostrza! Czyż nie twoim zadaniem było ocalić tych ludzi przed złem? Chronić przed dzikimi? Przed niesprawiedliwością i ciemnymi mocami? A kim się stałeś?! – krzyczał, mimo że Kerv nie odezwał się dotąd słowem. – Chcesz mnie pouczać? Ty? Kochanek demonicy? Twoi kompani znają prawdę? Przyznaj przed nimi, kosztowałeś ludzkiego mięsa? Piłeś krew swoich ofiar?
Kerv ani drgnął. Mógłby przysiąc, że w oczach Pelona widzi obłęd narastający z każdym wypowiedzianym słowem.
– Przyznaj! Poczułeś tę moc?! Bo ja nigdy nie czułem podobnej, choć przez całe życie służyłem… – Imię boga, którego zdradził, znów nie przeszło mu przez gardło. Załkał tylko cicho.
Beszka patrzył teraz z przerażeniem to na klechę, to na milczącego Kerva.
– Może to i prawda. Ale ostatecznie pokonał słabość i pomógł unicestwić demona, który go opętał! Ty też możesz to zrobić! – rzekł z pasją Nahur.
– Nie. Dla mnie jest już za późno – odparł namaszczony, kładąc obie dłonie na brzuchu ukrytym pod pledem.
Znów zapadła cisza. Kerv wpatrywał się tępo w leżącego mężczyznę zatopiony w myślach. Polna mysz wróciła, drapiąc gdzieś z tyłu głowy.
Naraz ściągnął brwi. a na jego twarzy pojawiło się obrzydzenie. Podszedł bliżej i jednym szarpnięciem zerwał z łoża narzutę.
Pelon był nagi od pasa w górę. Brzuch miał rzeczywiście wzdęty jakby wypił wiadro wody. Albo był w ostatnich dniach ciąży. Zaciekawiony Beszka podsunął pochodnię i zamarł.
– Ożeż kurwa… – wydukał, wytrzeszczając oczy. Kerv zaklął i sięgnął po miecz.
Brzuch klechy otwarto trzema przecinającymi się liniami, układającymi się w prosty symbol gwiazdy. Potem, najpewniej po włożeniu czegoś do środka, cięcia niezdarnie pozszywano grubymi nićmi. Opuchnięte szwy ropiały, a pod zaczerwienioną skórą wyraźnie coś się ruszało. Pomiot Geatusa budził się do życia. Beszka odwrócił się w kąt pomieszczenia i zwymiotował. Nahur rozpoczął modlitwę.
W oczach namaszczonego już wyraźnie widzieli obłęd. Śmiał się, na przemian pojękując z bólu, wpatrzony we własny kałdun. Kerv rozejrzał się nerwowo po izbie, szukając jakiejś wskazówki. Księgi, symboli potrzebnych do rytuału. Czegokolwiek. Ostrze miecza przez cały czas kierował w stronę wzdętego brzucha Pelona, jakby spodziewał się, że zaraz coś z niego wyskoczy. Niczego nie znalazł i nic nie wyskoczyło.
– Wychodzimy – zadecydował.
Nahur przerwał modlitwę.
– Trzeba mu pomóc. Nie możemy go tak zostawić.
– I nie zostawimy. Ale możemy mu pomóc tylko w jeden sposób.
Kiedy wyszli na zewnątrz, kapłan stanął między Kervem a wejściem do chałupy.
– Nie pozwolę!
Kerv westchnął ciężko.
– Trzeba rozprawić się ze złem, które rośnie tutaj w siłę. On jest tego przyczyną. – Wskazał palcem drzwi. – Nie jedyną, ale ma w tym spory udział. Dla niego nie ma nadziei.
Beszka skrzywił się i splunął. Nie wiadomo czy dla podkreślenia słów Kerva, czy próbując pozbyć się smaku wymiocin. Twarz miał bladą jakby ktoś spuścił z niego całą krew.
– Lepiej się napij. – Nahur podał mu manierkę. Zanim jednak żołdak pociągnął śliwowicy, Kerv wyrwał mu pochodnię i bukłak, który cisnął zaraz przez otwarte drzwi do chaty.
– Oszalałeś? Mieliśmy go ocalić… – wykrztusił Nahur.
Kerv spojrzał gniewnie na kapłana.
– Mamy zostawić tych ludzi na pastwę demona i zwiać z przeklętym klechą? Tego was uczą w Świątyni? Dbać o swoich?
Nahur spuścił głowę.
– Bez niego nie masz po co wracać – rzekł patrząc gdzieś w bok.
– A do czego miałbym wracać? – zapytał Kerv i cisnął pochodnię w ślad za manierką.
*
Wiatr przegonił resztę chmur zasnuwających wieczorne niebo, a nadgryziona tarcza księżyca świeciła mocnym blaskiem. W lesie za stodołą widać było słabą łunę dogasającego pożaru, który strawił chatę razem z namaszczonym Pelonem.
Kiedy wrócili do wioski, nie zastali w niej nikogo. Zapewne miejscowi skorzystali z okazji i pochowali się w swoich kryjówkach. Kerv nie winił ich za to. Widząc jak szybko kurczy się drużyna, której członkowie w znacznej części powybijali się nawzajem, sam schowałby się pod jakimś kamieniem.
Inna sprawa zaprzątała mu teraz głowę. Długo stał zamyślony, wpatrując się w wielką studnię majaczącą w półmroku. Serce wioski. Od pierwszej chwili przyciągała jego uwagę. Popełnił jednak błąd, jeden z wielu, i zlekceważył to przeczucie. Po rozmowie z Pelonem był już niemal pewien, że jest to serce zatrute.
– Weźcie pochodnię i jakąś linę, i chodźcie za mną – zdecydował wreszcie.
Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, ale bez słowa wykonali polecenie.
Studnia wyróżniała się nie tylko wiekowymi zdobieniami. Jej średnica liczyła co najmniej sześć stóp. Zewnętrzną cembrowinę wieńczył drewniany bęben osadzony na dwóch słupach pokrytych liściastym wzorem.
– Może nam wyjaśnisz łaskawie, co ci chodzi po głowie? – zapytał Nahur cichym głosem. Wciąż był wstrząśnięty po wizycie w leśnej chacie.
Kerv przytaknął.
– To wszystko, o czym opowiadał Pelon… Niedole, choroby, bieda. Istne przekleństwo wiszące nad Starą Studnią. Zupełnie jakby jakieś zło gnębiło tę okolicę. I to jeszcze zanim pojawił się Tukeleen… Wówczas przypomniałem sobie innego demona. Tamareena Truciciela. Małego skurwiela, który kala nie tylko wodę. Plugawi całe otoczenie, a jego trucizna przenika ziemię, drzewa i powietrze, niszczy plony, przetrzebia inwentarz. Na ludzi sprowadza chorobę i rozpacz. Sączy się w serca niczym jad. Myślę, że to od niego zaczęło się nieszczęście tej osady.
– Skąd tyle o nim wiesz? To jakiś kompan z przeszłości? – zapytał Beszka.
Kerv sięgnął za koszulę i pokazał im kartę z bestiariusza. Niewiele mogli dojrzeć w wieczornej szarówce, ale obaj skinęli ze zrozumieniem.
– Jeśli mam rację, wciąż czai się w tej dziurze. To idealne miejsce dla takiej poczwary.
– A ty chcesz tam zleźć po ciemku – stwierdził Nahur, rzucając pod nogi zwój liny.
– Właśnie. Ubiję go na miejscu… – Kerv zawahał się, spoglądając w stronę studni. – Albo chociaż wykurzę. Tutaj jest napisane, że w walce wręcz to żaden mocarz. To plugawy wpływ truciciela jest potężny. Weźmiecie mój miecz i poczekacie, kto stamtąd wylezie.
– A jak on wygląda? Nie chciałbym pomylić jego paskudnej gęby z twoją – zażartował najemnik.
– Nie wiem, to było na innej stronicy – odpowiedział Kerv i zaśmiał się gorzko z sobie tylko znanego powodu.
Odpowiedź najwyraźniej nie zadowoliła Beszki.
– A jeśli to żaden ułomek? Po co tam włazić? Nie lepiej spalić?
Nahur popatrzył z niedowierzaniem.
– Chcesz wrzucić pochodnię do studni? Oj, Beszka. Aż dziw, że jeszcze żyjesz, kiedy mądrzejsi od ciebie gryzą ziemię.
– Myślałem o innym ogniu – odparł Beszka.
– No proszę, młody a wcale nie taki głupi. – Nahur nie krył zaskoczenia.
Potem obaj spojrzeli na Kerva z pytaniem w oczach.
– Nie – odrzekł. – Tamto zostawcie na inną okazję. Być może trzeba będzie spalić to miejsce do gołej ziemi.
– Zaczekaj chociaż do świtu – doradził Nahur.
– Zbyt wiele czasu już straciliśmy. Zostało nas trzech. Kto wie, ilu dotrwa do wschodu słońca?
– Tobie naprawdę życie niemiłe.
Beszka zajrzał ostrożnie w głąb szybu i pokręcił głową.
– Ciemno tam jak w dupie. Może jednak weźmiesz pochodnię?
– W wolnej ręce wolę trzymać coś innego – stwierdził Kerv, wyciągając zza pasa Beszki nóż. – Może uda się zaskoczyć demona w ciemnościach – dodał bez wiary w głosie, podnosząc powróz z ziemi.
Przerzucił sznur przez drewniany bęben i owinął się nim w pasie, a Nahur i Beszka uchwycili drugi koniec liny. Włożył nóż w zęby i zsunął się do ciemnego szybu. Palce dłoni i stóp ślizgały się na kamieniach, rzadko natrafiając na punkt oparcia. Po jakimś czasie przestał się bujać na boki i tylko kręcił się powoli wokół własnej osi, opadając w głąb studni. A była głęboka. Znacznie głębsza niż się spodziewał.
W ciemnościach słyszał jedynie skrzypienie liny, kapiące krople i coraz cichszy odgłos sapania dobiegający z góry. Potem, gdzieś na granicy słyszalności, złowił uchem dźwięk przypominający mruczenie. Czuł teraz chłód ciągnący z dołu. Tafla wody musiała być blisko.
Splótł linę pod pachą i chwycił nóż w dłoń. Przez chwilę kręcił się jeszcze, wytężając oczy w ciemności i rozglądając dookoła. Według bestiariusza Tamareen był niewielką, lecz paskudną kreaturą, a jego mocą nie była siła fizyczna.
Kerv zatrzymał wzrok na kamiennej ścianie po lewej i zamrugał. Zdawało mu się, że w mroku widzi fragment ciemniejszy od reszty ocembrowania. Czy to otwór prowadzący do poziomej odnogi szybu? A może po prostu kamienie w innym odcieniu?
Intensywnie wpatrując się w smolistą plamę, wysunął dłoń i spróbował dotknąć czerni czubkami palców. Drugą, w której trzymał nóż, też wyciągnął przed siebie. Zwisał przez chwilę wychylony do przodu, aż wreszcie poczuł pod opuszkami ciepłą wilgoć.
Ocembrowanie studni jest zazwyczaj wilgotne. Ale powinno być zimne – pomyślał i jednocześnie uświadomił sobie, że wpatrują się w niego trzy małe, żółte ślepia. Zanim serce Kerva zabiło ponownie, najczarniejszy fragment ściany rzucił mu się do gardła. W ciasnej przestrzeni zakotłowało się, gdy płaszczkowaty demon zaatakował pazurami i kłami. Kerv nie pozostał dłużny. Dźgał i ciął nożem na oślep, szarpał, gryzł i darł błoniaste ciało paznokciami. Doromen Starszy miał poniekąd rację. Nie było czasu na strach. Walka była gwałtowna i krótka.
Kiedy wyciągnęli go na powierzchnię, cały umazany był czarną juchą. Odzienie miał poszarpane, ręce zakrwawione, a przez lewy policzek szła długa rana.
– Ładny już nie będziesz – stwierdził Nahur wyraźnie rad, że widzi go żywego.
W odpowiedzi Kerv rzucił mu pod nogi poharatane truchło bestii.
Stojący z boku Beszka podszedł bliżej i przyświecił pochodnią.
– To małe gówno tak cię urządziło? – zapytał. A potem przebił ścierwo demona mieczem z tacyru.
Wtedy, po raz pierwszy od bardzo dawna, Kerv Czyste Ostrza zaśmiał się w głos. Aż im skóra ścierpła.
– Czyli dwa demony działały w zmowie, a od Truciciela wszystko się zaczęło – bardziej stwierdził niż zapytał Nahur, gdy zasiedli wokół ogniska rozpalonego przed małą szopą. – Znaczy, całe to nieszczęście.
Ścierwo Tamareena skwierczało wśród płomieni, a czarny dym unosił się nad głowami, niknąc w mroku bezgwiezdnej nocy.
Kerv skinął ponuro, wpatrując się w ogień. To był ich jedyny sukces. Stracili większość ludzi, chociaż nie zdołali nawet zbliżyć się do Tukeleena. Na dodatek musieli zabić człowieka, po którego przybyli.
– Skąd się tutaj wziął? – zapytał Beszka, dźgając ścierwo patykiem.
– Ta studnia pamięta czasy cesarstwa albo jeszcze wcześniejsze. Kto wie, może czyhał w niej przez te wszystkie lata, czekając na dogodną chwilę? – Kerv zamilkł, a potem dodał cicho:
– Jest jeszcze inna możliwość. Moim zdaniem pewniejsza…
Spojrzeli na niego z niepokojem.
– Gdzieś w pobliżu mają gniazdo – wyszeptał i wrzucił do ognia garść patyków. Płomienie trawiące truchło buchnęły iskrami.
– Tak czy inaczej możemy podziękować Gervasowi – stwierdził już mocniejszym głosem. – Znaleźliśmy Truciciela przez zwykły przypadek.
Nahur uniósł brwi ze zdziwienia.
– Przypadek? Masz kartę z bestiariusza, na której szczęśliwym trafem znalazły się oba demony prześladujące tę wioskę. Kapłani nie czytują bestiariuszy, ale jak mniemam, Doromen spisał te poczwary zgodnie z alfabetem? Ta kolejność nie jest zatem przypadkowa…
Kerv uśmiechnął się szeroko. To właśnie była mysz, którą tak długo próbował schwytać.
– Też tak pomyślałem w pierwszej chwili. Wyłącznie przez roztargnienie – odpowiedział ku zaskoczeniu towarzyszy. – Lecz nie o alfabet chodziło. Wszystko stało się jaśniejsze, gdy przypomniałem sobie, że księga Doromena opisuje demony według hierarchii w domenie Geatusa. A także według tego, jak są ze sobą powiązane. Tam, gdzie swój plugawy jad sączy Tamareen, tam z czasem pojawi się i Tukeleen… A po nim pewnie następne demony. Nie zaglądałem do bestiariusza z księgozbioru Nevrina przez całe lata. Dlatego to przeoczyłem.
Nahur pokiwał z uznaniem, a potem rzekł:
– I nadal jesteś przekonany, że to przypadek? Obecność wśród nas człowieka, który zna pismo, zna właściwą księgę i wie o niej takie rzeczy, to według ciebie tylko przypadek?
Zdziwiony Kerv zerknął na kapłana. Po chwili dotarło do niego, co tamten ma na myśli. Ujął w dłoń gwiazdę, zawieszoną na szyi i spojrzał Nahurowi w oczy.
– Wierzysz, że on to wszystko zaplanował?
– Nie wszystko. Jednak w niemal każdym wydarzeniu związanym z tą misją widzę jego cel. Więc tak, wierzę, że on to zaplanował. Bo jeśli nie on, to kto? – odpowiedział kapłan i poczuli się naraz nieswojo.
*
Obudziło go ukłucie stali przystawionej do gardła.
– Dlaczego to zrobiłeś, Kerv? Powiedz, dlaczego? – zapytał Beszka, który stał nad nim z mieczem w dłoni. Ostrze z tacyru wbijało się w grdykę Kerva, a po twarzy młodego najemnika spływały łzy.
– Co zrobiłem? – zapytał Kerv i w tej samej chwili domyślił się odpowiedzi. Nie ruszając głową, rozejrzał się na boki. Ciało Nahura spoczywało niedaleko, wygięte w nienaturalnej pozie. Kapłan objął ostatnią, poranną wachtę. Mógł być martwy od kilku godzin.
Jaki cel miał twój bóg tym razem? – przemknęło Kervowi przez głowę, ale nie odważył się wypowiedzieć tej myśli na głos.
– Ja tego nie zrobiłem, Beszka. Gdybym to był ja, leżałbyś obok Nahura – mówił spokojnie, zastygły bez ruchu. Beszka był wyraźnie roztrzęsiony, potrzebował czasu, by przemyśleć usłyszane słowa.
– Może jestem ci do czegoś potrzebny? Może ubiłeś Nahura we śnie. Różne rzeczy robiłeś we śnie. Widziałem na własne oczy – odparł Beszka płaczliwym głosem.
Kerv zwątpił na chwilę. A jeśli to prawda? Zaraz jednak odrzucił tę myśl.
– To nie ja! Przysięgam na Aegora. Vokel tak, Gervas też. Ale nie Nahur!
– Dlaczego miałbym ci wierzyć?
Kerv uniósł się nieco, napierając na ostrze i czubek miecza wbił się w skórę na jego szyi. Raz jeszcze spojrzał na ciało przyjaciela i… zamarł. W zaciśniętej pięści kapłan trzymał amulet z rzemienia i muszelek. Przełknął ślinę. Myśli zawirowały mu w głowie, aż wreszcie wszystkie elementy trafiły na swoje miejsce.
– Udowodnię to, tylko zaprowadź mnie do stodoły.
Beszka zawahał się, a potem skinął.
– Zgoda, ale pójdziesz tyłem.
Przemaszerowali zatem przez plac w dziwacznym szyku. Z przodu Kerv, odwrócony tyłem do celu i twarzą do Beszki. Za nim rudy najemnik z mieczem przystawionym do szyi więźnia.
Szli powoli i ostrożnie. Zwłaszcza Kerv, który ze wszystkich sił starał się nie poślizgnąć na błotnistym podłożu. Gdyby upadł na plecy, nie byłoby tragedii, gorzej, jeśli poleciałby na twarz. Do tego z ogromnym trudem panował nad chęcią obejrzenia się za siebie.
Wreszcie dotarli do wrót stodoły.
– Nikogo tutaj nie ma – oznajmił Beszka, zaglądając przez ramię więźnia do wnętrza.
Kerv tylko na to czekał. W jednej chwili odepchnął ostrze w bok, odchylił się w tył i jednocześnie kopnął Beszkę w krocze. Kiedy najemnik zgiął się wpół a ruda czupryna znalazła się na wysokości pasa, chwycił go za głowę i poprawił kolanem w twarz. Miecz wypadł Beszce z dłoni, gdy złapał się za nos.
Kerv podniósł broń, pochwycił rudzielca za kołnierz i pchnął z całej siły do środka budynku. Zaraz doskoczył do niego, odwrócił na wznak i przyparł do ziemi. Wolną ręką ujął za kark, a miecz przyłożył do piersi leżącego.
Oczy, w których wcześniej nieraz widział podziw, teraz patrzyły na Kerva ze strachem. Beszka oddychał ciężko przez rozbity nos i płakał.
Kerv przyglądał mu się ponuro. Czekał.
Wreszcie usłyszał szelest. Skrzypienie. Szuranie stóp. Nie byli już sami.
Czuł na sobie ich spojrzenia. Zaglądali do stodoły przez szpary i szczeliny, kilka dziecięcych głów wychyliło się zza rozwartych wrót.
Beszka wciąż sapał, pociągając nosem. Kerv przytrzymał go lewą ręką za kark, opierając czubek miecza o tors. Blisko serca.
– Posłuchaj mnie, Beszka – wyszeptał. – Tylko słuchaj uważnie. Śmierci się nie lękaj, krocz za mną ku ciemności…
Słysząc słowa modlitwy do bożego bękarta, najemnik wytrzeszczył oczy z przerażenia.
– Więc to jednak ty! Wierzyłem w ciebie…
Kerv chwycił go jeszcze mocniej i naparł mieczem, wbijając ostrze na ćwierć cala i dziurawiąc skórzany kaftan.
Wiedział, że wciąż patrzą, ale nie tylko spojrzenia mu towarzyszyły. Teraz słyszał również szepty, dochodzące z każdej strony. Modlili się razem z nim. Do Geatusa.
– Zamknij się i słuchaj! – rzekł z siłą. I patrząc ofierze prosto w oczy powtórzył, tym razem wypowiadając wersety z księgi bękarta niczym inkantację:
– Śmierci się nie lękaj, krocz za mną ku ciemności. Niech ogień, ból i rozpacz matek znaczą naszą ścieżkę!
Beszka wciąż wpatrywał się w Kerva wstrząśnięty, ale w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Wreszcie przytaknął, zrezygnowany. Kerv przesunął miecz, a potem opuścił ostrze i ciało najemnika opadło na klepisko.
Za plecami usłyszał szmer przyciszonych głosów. Potem kroki. Znów czekał cierpliwie.
Pierwszy zjawił się Umas. Po nim następni. Starsze i młodsze dzieci, kobiety. Ignorując dwójkę mężczyzn zastygłych w śmiertelnym uścisku, kierowały się w kąt stodoły. Ten sam, w którym ocalali mieszkańcy gromadzili się do tej pory. Którego strzegli.
A potem odgarnęli słomę i zaczęli kopać. Gołymi rękami, palcami zakrzywionymi niczym szpony. Bez słowa. Tępo wpatrzeni w ziemię.
Z początku przyglądał się w milczeniu. W miarę jak pojmował więcej, oczy Kerva rozszerzały się ze zdumienia, a twarz wykrzywiała narastająca odraza.
Kiedy ukończyli swoje dzieło, powstali z kolan i opuścili stodołę. Jako ostatni Umas i młoda kobieta, dla której zabił Vokela. Gdy obejrzała się, posyłając mu drwiący uśmiech, niemal zerwał się za nią z mieczem. Ale wytrzymał.
Chwilę potem w rozkopanym miejscu otworzył się drewniany właz i spod ziemi zaczęli wynurzać się inni. Mężczyźni, kobiety i starcy. W podartych łachmanach, z pustką w oczach, umazani zaschniętą krwią. Uzbrojeni w sierpy, cepy, widły. Kilkunastu opętanych przez Tukeleena. Jego horda.
Upiorny pochód przemaszerował bez słowa, dołączając do reszty czekającej na zewnątrz. Żadne nawet nie spojrzało na niego. Zupełnie jakby był przedmiotem, kimś zupełnie nieważnym. Albo jednym z nich.
Odczekał jeszcze chwilę, zaciskając dłoń na rękojeści miecza. A potem podniósł się ciężko i schował ostrze, by ruszyć za nimi. Zaprowadzą go do gniazda. Powiodą prosto do swego pana… Zamarł, słysząc nowy dźwięk. Cichy chichot dobiegający z zewnątrz.
Od strony wrót potoczyła się głowa. Po kilku obrotach zatrzymała się kilka stóp od Kerva.
Od razu rozpoznał szczerbatą gębę Ginty.
W ślad za głową, w jasnym świetle porannego słońca, do stodoły wkroczył ciemnowłosy chłopiec. Pierwsze co rzucało się w oczy, to nieludzka twarz przybysza. Dziwnie pociągła i wąska. Całe ciało chłopca wydawało się nienaturalnie smukłe. Nie tyle chude, ile właśnie smukłe. Odrodzony demon. Tukeleen Plugawy.
Wciąż jest młody, jeszcze nie w pełni mocy i sił. Jednak w jego ślepiach już siedzi mały, kłamliwy skurwysyn – pomyślał Kerv. Oszukał klechę, omamił mieszkańców wioski. Ja też dałem się zwodzić jak pijany ślepiec.
A potem wspomniał Vokela, ubitego za nic i bezbronnego w chwili śmierci – a chłopiec wygiął usta w paskudnym uśmiechu. Jakby czytał w myślach.
Przed oczami stanęli mu zaszlachtowani strażnicy – młody uniósł brwi i ułożył usta w dziubek.
Przypomniał sobie oszalałego klechę, spalonego żywcem – w oczach dzieciaka zatańczyły wesołe iskierki.
Gdy pomyślał o Gervasie, usta Tukeleena wykrzywił dziwaczny uśmiech.
Kerv zacisnął zęby. Chciało mu się wyć z wściekłości. Czy wszyscy oni zginęli przez jego głupotę? Czy przez cały ten czas był tylko narzędziem w rękach demona?
– Spotkaliśmy się już? – zapytał, patrząc w ślepia bestii ukrytej w niewinnej postaci. W głębi duszy zaś zadawał sobie inne pytania: a jeśli dał się oszukać podwójnie? Czy zwodził go nie tylko kłamliwy Tukeleen, pchając do czynów, którymi on, Kerv przeklęty, próbował odpokutować swoje winy? Czy zwiódł go również sam Geatus, bóg zła i wszelkich niegodziwości, pozwalając wierzyć, że zabijanie kogokolwiek i czegokolwiek może być działaniem na chwałę Aegora? Mamiąc ułudą, że słyszy głos sumienia, podczas gdy słyszał podszepty bożego bękarta? Czy to przez pychę i próżność ustawił się ponad innymi, których osądzał i karał, przekonany o słuszności obranej drogi do odkupienia? I wreszcie, kim była postać ze snu, która obiecywała rozgrzeszenie? W czyim imieniu działał przez cały czas, zaślepiony lub nieświadomy?
Tymczasem demon przyglądał mu się uważnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem. Czy pomiot Geatusa potrafi tak dobrze udawać? Kerv nie zdołał tego rozstrzygnąć, więc sięgnął po miecz.
– To ci nie pomoże… – zapewnił Tukeleen głosem dorosłego mężczyzny, ale zamilkł na widok ostrza z tacyru.
– Boisz się mnie – stwierdził Kerv i jednocześnie sam przestał się bać. Nie pragnął niczego, co mógłby mu zaoferować podstępny pomiot Geatusa. Poza śmiercią, ale o nią nie musiał nikogo prosić.
– Czy wiesz, że razem możemy przywrócić do życia twoją panią? – zapytał demon, a jego namiętny, kobiecy głos brzmiał dokładnie tak, jakby te słowa wypowiedziała Calevee.
– To ja wydałem ją na śmierć – odparł człowiek.
Tukeleen zrozumiał swój błąd i odsunął się na trzy kroki.
– Byłeś jednym z nas… – zaczął. Dla odmiany dziecięcym głosikiem.
Nie mógł zacząć gorzej. Kerv warknął niewyraźnie i ruszył do ataku. A wtedy demon rzucił się do ucieczki.
*
Biegł za dzieckiem z mieczem w dłoni i myślał, jak paskudnie to musi wyglądać z boku. Gonił między domostwami, potem przez pole aż do pierwszej linii drzew. Demon w ludzkim ciele był naprawdę szybki i zwinny. Na skraju lasu Kerv zawahał się, obawiając pułapki zastawionej przez resztę hordy i zatrzymał, aby złapać oddech. Potem ostrożnie wkroczył w gęstwinę pełną kolczastych krzewów i ciernistych drzew.
Gdzieś przed sobą wciąż słyszał szelest więc szedł dalej, nieustannie nasłuchując i przedzierając się przez wysokie paprocie; zrywając z twarzy pajęczyny, odgarniając liście ciężkie od pijawek i kleszczy.
Wreszcie wyszedł spomiędzy krzaków i przystanął na skraju otwartej przestrzeni otoczonej lasem. Przed nim rozciągała się bagnista niecka. Skrzywił się i zasłonił twarz ręką, gdy niewiarygodny smród uderzył w nozdrza. Jakby dostał cios pięścią. Powietrze ciemne było od wirujących i bzyczących tabunów. Zmrużył oczy – to kłębowiska much i komarów krążyły szaleńczo nad trzęsawiskiem. Pod nimi, zanurzone w płytkim bagnie, leżały wzdęte ciała. Dziesiątki ciał. Ludzkich i zwierzęcych. Aż przysiadł, oszołomiony tym widokiem. Nie tego się spodziewał.
Zszedł w głąb niecki i ruszył przez podmokły teren, ostrożnie stawiając kroki na kępach brązowej trawy. Oddychał ciężko, już po kilku krokach rozbolała go głowa. Idąc, wciąż rozglądał się na boki. Minął martwego jelenia z opuchniętym brzuchem, w który upchnięto coś wielkiego i kanciastego. Potem zwłoki kobiety. Jej brzuch był dosłownie rozerwany od środka, a oczy wpatrywały się pustym wzrokiem w niebo.
Nieco dalej dostrzegł Madera.
Łysy wiarus wciąż jeszcze żył. Leżał na plecach, w błocie, a koszulę i skórzaną kurtę rozdarto na nim, odsłaniając korpus. Jego ciało, rozcięte uprzednio trzema długimi sztychami układającymi się w prostą gwiazdę, pozszywano podobnie jak u Pelona. Tymi samymi grubymi nićmi zszyto usta Madera. Wzrok miał nieprzytomny, prawdopodobnie otumaniono go jakimś wywarem, ale gdy zobaczył nad sobą Kerva, jęknął cicho, a ten aż podskoczył słysząc żywy głos pośród koszmaru. Czyste Ostrza przystawił palec do ust:
– Wrócę. Obiecuję, że wrócę.
A potem poszedł dalej. Mader odprowadził go przerażonym spojrzeniem, a jego brzuch lekko wzdymał się i ruszał rozpychany przez plugawego intruza, który układał się właśnie we wnętrznościach mężczyzny.
Z każdym krokiem Kerv stąpał z większym trudem. Obraz, jaki rozpościerał się przed nim, obezwładniał i przygniatał swoim okropieństwem. A przecież widział wcześniej rzeczy okrutne i straszne. Sam brał w nich udział. Tylko dlatego resztkami sił opierał się bezmiarowi zła wypełniającemu bagniste uroczysko. Czy zatem ktoś przygotował go na ten właśnie dzień, oddając niegdyś we władanie demonicy? Czy zło, które oglądał i czynił w przeszłości miało być teraz jego tarczą i siłą?
Blady na twarzy mijał szkielety ogryzione już przez robaki i truchła dawno uległe rozkładowi. Ciała surogatek martwych od niedawna lub nadal żywych. Z brzuchami wciąż wzdętymi lub już otwartymi, z których wydostały się bądź zostały wyjęte istoty zrodzone w koszmarnej parodii narodzin. Nawet nie chciał zgadywać, co w nich zaszyto by wypełnić bluźniercze dla Aegora i natury rytuały.
Wreszcie stanął na środku grzęzawiska. Cały się trząsł, kręciło mu się w głowie i z trudem powstrzymywał wymioty. Ile zła przyszło na świat i poszło w świat z tego miejsca? Czy właśnie tutaj, w tym plugawym miejscu, przywołano do życia Calevee?
Pod białą sierścią opinającą brzuch łani, która leżała u jego stóp, coś się poruszyło, naciągając skórę od środka. Zaraz potem na jasnym włosiu pojawiła się krew i z wnętrza wysunął się czarny pazur. Kerv bez namysłu przeszył mieczem wzdęty brzuch zwierzęcia.
Coś wydało z siebie ostry pisk i zaszamotało gwałtownie wewnątrz łani. Dźgnął ponownie i w tej samej chwili usłyszał przeraźliwy wrzask niosący się ponad bagniskiem. Spojrzał przed siebie, wciąż mrużąc oczy.
Nie był sam.
Na tle uschniętych szarych drzew po drugiej stronie mokradła czekała na niego horda. Wieśniacy stali w grupie, po kolana w bagnie, uzbrojeni jak pospolite ruszenie. Nie dostrzegł ich wcześniej poprzez kłęby much i załzawione oczy. W szarych łachmanach niemal zlewali się z tłem. Ale wiedząc na co patrzy, przyjrzał się im dokładnie.
Byli tutaj wszyscy mieszkańcy Starej Studni. Dzieci Aegora i plugawy pomiot Geatusa. Młodzi, starzy i ci, których wieku nie sposób odgadnąć. Stali za daleko, by mógł widzieć ich oblicza, ale był pewny, że uśmiechają się tym samym grymasem, który widział wcześniej u demona z twarzą dziecka. Przecież wszedł prosto w ich pułapkę.
Gęste powietrze znów rozdarł wrzask. Tukeleen ruszył, by poprowadzić hordę do walki, ale zatrzymał się natychmiast, gdy miecz Kerva zawisł nad kolejnym nabrzmiałym truchłem. Na ten widok Czyste Ostrza uśmiechnął się z zadowoleniem. Nadszedł czas na jego niespodziankę. Spojrzał za siebie przez ramię. Najpierw z niepokojem, ale po chwili oczy mu rozbłysły, a przygarbione ciało wyprostowało się, jakby nadzieja tchnęła w nie nowe siły.
Na wzniesieniu, z którego niedawno Kerv zszedł w głąb bagnistej niecki, stał teraz Beszka. Nawet z daleka widać było rudą czuprynę. W obu dłoniach najemnik trzymał pękate manierki z żywym ogniem.
Śmierci się nie lękaj, krocz za mną ku ciemności. Ogień, ból i rozpacz matek znaczą naszą ścieżkę. Trudno było zaufać inteligencji młokosa, ale Kerv nie miał wyboru. Markując śmiertelny cios zdał się na bystrość Beszki i zaufał, że odwracając się do młodego najemnika plecami, nie przyjmie żelaza pod serce. I że tamten nie ucieknie korzystając z okazji, tylko pójdzie śladem Kerva, gdziekolwiek go zaprowadzi.
Zaryzykował wszystko, zdając się na prostą sztuczkę, którą miała wyprowadzić w pole mistrza fałszu i obłudy oraz jego sługi. Widać obaj z Beszką wypadli wiarygodnie. A może pewny swego Tukeleen nie spodziewał się takiego kroku z ich strony?
Tymczasem Beszka odkorkował manierkę i rzucił szerokim łukiem na lewo od Kerva. To samo zrobił z drugą, tyle że cisnął ją na prawo. A później powtórzył to z kolejnymi dwoma, które wyjął z sakwy zawieszonej na ramieniu.
Przez chwilę niewiele się działo. Płonąca czerwonym ogniem ciecz rozlała się w płytkich kałużach, nie gasnąc w zetknięciu z wodą. Na tym polegała jej magiczna natura i Kerv miał nadzieję, że płomienie pochłoną chociaż kilka z makabrycznych inkubatorów.
Ale potem zdarzył się cud. W jednej chwili ogień nasilił się gwałtownie i buchnął w kilku innych miejscach z nową mocą. Następnie popędził dalej, przez bagnistą nieckę, ogarniając upiorne cmentarzysko i zarazem wylęgarnię oraz kępy brązowej trawy. Płomienie miały teraz dziwny, niebieskawy kolor. Zupełnie jak w koszmarach nawiedzających Kerva od wielu dni.
Beszka krzyknął radośnie, a świta Tukeleena zawtórowała mu, wydzierając się żałosnym chórem, gdy żywy ogień dotarł na drugą stronę mokradła. Już po chwili błękitny pierścień domknął się, zamykając Kerva i hordę demona w ognistej pułapce.
Bagienne powietrze! Kerv słyszał o jeziorach, które eksplodowały w czasie burzy, lub tygodniami płonęły niebieskim ogniem.
W niemal każdym wydarzeniu związanym z tą misją widzę jego cel… – powiedział Nahur dzień przed swoją śmiercią. Może to i prawda – pomyślał Kerv. Ale czy była to sprawka Aegora, czy zwykłe zrządzenie losu, nie miało już znaczenia.
Zerwał łańcuch z gwiazdą i odrzucił daleko w bok. Ciążył mu przez cały ten czas, ranił, krępował nie tylko ciało, ale i myśli. Nie dla Aegora będzie walczył i zabijał. Nie dla jego pokrętnych celów wyciągnął ostrze. I szczerze wierzył, że nie dla Geatusa.
Robi to dla siebie.
Zacisnął palce na rękojeści miecza z tacyru i ruszył powoli, brodząc po kolana w bagnisku, a wokół szalały płomienie. Kroczył sam pośród demonów narodzonych, nienarodzonych i tych ścierających się w duszy Kerva. Gdy horda wyszła mu naprzeciw, krzyknął i przyspieszył kroku.
Zaczął od dzieci. A wszystkie demony świata zawyły.
I nadal nie wiedział, czy wyją z wściekłości, czy z radości, że znów zabija.