Marie Paradis szła wąską uliczką, rozkoszując się zapachem ozdabiających okiennice kwiatów. Przyjemny letni wiatr targał białą suknią. Kobieta mijała ludzi, których twarze widziała po raz pierwszy. A w niewielkim, leżącym w dolinie miasteczku Chamonix, ukrytym w cieniu majestatycznych Alp, było to co najmniej dziwne. Ale coś się zmieniało. W ostatnim czasie widywała coraz więcej przyjezdnych. Nie przeszkadzały im w podróży nawet wojny. Do wioski, która nie posiadała choćby jednego château, przyciągały ich góry.
A raczej jedna, konkretna góra. Zdobywająca szybką sławę, Mont Blanc.
Marie dotarła do największej posiadłości w tej dziurze, jak często określała Chamonix. Niegdyś kochała to Sabaudzkie miasteczko, nie tak dawno dopiero przyłączone do Francji, ale z każdym rokiem przygnębiało ją coraz mocniej. Od śmierci matki, po utracie rodzinnego domu, nie było tym samym miejscem. Zamknięta w klatce utworzonej z ośnieżonych skał, samotna, bez perspektyw na inną przyszłość. I praca, która choć dawała dach nad głową i sprawiała, że nie musiała martwić się o dzień jutrzejszy, ostatecznie przyprawiała ją o mdłości. Gdyby nie ten obrzydliwy Thierry, może byłoby inaczej…
– Jesteś wreszcie. Mówiłem ci, że organizujemy dziś kolację dla pana Gerarda i Clovisa. Przybyli z daleka i mają wypchane mieszki. Wiesz, co to oznacza, prawda? Lepiej, żebyś zdążyła wszystko przygotować.
Marie minęła w progu barczystego gospodarza i od razu udała się w stronę kuchni. Choć dawno temu zaczynała jako pokojówka, Thierry z roku na rok wykorzystywał kobietę coraz bardziej. Obecnie była jedyną służącą w posiadłości państwa Le Bon, więc wszystko było na jej głowie. Radziła sobie jednak doskonale. Choć miała za sobą trzydzieści lat życia, z których połowę przepracowała dzień w dzień, nigdy nie narzekała na wysiłek i zmęczenie. Szczupła, niska, krucha, a jednak silna i wytrzymała. Po matce…
Przyrządzając pieczone kacze udka i marynowane warzywa, myślała o tych, którzy będą zajadać się jej wytworami. Pewnie jakieś wyższe sfery. Kiedyś marzyła o tym, żeby poślubić szlachcica, zamieszkać z nim w zamku i żyć jak prawdziwa dama. Może to dobra okazja, aby takowego poznać? Poprzedniego dnia podsłuchała rozmowę gospodarza z panem Gerardem. Dowiedziała się z niej, że przybyli z drugiego końca Francji jegomoście zamierzają wdrapać się na szczyt Mont Blanc. Pewnie im się to uda – myślała. Góra została zdobyta po raz pierwszy, gdy Marie miała osiem lat. Od tego czasu nie jest już takim mistycznym, rytualnym miejscem, gdzie dostęp ma jedynie Bóg. A przybyła do Chamonix dwójka mężczyzn pieniądze ma, to jest pewne. A kto ma pieniądze, ten osiąga to, czego chce. Wykupią tylu tragarzy, ilu zechcą, i tylu pomocników, ilu połasi się na parę monet. Może panicze zostaną tam nawet wniesieni.
Rozmyślanie przerwał jej Thierry, który niespodziewanie wparował do kuchni. Stanął tuż za Marie. Czuła na karku jego oddech. Swąd alkoholu i tytoniowego dymu napawały ją obrzydzeniem.
Jednym łapskiem podciągnął suknię, tak że delikatne treny znalazły się na wysokości bioder. Drugą rękę położył tuż pod biustem, tam gdzie kończył się podniesiony stan.
– Wszystko gotowe? – zapytał ochrypłym głosem.
– Prawie.
Tę szczątkową wymianę zdań zakończył delikatnym klapsem. Suknia opadła, gospodarz opuścił kuchnię. Marie wbiła nóż w kacze udko z taką siłą, że ostrze dosięgnęło drewnianego stołu. I w tej samej chwili obiecała sobie, że zmieni swoje życie.
*
Marie wyszła z namiotu i zaciągnęła się wolnością, którą niosło górskie powietrze.
Spojrzała na białe wierzchołki. Z jednej strony wyglądały na niedostępne, odległe, niepisane dla ludzkich stóp. Z drugiej zaś droga do pierwszego obozu nie była wcale taka trudna. Wynajęci przez przybyszów tragarze, z pomocą zwierząt, wynieśli cały sprzęt. Najlepszy przewodnik prowadził najlepszą trasą. Tak czy siak wiedziała, że to dopiero rozgrzewka. Że drabinki, raki i alpensztoki nie są z nimi dla ozdoby. Na szczycie Mont Blanc osiadły gęste, białe chmurzyska, skutecznie zakrywając łeb giganta. Choć pogoda dotychczas dopisywała, Marie dostrzegła pierwsze szare obłoki, a w oddali niebo ciemniało złowrogo.
– Cieszę się, że jest pani z nami, panno Paradis.
Gerard wyszedł ze swojego namiotu tak gwałtownie i niespodziewanie, że kobieta aż podskoczyła.
– Również się cieszę, panie Gerardzie – odpowiedziała Marie. Z pełną szczerością.
– Pierwsza kobieta na Mont Blanc, to będzie coś! I pomyśleć, że jest pani, bez urazy, zwykłą służącą. Albo już nie? Ten cały Thierry minę miał wielce nietęgą, kiedy po krótkiej rozmowie przy jego stole zaproponowaliśmy pani tę wyprawę. Zezwolił pani na to?
Nie. W zamian za to, okropnie pijany, zaciągnął ją na drugi koniec domu, aby małżonka niczego nie usłyszała. Bał się chyba tylko jej. Potem zgwałcił Marie. Wymierzył jej karę, nie jedną, nie dwie. Jeśli kiedyś będzie miała zamiar tam wrócić, to tylko po to, żeby napluć temu obrzydliwcowi w twarz.
– Tak, oczywiście – powiedziała jednak, gdyż nie miała najmniejszej ochoty wgłębiać się w ten temat.
Gerard pokiwał głową, poprawił grube rękawice i uniósł wzrok.
– Zaraz ruszamy. Od dziś kończy się zabawa, panno Paradis. Jest pani gotowa na tytaniczny wysiłek? Na mróz? Na wszystkie niespodzianki, które mogą nas spotkać? Czy jest pani gotowa dokonać tego, co dla większości ludzi nadal wydaje się niemożliwe?
– Jak pan widzi, wstałam jako pierwsza i jestem już przygotowana do dalszej drogi. Proszę zapytać o to pozostałych, a ja poczekam. – Kobieta nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią, choć pytania nie należały do łatwych. Ale w końcu kto ma szanse zmienić swoje życie, jak nie pierwsza kobieta, która stanęła na wierzchołku najwyższej góry Europy?
– Znakomicie! – Mężczyzna klasnął i popędził w stronę targanych wiatrem namiotów.
– Panie Gerardzie! – zawołała za nim Marie.
– Tak? Coś się stało, panno Paradis?
– Chodzi o niebo. Ciemnieje. I wiatr się wzmaga.
Gerard machnął ręką i uśmiechnął się pod krzaczastym wąsem.
– Proszę się nie martwić. Dostaliśmy informacje, że przez najbliższe dni nie musimy się obawiać pogody. To zapewne chwilowe zachmurzenie.
Po tych słowach zniknął w namiocie Clovisa.
Niedługo później wyruszyli. Siedmiu mężczyzn i jedna kobieta.
Marie szybko przekonała się, do czego potrzebne były drabinki, gdy przekraczając pierwszą szczelinę niemal nie zemdlała ze strachu.
Przekonała się również, jak ważne są raki, gdy po potknięciu wywołanym zmęczeniem omal nie spadła, wraz z dużą warstwą śniegu, w przepaść.
Następnie dogłębnie poznała termin, jakim był tytaniczny wysiłek.
Czarne chmury krążyły to tu, to tam. Straszyły, spozierały zza szczytów, jednak długo czekały z ostatecznym natarciem. A wiedziały, kiedy uderzyć.
Marie wbijała właśnie siekierkę w lodową skorupę. Ledwo się utrzymywała na stromym zboczu. Popatrzyła za siebie. Siedmiu mężczyzn, każdy z okropnym zmęczeniem i przerażeniem w oczach. Ostatnie podejście na szczyt.
I wtedy grzmotnął pierwszy piorun.
*
Z trudem uniosła przymarznięte powieki. Czuła ciężar białego puchu. Nie mogła się poruszyć. Wiedziała, że to koniec. Burza dopadła ich w miejscu, z którego nie mieli możliwości ucieczki. Widziała, jak spadają w przepaść. Jeden ciągnący za sobą drugiego. Wszyscy. Jakim cudem przeżyła? Bo przecież spadała, tak jak inni. Gdzie teraz jest? Nieistotne. Przecież i tak nikt nie znajdzie jej ciała. Chciała płakać. Za utracone marzenia, za niewykorzystane życie, za to, że tak długo godziła się na poniżanie. Za wszystkie swoje błędy. Nie była jednak w stanie zrobić nawet tego.
– Witaj.
Ktoś odgarnął przygniatający ją śnieg i wygramolił na zewnątrz. Leżąc, spojrzała przed siebie. Siedmiu mężczyzn, ułożonych w równym rzędzie, leżało tuż obok. Wszyscy mieli założone na klatce piersiowej ręce. Wszyscy też byli nieruchomi niczym skała. Ósmy klęknął tuż przy głowie Gerarda. Pogładził jego siwy policzek i przeniósł wzrok na Marie. Nieznajomy był w wielce sędziwym wieku. Długie, siwe włosy i broda powiewały na zimnym wietrze. Mróz nie imał się jego pomarszczonej, ale pełnej życia i ciepła twarzy, ani jego kościstych, niczym nie osłoniętych dłoni. A przecież miał na sobie jedynie zwykłe łachmany przykryte połatanym płaszczem.
– Co… co… – Marie próbowała coś wybąkać. Bezskutecznie.
– Spokojnie. Mam dla ciebie propozycję. Z tych nie do odrzucenia.
– Kim…
– Ach, nie przedstawiłem się, racja. Ludzie zwą mnie Kościej. Kościej Nieśmiertelny. A teraz, jeśli pozwolisz, przejdę do konkretów.
Okropnie chudy starzec wstał i uniósł głowę. Zmierzył wzrokiem lodową ścianę a następnie spojrzał prosto w oczy Marie. W szarej tęczówce dostrzegła pustkę i coś, co sprowadziło na nią lęk. Gdy Kościej przemawiał, z ust nie wydobywał się nawet najmniejszy obłoczek.
– Zapewne nigdy o mnie nie słyszałaś, ale nie dziwię się. Nie jestem Jezusem, Zeusem, ani Thorem. Nie piszą o mnie tak wielu ksiąg. No i nie pochodzę z tych terenów. Choć cząstka mnie jest tutaj już od setek lat. Wracając jednak do propozycji.
Starzec wydobył spod płaszcza dwie, wypełnione przezroczystym płynem, fiolki. Uśmiechnął się i kontynuował:
– Na szczycie, na który zmierzałaś, dawno temu ukryłem coś bardzo cennego. Wtedy byłem pewien, że żaden człowiek nigdy nie pokona tej góry. Jak widać, nie doceniłem was. Gdy dwadzieścia dwie zimy temu pierwsze ludzkie stopy dosięgnęły nieosiągalnego, bałem się, jak jeszcze nigdy. Jednak, niczego nie znaleźli. W kolejnym roku, kolejni ludzie, również nie zwrócili uwagi na mój skarb. I wtedy zrozumiałem. Znaleźć może go tylko kobieta. Nie pytaj mnie, czemu. To długa opowieść. Może kiedyś, gdy będziemy mieć jeszcze okazję porozmawiać…
Marie czuła, że odpływa. Że uchodzą z niej resztki sił. Resztki życia. Wybąkała:
– Kon…kre…ty.
– Tak, tak, oczywiście! Widzisz, gdyby nie ja, skończyłabyś tutaj dzisiaj tak, jak twoi towarzysze. Ale zrozumiałem również, że jeśli nie ty, w końcu zrobi to inna kobieta. Że w końcu jakaś znajdzie to, co znalezione zostać nie może. A więc, droga Marie, sprawa jest całkiem prosta. W jednej ręce mam żywą wodę, która sprawi, że twoi przyjaciele wrócą do tego świata. Będą pełni sił, pomogą ci zdobyć szczyt. W drugiej zaś mam wodę martwą, której łyk sprawi, że wszystkie niedogodności owej wyprawy pójdą w zapomnienie. Całą fiolkę dostaniesz zaś, gdy tylko zniesiesz dla mnie skarb. Wypicie jej przyniesie ci długowieczność, o jakiej żaden śmiertelnik marzyć nawet nie może. To wszystko.
Marie rozważała dwie opcje. Albo już umarła, i to wszystko to jakieś pośmiertne omamy, albo to rzeczywiście istota, która posiada nadludzkie moce. W końcu nikt nie przeżyłby w tych warunkach w takich łachmanach. Nie miała już przecież nic do stracenia.
– Czemu… – zaczęła.
– Czemu nie pójdę po swoje sam? Widzisz, nie ten wiek. Tutaj przyleciałem na swym wierzchowcu, ale on też już sędziwy. Ledwo tu dotarł, nie wiem, co byłoby wyżej. A został mi tylko on. Zanim się zgodzisz, poświadczę mym słowom.
Kościej kucnął przy Marie, wlał jej do ust odrobinę wody z fiolki. Przełknęła. Zaczęła ruszać palcami u rąk. Zaraz potem u nóg. Miała siłę sama wstać. Czuła, że znowu żyje. Że może wszystko. Że to, co się właśnie dzieję, jest darem, a tajemniczego starca zesłał jej sam Bóg.
– Niesamowite… – stwierdziła patrząc w paskudną, pomarszczoną gębę staruszka.
– No więc? Jak będzie? – zapytał, choć znał odpowiedź.
– Co mam przynieść? I jak to znajdę?
– Po prostu idź za biciem serca.
– Jak to? Mam słuchać swojego serca?
– Nie, droga Marie. Masz słuchać bicia mojego.
Po tych słowach starzec wlał do siedmiu ust wodę z drugiej fiolki. Na oczach kobiety twarze mężczyzn odzyskiwały kolor życia, a ciała zaczęły się poruszać. Gdy wstali i rozejrzeli się ze zdziwieniem, Kościeja już tam nie było. Marie zdążyła jeszcze zobaczyć skrzydlatego wierzchowca, który niosąc na grzbiecie garbatego chudzielca, niknął gdzieś w dole.
– Marie… co się stało? – zapytał Gerard.
Kobieta spojrzała w kierunku wierzchołka Mont Blanc i odpowiedziała, pewna siebie:
– Wszystko dobrze, panie Gerardzie. Była mała lawina, straciliście przytomność. Mamy do nadłożenia trochę drogi, ale to nic. Jutro zdobędziemy szczyt!
*
Szczyt zdobyli w samo południe.
Marie szybko utraciła siły po wypiciu tajemniczej wody, na szczęście towarzyszom nie zabrakło jej do samego końca. Podczas ostatniego podejścia była ich bagażem, który musieli wtargać. Teraz nie czuła jednak żadnego zmęczenia.
– Udało się! – wrzeszczał Clovis.
– A jakże inaczej, bracie! – dopowiedział Gerard, którego ośnieżone wąsy wyglądały wielce groteskowo.
Marie podeszła na skraj wierzchołka i rozłożyła szeroko ręce. Radowała się chwilą, której dostąpiła jako pierwsza kobieta na świecie. Chmury, które jeszcze chwilę wcześniej osiadły na Mont Blanc, rozstąpiły się niczym pod rozkazem. Jakby ktoś uznał, że byłej pokojówce należy się celebrowanie tej chwili w pełnej krasie. I jednego była pewna. Nigdy nie zapomni tego widoku. Poszarpanych, białych gór, które tonęły w obłokach. Marie była ponad tym wszystkim. Ponad tym, co znane człowiekowi. Ponad swoimi słabościami i lękami.
Ponad poprzednim życiem.
I choć jako dobrze wychowana dziewczyna nie miała w zwyczaju używać brzydkich słów, tym razem, tym jednym razem, zrobiła wyjątek i wykrzyczała:
– Spierdalaj na zawsze, Thierry! Spierdalaj na zawsze, dziuro! Spierdalaj na zawsze, stary świecie!
Towarzysze wyprawy nie zwrócili nawet na kobietę uwagi. Próbowali za to utkwić na alpejskim kolosie flagę z dziwacznym symbolem przypominającym koguta. Gdy Marie ochłonęła, zamknęła oczy i wytężyła słuch.
Puk.
Puk.
Puk.
Bicie serca. Podążyła za dźwiękiem na przeciwległy skraj wierzchołka. Ujrzawszy samotny kamień wiedziała, co ma zrobić. Dudniący dźwięk chciał rozsadzić oblodzoną skałę. Dźwignęła ją z trudem. Głaz potoczył się chwilę i zniknął w przepaści. Odgłos stał się wyraźniejszy. Kobieta, za pomocą siekierki, pospiesznie zaczęła rozgarniać śnieg, aż w końcu dotarła do celu.
Serce było czarne.
Ruszało się jednak i biło jak w żywym ciele. Marie schowała znalezisko pod skórzaną kurtę i wróciła do reszty zdobywców.
– Panno Marie, jak się czujesz jako pierwsza kobieta na szczycie lodowego giganta?
– Nigdy nie czułam się lepiej – odpowiedziała zupełnie szczerze.
*
– Ma pani gościa. Mówi, że chce pani pogratulować. – Głowa Clovisa pojawiła się nagle w wejściu do namiotu.
– Dziękuję, panie Clovis. Niech wejdzie – odpowiedziała Marie, która mogła spodziewać się tylko jednej osoby. Nie sądziła jednak, że odwiedzi ją tak szybko. Dopiero co zeszli do pierwszego obozu, nie zdążyła nawet dojść do siebie.
– Piękny dzień, prawda? – rzekł Kościej Nieśmiertelny, gdy tylko wszedł do środka. Usiadł na ziemi, tuż przy leżącej kobiecie.
– Udało się – stwierdziła.
– Wiem.
– Co z moją wodą?
Nie wiedziała, co w praktyce oznacza długowieczność, jednak miała już w głowie dziesiątki pomysłów na jej wykorzystanie. Starzec bez zawahania sięgnął pod płaszcz, po czym wręczył jej do ręki wypełnioną pod sam korek fiolkę. Marie skinęła w zamian głową w kierunku stojącej w kącie szkatuły.
– Dziękuję. – Kościej wyciągnął serce i schował do kieszeni.
– Dlaczego jest czarne? – zapytała Marie.
– Ach, gdybyś miała tyle lat, co ja, wierz mi, twoje serce również nie byłoby takie… nieskalane. Wiele pytań chodzi ci po głowie, co?
– Czytasz mi w myślach. Jednak teraz marzę tylko o śnie. Może odwiedzisz mnie jeszcze?
– Wątpię. Ale kto wie? Naszego pierwszego spotkania też nie planowałem jakoś specjalnie wcześniej.
– Powiedz chociaż, dlaczego ja. Dlaczego to musiała być kobieta.
Starzec wyraźnie spochmurniał. Wcześniej nie wyglądał na kogoś, kto potrafi wykrzesać z siebie takie emocje.
– Widzisz… nikt nie jest całkiem taki, jakim go malują. Choć ludzie źle o mnie mówią, nie znają mojej historii.
– A jaka ona jest? – Marie, z trudem, usiadła naprzeciw Kościeja.
– A taka, że grupa chłopów zaciągnęła moją ukochaną do puszczy. Za wiedźmę ją uznali. Przywiązali do drzewa, przypalali pochodniami każdy skrawek ciała, potem jeden po drugim, zbryzgali własnymi nasieniami. Na koniec zostawili wilkom na pożarcie. Wtedy wyciąłem własne serce i postanowiłem je schować. Ale nie dlatego, że chciałem w ten sposób chronić swoją nieśmiertelność. Dlatego, że nie chciałem, aby zabiło kiedykolwiek dla jakiejś kobiety. Później odwiedziła mnie ukochana. W snach, a może na jawie, nie wiem. Rzekła, że chce, abym był szczęśliwy, więc sprawiła, aby moje serce usłyszała każda kobieta chodząca po świecie. Dopiero niedawno to zrozumiałem. Po tym zniknęła i nie pojawiła się już nigdy więcej, a ja ukryłem to, co daje mi nieśmiertelność, tam gdzie miałem nadzieję nikt nie dotrze. Choćbym na wieczność miał byś samotnym dziadem, nie chcę innej. Taka jest moja historia. Nie byłem zły, Marie. Jednak życie nas zmienia. Będę mścił się na ludziach w nieskończoność. Ty też zemściłabyś się na mordercy matki. Tak jak i na tym chamie, który perfidnie wykupił wasz dom i wyrzucił cię na ulicę. Na koniec zemściłabyś się na tym, który przez tyle lat dawał ci pracę, a zarazem sprawiał tyle bólu.
– Mnie jednak pomogłeś.
– Miałem w tym swój interes.
– No tak… – Marie zamilkła. Po dłuższej chwili ciszy postanowiła zadać jeszcze jedno pytanie: – Co teraz zrobisz ze… swoim sercem?
Starzec wstał i podszedł do wyjścia. Zamyślił się na chwilę, ale odpowiedział pewnie:
– Gdyby nie żądza zemsty, sam dawno bym je przebił. Nieśmiertelność, tkana z nici niekończących się bólu i tęsknoty, nie jest niczym przyjemnym. Jednak czuję, że jeszcze wiele ludzkich istot musi zapłacić za krzywdy. Myślę zatem, że tym razem będzie to Czomolungma. Dwukrotnie wyższa, dwukrotnie groźniejsza. Znajdę jakiś sposób na wyniesienia serca na dach świata. Mam paru dłużników. I tam już z pewnością nikt nigdy nie wejdzie. Bywaj, panno Marie.
Starzec wyszedł z namiotu i ruszył w dół zbocza. Choć polubił nieco tę kobietę, nie czuł się źle z tym, że zostawił jej fiolkę ze zwyczajną wodą. Pobraną z tej samej rzeki, nad którą czekał teraz na niego czarny koń ze skrzydłami z kości. Kościej nie miał bowiem w zwyczaju układać się z ludźmi, a już tym bardziej dotrzymywać dla nich słowa. Choć po chwili dotarło do niego, że przecież podarował jej drugie życie. Czy będzie długie, tego nie wiedział. Dzięki niemu jednak ośmiu ludzi, zamiast gnić w cieniu góry, ma się całkiem dobrze.
Włożył rękę do kieszeni płaszcza i zacisnął dłoń na spokojnie bijącym, czarnym sercu. Przez jedną, krótką chwilę miał ochotę zgnieść je na miazgę. Wbił kościste palce w pulsujący organ. Zwolnił uścisk.
Jeszcze nie tym razem.