Kluentia przesyła pozdrowienia swej siostrze Awicie. Jeżeli ty miewasz się dobrze…
Z westchnieniem odłożyłam tabliczki na stolik, gdzie leżała już przeczytana reszta dzisiejszej korespondencji. Zostawiłam tylko jeden list, a i tak nie byłam pewna, czy chcę akurat teraz zawracać sobie głowę Kluentią i jej problemami.
Potarłam dłonią oczy, zmęczone czytaniem przy resztkach dziennego światła. Mrok wkradał się powoli do Domu Westalek, co oznaczało, że niedługo zacznie się moja służba. Powinnam zawołać niewolnicę, kazać się odpowiednio uczesać i ubrać, żeby nie spóźnić się do świątyni.
Jeszcze chwilkę, powiedziałam sobie, i dodałam, Bądź dzielna, Awito, i doczytaj list od siostry, bo jak tego nie zrobisz, to przez cały czas przy ogniu, zamiast się skupiać na bogini, będziesz myśleć, o co Kluentii chodzi tym razem. A jak takie gapiostwo się kończy, wiesz aż za dobrze, prawda?
Wzdrygnęłam się na wspomnienie zaciśniętych warg i zmarszczonych brwi mojej przełożonej. Pełne potępienia spojrzenie, jakim Virgo Maxima obdarzała westalki nie dość starannie uczesane, nie dość formalnie ubrane lub, co gorsza, nie dość gorliwie wypełniające swoje obowiązki, nader często padało właśnie na mnie. Nie, zdecydowałam. Już wolę od razu wiedzieć, o co chodzi.
Sięgnęłam po list. Zastanowiłam się przez moment, czy nie przywołać niewolnicy i nie kazać zapalić lamp, ale zdecydowałam, że chyba wolę zabrać te nieszczęsne tabliczki i pójść do atrium. Przynajmniej dowiem się, czego chce moja starsza siostra, w nieco przyjemniejszym miejscu niż pełen smrodu oliwnej lampki pokój.
***
Nie zawsze czułam się dobrze w Domu Westalek, ale atrium, muszę przyznać, bardzo lubiłam. Było imponujące: eleganckie i przestronne, oświetlone jasno płonącymi lampami, a w dzień – naturalnym światłem wpadającym przez otwarte w dachu compluvium. Black ognia odbijał się w sennej powierzchnię wody w dwóch wyłożonych marmurem płytkich basenach. Nawet teraz, kiedy słońce schylało się już ku zachodowi, do atrium wpadały resztki światła. Pod ścianami, wśród roślin w ceramicznych donicach, stały marmurowe posągi sławnych westalek z przeszłości: tu jakaś Virgo Maxima sprzed stu lat, w długich szatach i z osłoniętą głową, obok niej jedna czy druga kapłanka w ceremonialnej fryzurze z siedmiu warkoczy albo w noszonym przy oficjalnych okazjach welonie. To były oczywiście zasłużone i zacne westalki, wzorce do naśladowania. Nikt nie podsuwał nam przed oczy posągów kapłanek, które zawiodły i złamały śluby, ale groza losu, który je spotkał, wisiała stale nad każdym naszym krokiem, każdą decyzją.
Usiadłam w swoim ulubionym miejscu – u stóp posągu króla Numy, ucznia bogów i założyciela naszego kolegium – i z westchnieniem sięgnęłam po tabliczki. Słuchając, jak ptaszki w klatkach rozstawionych wśród zieleni kokoszą się przed snem, wróciłam do listu Kluentii.
W Larinum jest teraz jak zwykle, przeczytałam. Nic się nie zmieniło od twojej ostatniej wizyty. To było z okazji pogrzebu Marka, prawda? O ile pamiętam, nie zaszczyciłaś nas już potem odwiedzinami na prowincji. Ale nie martw się, ja teraz z kolei przyjeżdżam do Rzymu, wykorzystując ostatnie miesiące mojego wdowieństwa na stosowne rozrywki oraz nadzór nad naprawami w rzymskiej posiadłości.
No właśnie: jako że przebudowuję obecnie willę (kupiłam na przykład nowe posągi, w tym Harpokratesa), zatrzymam się zapewne u przyjaciół. Droga Tullia Starsza obiecała mi gościnę, niewątpliwie ze względu na pamięć swego stryja i jego zasługi dla naszego zmarłego ojca. Bym pragnęła oczywiście ciebie, o umiłowana siostro moja, odwiedzić. Tak też uczynię, nie obawiaj się.
Oczekując spotkania z tobą zaniedługo,
pozdrawiam cię z miłością siostrzaną,
Twoja Kluentia.
PS. A jak liczysz na to, że znowu uda ci się wymówić obowiązkami religijnymi, to się nie łudź. Virgo Maxima uprzejmie poinformowała mie o przypadających ci zadaniach i wiem doskonale, kiedy masz czas.
Odłożyłam list z zamętem w głowie. Po pierwsze, przedzieranie się przez meandry stylu i gramatyki mojej siostry było czystą męką. Kluentia nigdy nie przepadała za książkami. Zabrano mnie z domu, kiedy miałam dziewięć lat, ale przez te parę lat naszej wspólnej nauki zdążyłam się zorientować, na ile sposobów moja siostra potrafiła wymigiwać się od lekcji i czarować naszą niewolnicę-nauczycielkę, Kore, żeby odpuściła jej lekturę kolejnych fragmentów Enniusza czy Homera.
Ale to nie wspomnienia sprawiły, że jej list i informacja o przyjeździe do Rzymu mnie zaniepokoiły. W każdej innej sytuacji uznałabym, że uwielbiająca rozrywki i miejskie życie Kluentia po prostu nudzi się w malutkim Larinum. Podejrzewałabym też, że tak naprawdę wybiera się do miasta poszukać nowego męża; w końcu minął już rok, od kiedy pochowała senatora. Jej głupie podstępy raczej by mnie rozśmieszyły niż zirytowały, a gdybym naprawdę nie chciała się z nią spotykać, zacięłabym zęby i zniżyła się do poproszenia przełożonej o dodatkowy przydział obowiązków, najlepiej poza miastem.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Kluentia wspomniała o politycznie kłopotliwym stryju swojej przyjaciółki Tullii i jego związkach z naszą rodziną. O swoim nieżyjącym mężu. O śmierci taty. O pogrzebie naszego brata. Nie byłam wieszczką, tylko kapłanką, ale nawet mnie uderzyło, ile razy w tym krótkim liście była mowa o śmierci i żałobie. Nie musiałam znać się na czytaniu znaków wróżebnych, żeby wiedzieć, że moją siostrę coś gryzie i że jej myśli krążą wokół tematów, których na co dzień bardzo skwapliwie unikała.
No i ten posąg Harpokratesa. W listach, które przez krótki czas pisywałyśmy do siebie jako dziewczynki – kiedy Kluentia była już wychowanką senatora Newiusza, a ja najmłodszą westalką – wzmianki o bogu milczenia, Harpokratesie, dość przewidywalnie pojawiały się za każdym razem, kiedy któraś z nas chciała zasugerować coś możliwego tylko do opowiedzenia przy jakimś spotkaniu w cztery oczy. Oczywiście, nie trwało to długo. Niedługo potem senator-opiekun wziął sobie Kluentię za żonę, a za moje solidniejsze kształcenie na kapłankę Westy wzięła się ówczesna przełożona i musiałyśmy obie szybciutko dorosnąć. Nie byłam pewna, czy moja siostra w ogóle o tym pamiętała – może po prostu na fali obecnej mody na egipskich bogów i tajemnice Orientu naprawdę kupiła sobie jakiś idiotyczny posąg do swojej willi? Może w ogóle niepotrzebnie się tym wszystkim martwiłam i dopisywałam do listu znaczenia, których w nim nie ma?
No cóż, pomyślałam. Zaniedługo, jak raczyła to ująć Kluentia, dowiem się wszystkiego: w tej sytuacji nie ma mowy, żebym wymigała się od spotkania.
– Pani?
Podniosłam wzrok znad listu. Syra, moja niewolnica, stała przede mną z koszyczkiem fryzjerskich przyborów w dłoni.
– To już, prawda? – westchnęłam.
– Najwyższa pora – potwierdziła Syra, patrząc na mnie z lekkim potępieniem.– Będziemy mieć szczęście, jeśli zdążymy z tym wszystkim na czas.
Jak zwykle, pomyślałam ponuro, jak zwykle.
***
Do świątyni wpadłam, oczywiście, w ostatniej chwili. Siedząca przy ogniu koleżanka obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem i wyszła bez słowa. Odprawiłam odpowiednie rytuały, wyszeptałam moją zwyczajową prywatną prośbę do Sopora, boga senności (Błagam cię, panie, nawet nie zbliżaj się do mnie ze swym bukietem przynoszących sen maków, póki nie wyjdę z tej świątyni. Spełnij moją prośbę, a złożę ci miskę bobu w ofierze), po czym, wpatrując się w rozświetlający wnętrze świątyni boski ogień, zaczęłam zastanawiać się, o co tak naprawdę chodziło w liście mojej siostry. Tyle wynikło z mojego postanowienia, że w świątyni będę skupiać się na bogini.
Kluentia była moją najbliższą żyjącą krewną – no dobrze, najbliższą krewną, z którą chciałam mieć coś do czynienia. Po śmierci ojca, który zmarł parę miesięcy po przyjęciu mnie do grona westalek, pozostałyśmy pod opieką kuratorów, matkę widując tylko sporadycznie. Zmarła zresztą niedługo potem, a jej rodzina nie utrzymywała z nami kontaktów.
Był jeszcze Marek, nasz starszy przyrodni brat z pierwszego małżeństwa taty. I była cała sprawa babki.
O nie. Nie zamierzałam zaczynać teraz myśleć o historii naszej babki Sassji i jej małżeństw. I tak, jak stąd wyjdę, nie będę mogła spać przez ten list Kluentii. Czemu w ogóle najbardziej chciało mi się spać w świątyni, kiedy musiałam pilnować, żeby ogień nie zgasł? Już raz cudem ratowałam sytuację i z ledwością udało mi się rozpalić go na nowo z ostatnich iskier ukrytych wśród stygnących popiołów. Ech, o mało co, a miałabym poważne kłopoty: płomień należałoby na nowo rozpalić, a mnie samą czekałaby publiczna chłosta oraz, co gorsza, niełaska Virgo Maxima trwająca bez wątpienia do samego końca mojej służby. A w służbie Westy czekało mnie jeszcze, bagatela, dobre kilkanaście lat.
Zostałam westalką, choć nie pochodziłam z arystokratycznej rodziny – wszystko dzięki koneksjom senatora Newiusza, przyjaciela ojca. Senator lubił powtarzać, jaki prestiż i sławę przyniósł rodzinie fakt, że wybrano mnie na kapłankę. Ja miałam na ten temat własne zdanie.
Pogrążona w rozpamiętywaniu mojej własnej historii i kłopotów, których złośliwa Fortuna nie szczędziła mojej rodzinie, omal nie odpłynęłam w sen. Kiedy otwarłam oczy, ogień się ledwie tlił. No pięknie, Awito, pięknie.
Dzięki garści suchych dębowych liści, które trzymałyśmy ukryte przed przełożoną specjalnie na takie okazje, oraz szybkiemu zlokalizowaniu zapasów cieniutkich gałązek, udało mi się zapobiec katastrofie. Chwilę później ogień płonął już jasno i równo, a ja mogłam wrócić do moich niepokojących myśli. Co też ta moja siostra tym razem narobiła?
Myśląc o Kluentii i jej kłopotach – może postanowiła wyjść za kogoś politycznie niewłaściwego? Wpakowała się w konszachty z podejrzanym towarzystwem? Została zwolenniczką jakieś ryzykownej sekty? – jakoś przetrwałam swoje godziny służby. Kiedy przyszła mnie zmienić kolejna westalka, wstałam, rozmasowałam ścierpniętą łydkę i pokuśtykałam do Domu.
Przed świątynią czekała Syra, gotowa odprowadzić mnie do pokoju i przygotować do spania. Na mój widok pokiwała głową z dezaprobatą.
– Za bardzo się martwisz, pani – powiedziała.
Nawet nie pytałam, skąd jej to przyszło do głowy. Syra była moją niewolnicą, od kiedy miałyśmy po pięć lat. Znała mnie lepiej, niż większość bliskich – że o przełożonej czy koleżankach z kolegium kapłanek nie wspomnę. Zdawała też sobie znakomicie sprawę ze faktu, że bez niej dawno bym przepadła; może dlatego często, kiedy się do mnie odzywała, brzmiała tak, jakby dodane na końcu „pani” nie istniało.
– Bo nie wiem, co się dzieje – prychnęłam. – A ja nie znoszę niespodzianek, nie lubię zagadek i szczerze nienawidzę nie wiedzieć, co się dzieje.
Syra z westchnieniem podała mi pallę. Owinęłam się w płaszcz i skinęłam głową w podziękowaniu.
***
Spotkałam się z moją siostrą kilka dni później. Kluentia przyjechała po mnie, ale kategorycznie odmówiła rozmowy w Domu Westalek – była przekonana, że ktoś nas podsłucha. Nie zgodziła się też na cztery kolejne miejsce, które zaproponowałam.
– Mam pomysł – powiedziałam w końcu, zmęczona i zniecierpliwiona. – Chodźmy jutro przed południem do świętego gaju Angerony. I tak muszę się tam wybrać, a jest szansa, że po drodze uda się nam spokojnie porozmawiać.
Ten pomysł zdecydowanie okazał się pomyłką.
Po pierwsze, choć dopiero kończył się Martius, było naprawdę ciepło, a do świętego gaju z Forum, gdzie stoi nasza świątynia i Dom, jest spory kawałek drogi. Po drugie, Kluentia założyła nowe sandały i przez pół drogi głównie rzucała przekleństwa na swojego szewca. Po trzecie, mnie z kolei rano przyłapała moja ulubiona koleżanka, Fabia, i zagroziła doniesieniem do przełożonej, jeżeli znowu wyjdę z Domu Westalek nieodpowiednio ubrana.
Muszę przyznać, że rzeczywiście raz czy drugi zdarzyło mi się wymknąć z Domu w stroju niekoniecznie dokładnie takim, jaki wiele wieków wcześniej król Numa przypisał kapłankom Westy. Zdarzało mi się też ponosić tego konsekwencje, w związku z czym wiedziałam dokładnie, jak nieprzyjemne potrafią one być. Nie miałam najmniejszej ochoty na kolejną chłostę. Musiałam więc – mamrocząc pod nosem klątwy – odziać się w przepisową pallę, która zwisała mi smętnie z lewego ramienia aż do kostek i pałętała się pod nogami. Głowę i tak bym osłoniła, bo czekał nasz dłuższy spacerek, a rzymskie słońce o tej porze roku potrafiło już grzać całkiem mocno. Poza tym wyrosłam już z czasów, kiedy wyjście z gołą głową w ramach buntu albo, znacznie częściej, z lenistwa (bo mi się nie chciało porządnie upiąć szaty) wydawało mi się mądrym pomysłem. Byłam w końcu westalką od kilkunastu lat, przez więcej niż połowę życia.
Moja siostra, jak to ona, spóźniła się na spotkanie. Kiedy w końcu jej lektyka zatrzymała się przed świątynią, Kluentia kazała niewolnikom zaczekać, po czym, ku mojemu zdumieniu, zostawiła tam również swoją osobistą służącą. W dalszą drogę ruszyłyśmy w trójkę: ja, moja siostra i Syra, niosąca kosz z napojami i przekąskami.
Kluentia założyła nowe sandały i przez dłuższą chwilę nie mówiła o niczym innym. Kiedy już skończyła rzucać skomplikowane klątwy na szewca i jego ród do dziesiątego pokolenia, zabrała się za opowiadanie mi o wyprawie do świątyni Libitiny. W pierwszej chwili chciałam ją zapytać wprost, po co nagle pojechała składać ofiary bogini śmierci i umarłych, ale doszłam do wniosku, że pozwolę się jej wygadać. Okazało się to błędem: moja siostra wdała się w szczegółowy i niemożebnie wręcz nudny opis całej podróży.
Jako że chwilę wcześniej po raz kolejny potknęłam się o własną pallę, straciłam kawałek jej perory.
‑ Przy tej okazji złożyłam też ofiary za matkę – mówiła, kiedy z powrotem zaczęłam jej słuchać. – A także za Marka, naszego czcigodnego brata…
Byłam zmęczona i zniecierpliwiona; pewnie dlatego bez zastanowienia jej przerwałam:
‑ Daj spokój, przecież go nie cierpiałaś.
Kluentia popatrzyła na mnie ze świętym oburzeniem.
– Awito! – prychnęła. – Po pierwsze to nieprawda: zawsze darzyłam naszego starszego brata głębokim szacunkiem. Po drugie, co moje lubienie albo nielubienie Marka ma do rzeczy, kiedy mowa o składaniu ofiar za niego?
– Oj, przestań – powiedziałam, zirytowana jej obłudą. – Szacunek szacunkiem, zgadzam się, zawsze należy się zmarłym, ale…
Urwałam.
– Czy to aby nie o niego chodzi? – zapytałam podejrzliwie. – No wiesz, w tej całej sprawie?
– Jakiej sprawie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Kluentia.
Przewróciłam oczami.
– Twojej – wyjaśniłam. – Twojego przyjazdu. I listu. To przez niego przyjechałaś, prawda?
Wystarczyło, że popatrzyłam na jej minę.
– Nie kręć – powiedziałam zdecydowanie. – To ty napisałaś, że chcesz się spotkać.
Kluentia bez słowa skinęła głową.
– To czemu zmyślasz, że nie wiesz, o co chodzi?
– Nie zmyślam! – zaprotestowała. – Tylko… no nie wiem, muszę ci to opowiedzieć, ale wcale nie chcę o tym mówić!
– Co się dzieje? – zapytałam, po czym dodałam:
– Nie wspominałabyś o ojcu i o Harpokratesie, gdyby to nie było coś ważnego, prawda?
Kluentia, zmęczona, z twarzą świecąca od potu i włosami potarganymi po męczącym marszu, popatrzyła na mnie tak bezradnie, że cała moja złość i zniecierpliwienie wyparowały w mgnieniu oka.
– No już, już – powiedziałam, otaczając ją ramieniem. – Usiądźmy, porozmawiamy i wszystko mi opowiesz.
***
– Masz rację, chodzi o Marka – przyznała w końcu Kluentia. – I o tatę. I w ogóle, o naszą rodzinę. A, no i o senatora.
Zmarszczyłam brwi. Niełatwo było połapać się w meandrach naszej rodzinnej historii.
Z urodzenia byłyśmy córkami zamożnego ekwity, ale nie arystokratkami. Nasz ojciec, Aulus Kluencjusz Awitus, miał jednak wątpliwe szczęście poznać, w nader niemiłych okolicznościach, kilku przedstawicieli najwyższej arystokracji, a kontakty wtedy nawiązane okazały się bardzo trwałe.
Tato został mianowicie oskarżony przez swojego przyrodniego brata o otrucie ojczyma. Tegoż przyrodniego brata, niejakiego Tytusa Oppianika Młodszego, w sądzie wspierała z całego serca bolejąca wdowa, rodzona matka mojego ojca, Sassja. Ona z kolei miała na koncie trzech wcześniejszych mężów, zmarłych w podejrzanych okolicznościach. Tato miał dwadzieścia lat i stał na drodze przyrodniego brata do przejęcia majątku Sassi. Nawet nasz rozmiłowany w genealogiach kuzyn miał kłopoty w połapaniem się w tym wszystkim.
Ojciec miał szczęście: dalekie powinowactwo z rodziną senatora Kwintusa Newiusza sprawiło, że dostał rewelacyjnego obrońcę (stryja Tulli Starszej, oczywiście, choć unikałyśmy z siostrą wymieniania jego imienia; po dziesięciu latach od ostatniej awantury politycznej ciągle nie całkiem rozsądnie było wspominać pewnych ludzi wprost). Był głośny proces, jeszcze głośniejszy wyrok, Oppianik Młodszy poszedł na wygnanie, a moja babka, o ile dobrze pamiętałam, spędziła resztę życia szukając kolejnego naiwnego, który się z nią ożeni.
– Źle pamiętasz – poprawiła mnie Kluentia. – Ojciec niewiele o niej mówił, ale jestem przekonana, że ona umarła jakoś zaraz po procesie. W tej rodzinie wszyscy umierają wcześnie….
Przypomniałam sobie ojca, ciągle zmęczonego, postarzałego przed czasem; tak naprawdę pamiętałam głównie to, że wiecznie słabował. Moje wczesne dzieciństwo: dom w Larinum, kwiaty rosnące przed maleńkim posążkiem Pana w ogrodzie, słońce padające na popiersia przodków i statuę Diogenesa w atrium, duszący zapach ziół i choroby z komnaty mojego ojca. Cichy, jękliwy głos chorego, wzywający służbę. Ojciec zawsze był tak łagodny dla niewolników, że śmiali się z niego sąsiedzi i znajomi. Syra wychowała się u nas w domu: tato mógł odsprzedać jej matkę ze sporym zyskiem, ale poproszony przez ojca dziewczynki zdecydował się zachować całą rodzinę. Kiedy umierał, nie było mnie w domu, byłam już wtedy w służbie bogini i mieszkałam w Domu Westalek. Zapamiętałam maski przodków na jego pogrzebie i atak rozpaczy dwunastoletniej Kluentii, która nagle zaczęła wrzeszczeć tak przeraźliwie, że trzeba ją było zabrać do domu. Senator Newiusz, nasz nowy prawny opiekun, musiał wysłać ją na trzy tygodnie do świątyni Eskulapa, skąd wróciła cichsza, spokojniejsza i nieskłonna do wspominania ani o ojcu, ani o jego pogrzebie.
Teraz Kluentia patrzyła na mnie tymi smutnymi, podkrążonymi oczyma, zupełnie jak tamta dziewczynka wśród pompy i masek.
– Myślę, że Marek został zamordowany – powiedziała drżącym głosem. – Tak, jak mój mąż. Tak, jak tato. I że ja będę następna.
– Kluentio – westchnęłam – ja wiem, jak to wygląda, ale zastanów się, dobrze? Tato całe życie chorował; a twój mąż miał siedemdziesiątkę, na Obie Boginie! Czego ty się spodziewałaś, że będzie żył wiecznie?
– A Marek? – zapytała Kluentia cicho. Zamilkłam. Nasz przyrodni brat nie był jakimś okazem tężyzny fizycznej, ale i nie chorował tak często jak ojciec, któremu zdrowie zrujnowało kilka prób otrucia przez ojczyma. – Za dużo tych śmierci dookoła nas.
– Rozmawiałaś o tym wszystkim z wdową? Twoją szwagierko-pasierbicą? – zapytałam.
Spodziewałam się, że zaprzeczy. Marek ładnych dziesięć lat temu ożenił się z Newią, najmłodszą córką naszego dobroczyńcy. Parę lat potem jego teść, senator Newiusz, po śmierci trzeciej żony oświadczył się swojej ślicznej wychowanicy, mojej siostrze. Ja, szczęściara, dzięki jego protekcji, miałam już wówczas plany życiowe ustalone na trzydzieści lat z góry.
Newia i Kluentia, najoględniej mówiąc, za sobą nie przepadały. Dosyć mnie więc zdziwiło, że, kiedy tylko wspomniałam o żonie Marka, Kluentia wybuchnęła płaczem.
– Ja będę następna! – szlochała. – Zginę, umrę bezdzietna, a potem Furie przyjdą po ciebie! Nasz ród wymrze, a ta jędza będzie się z nas śmiała!
– Uspokój się – powiedziałam z westchnieniem. – Jaka jędza? Newia?
– Jaka Newia?! Sassia! Nasza babka! To ona nasyła na nas wszystkich Furie! – krzyknęła.
Zamilkłam. Nagle dotarło do mnie, co chciała powiedzieć.
– Kluentio? – zniżyłam głos. – Co sugerujesz? Upierasz się, że Sassia nasyła na nas Furie, ale wiesz doskonale, że mogłaby to zrobić tylko w jednym przypadku… – urwałam.
– Jak ta, no… Klitajmestra – dokończyła Kluentia. – Gdyby tato ją… No wiesz. Gdyby ją zabił.
Poczułam, jak nagle robi mi się zimno. Furie, zsyłające obłęd boginie zemsty, karmiące się przelaną krwią. Pamiętałam, jak mnie o nich uczono. Przez wiele miesięcy budziłam się w przerażeniu, widząc we śnie demony, dręczące matkobójcę: krew w ich bezsennych oczach, wijące się czarne szaty i węże, węże we włosach.
I kto miałby być ich ofiarą? Mój cichy, smutny, wiecznie chory tato, który nigdy nie krzyczał, nawet na niewolników? Nie. Nie mogłam w to uwierzyć.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytałam.
I tak wyjaśniła się rola Newii w całej awanturze. Jak się okazało, to moja czarująca bratowa pierwsza wyjechała z tym pomysłem i po śmierci Marka zwyzywała Kluentię (mnie przy tym szczęśliwie nie było) od najgorszych. To ona wymyśliła, żeby połączyć trzy śmierci w rodzinie w jeden spisek i zasugerowała, że winna jest kobieca linia naszego rodu i że śmierć Sassji zapewne nie była przypadkiem. Czułam, że mam coraz większą ochotę wybrać się do Larinum i poważnie porozmawiać z wdową po Marku.
– Dobrze – powiedziałam po dłuższej chwili. – Zrobimy tak. Ty korzystaj z wizyty w Rzymie. Ja pójdę do świątyni Furriny i zapytam, co zrobić. W święto złożymy ofiary i spróbujemy przebłagać boginie. A potem – dodałam z satysfakcją – pojedziemy do Larinum i porozmawiamy poważnie z naszą kochaną szwagierką.
***
Następnego dnia zabrałam Syrę i pojechałyśmy pod Janikulum, tam, gdzie wzgórze zbiega ku rzece i gdzie w starym świętym gaju oddaje się cześć bogini-Furii.
Flamen Furrinalis, główny kapłan sanktuarium, wyszedł mi na spotkanie. Był starzejącym się człowiekiem, któremu trzęsły się dłonie. Kamienna cembrowina wokół świętego źródła bogini sypała się ze starości, a z gaju ktoś kradł drewno – w wielu miejscach sterczały tylko niewykarczowane pniaki. W zagajniku groźnej bogini nie czuło się przerażenia, jedynie smutek, opuszczenie i odrobinę rozczarowania, że to wszystko jest takie brudne i nieciekawe, takie… zwyczajne.
Zamówiłam u starca ofiarę z kozy, po czym zeszłam nieco niżej, w kierunku wejścia do jaskini. W powietrzu wisiał zapach palonej zwierzęcej sierści.
Rozpadlina była głęboka; weszłam w jej wilgotny mrok, wymacując drogę przed sobą. Wbrew nadziei ufałam, że uda mi się uniknąć wpakowania się w pajęczyny. Zrobiłam jeszcze krok, nie mogąc oderwać umysłu od obrazu lepkich, brudnych od kurzu nici wiszących w powietrzu. Jeszcze krok… i jeszcze… i jeszcze… Podłoga w rozpadlinie była mokra, jak w naszym domu w zimie. Tato umarł w tamtym domu. Przypomniałam sobie woskowa maskę na jego martwej twarzy i poczułam, jak niechciane łzy cisną mi się pod powieki. Nie było mnie wtedy w domu. Ciemno, tak bardzo ciemno i wilgotno. Pamiętałam ból sześciolatki na widok martwego ptaka w ogrodzie sąsiadów i nieoczekiwaną wściekłość, kiedy pontifex maximus wyciągał los z moim imieniem, skazując mnie na trzydzieści w służbie Westy. Przypomniałam sobie, jak okropnie się czułam, kiedy jako pięcioletnia dziewczynka stłukłam amforę z oliwą i zrzuciłam winę na siostrę albo kiedy omal nie zgasiłam świętego ognia mojej pierwszej nocy w świątyni. Zalana łzami, przerażona, przeżywając na nowo najgorsze, najbardziej upadlające momenty mojego życia, upadłam na kolana, a potem osunęłam się w zimne błoto – padając na twarz, jak zrozumiałam nagle, przed tymi, których obecności nie poczułam w zaniedbanym gaju, przy rozpadającym się kamiennym ołtarzu, a które tu były, obecne, ukryte, wiecznie żywe. Węże we włosach, płonące oczy, zetlałe czarne szaty jak pajęczyny ukryte w mroku, na wyciągnięcie palca ode mnie.
– Panie – wyszeptałam, głos miałam ochrypły od płaczu. – Panie, Boginie, Panie Czcigodne i Straszliwe, Dirae, Dirae, Dirae…
Nie wiem, ile czasu tam byłam, w błocie i zimnie, twarzą w twarz z Paniami, z ciemnością. Wypełzłam na zewnątrz, nie mogąc ustać na własnych nogach, nie wiedząc, czy w ogóle cokolwiek wskórałam. Zostawało wierzyć, bo nie miałam sił ani odwagi, by prosić o cokolwiek. Wiedziałam, że jeżeli zasłużyłam, otrzymam, co mi się należy, choć nawet nie wiedziałam, czego mogłabym od nich chcieć. Wiedziałam też, że nie chcę w to miejsce wracać. Nigdy więcej.
Domyślałam się też, czemu trzęsą się dłonie komuś, kto schodzi do tej jaskini codziennie, by składać ofiary.
***
Przez następne dni sama grzecznie zgłaszałam się do noszenia wody i odbierania przysiąg od testatorów, nie mówiąc o gorliwym strzeżeniu świętego ognia. Virgo Maxima była ze mnie na tyle zadowolona, że nie oponowała, kiedy oświadczyłam, że muszę odwieźć siostrę do Larinum.
– Tylko pamiętaj – powiedziała, patrząc na mnie i mrużąc oczy, jak zwykle. – Masz obowiązki, dziecko. Jesteś już pełną kapłanką, nie uczennicą. Obowiązuje cię godność i powaga i poczucie o-bo-wiąz-ku.
Obowiązki, akurat. Mój biedny ojciec. Moja przerażona siostra. Moja wredna szwagierka, której ktoś w końcu powinien solidnie zmyć głowę za wszystkie intrygi. Pewnie, że mam obowiązki.
Najgorsze było to, że ciągle nie wiedziałam, czy w ogóle ktokolwiek poza bogami jest winien śmierci Marka. Umarł nagle, we śnie. Kazał przynieść sobie wina do atrium willi w Larinum i uciął sobie popołudniową drzemkę, z której się nigdy nie obudził. Był po trzydziestce, ale mężczyznom w jego wieku też zdarza się zostać rażonym strzałą Feba, boga nagłej śmierci, zwłaszcza, jeżeli sangwiniczny temperament dokłada się w ich przypadku do trudnego charakteru. De mortuis nil nisi bene, ale stoikiem to mój brat nie był, o nie. Po trzech miesiącach nie było sposobu, by dowiedzieć się, czy go nie otruto, ale im częściej myślałam o tamtej grocie i Paniach, które w niej zamieszkiwały, tym bardziej byłam pewna, że jeżeli ktoś je wezwał Furie naszego domu, poczuję ich obecność.
Do Larinum jest kawał drogi – zdecydowanie bliżej stamtąd do Neapolis niż do Rzymu. Podróż była męcząca, a Kluentia, która dzięki towarzystwu Tulli i przyjaciółek nieco odzyskała rezon, przez całą drogę nieustannie snuła kompletnie niedorzeczne plany dotyczące zamążpójścia, ciąż i dzieci. Roznosiło mnie ze złości. Kiedy w końcu dotarłyśmy na miejsce, byłam, wstyd pomyśleć, prawie uszczęśliwiona perspektywą spotkania z nudną, pedantyczną Newią.
Jako wdowa po Marku Newia mieszkała w naszym dawnym rodzinnym domu. Dziwnie było wchodzić znowu w te progi po tak wielu latach. Sporo się zmieniło: w impluvium była nowa mozaika, a kosze z ukochanymi kwiatami mojego ojca zastąpiły modne klateczki z ptakami, ale pewne rzeczy były dokładnie takie, jak pamiętałam: bluszcz na kolumnie u wejścia, palenisko w kuchni, posąg Diogenesa w atrium.
Dom był cichy, jak zawsze od czasu, kiedy zamieszkali tu mój brat i jego żona. Nie było dzieci: jedyny syn Marka i Newii zmarł jako niemowlę przed kilku laty.
Newia wyszła nam na spotkanie: wyglądała elegancko jak zwykle, z kunsztownie zaczesanymi miodowymi lokami. Na widok mojej osoby na jej twarzy pojawił się kwaśny, fałszywy uśmiech. Z nieznanych powodów Newia jakoś nie mogła mi wybaczyć, że ja zostałam wybrana na westalkę, a ona nie. Moje zapewnienia, że chętnie bym się z nią zamieniła, bynajmniej nie pomagały.
Podeszła do nas i owiał mnie zapach egipskich olejków, którymi zawsze obficie się skrapiała.
– Umiłowana siostro – powiedziała znudzonym głosem, całując powietrze gdzieś w okolicach policzka Kluentii – i wielce szacowna dziewico Westy, bądźcie pozdrowione w mych skromnych progach…
I tak to się ciągnęło cały dzień aż do wieczora: nużąca rozmowa o zdrowiu bliższych i dalszych znajomych, o nowo narodzonych dzieciach w rodzinie, o ślubach, pogrzebach i świętach, o trudnościach z zakupem dobrej a taniej kucharki… Usypiałam na siedząco; bogowie, jakaż byłam szczęśliwa, kiedy Newia wreszcie ogłosiła, że najwyższa pora na spoczynek!
Zanim poszłyśmy spać, zeszłam jeszcze do atrium i usiadłam, jak w dawnych czasach, pod statuą Diogenesa. Kiedy dorastałam, filozof był – wstyd się przyznać! – bohaterem moich mniej lub bardziej naiwnych dziewczęcych marzeń. Winny był zresztą dokładnie ten posąg w domu taty, zapamiętany z dzieciństwa. Nasz Diogenes był młody i ładny, z włosami zakrywającymi ucho, chłopięcą sylwetką i subtelną, zamyśloną twarzą. Tak musiał wyglądać wiele lat przed tym, jak zaczął nauczać, że nie ma dobrych ludzi, a wszelkie bogactwa to złudzenie. Ileż razy mi się śniło, że całuję jego marmurowe wargi! Długo nie miałam pojęcia, że Diogenesa zazwyczaj przedstawiano zupełnie inaczej. Kiedyś naprawdę się przez to ośmieszyłam: jako kilkunastoletnia dziewczyna, podczas wizyty w willi naszego opiekuna, zobaczyłam mozaikę, przedstawiającą rozmowę Diogenesa z Aleksandrem Macedońskim. Senator był z tego dzieła, bardzo ponoć kosztownego, niezwykle dumny. Przyzwyczajona do Diogenesa w naszym atrium, nie rozpoznałam filozofa w obdartym staruchu w beczce, uznałam, ku uciesze wszystkich pozostałych gości, młodzieńczego, jasnowłosego Macedończyka za portret filozofa, i spytałam: Skoro tu stoi Diogenes, to kim jest ten brudny dziad?
Próbowałam pocieszyć się wspomnieniami, ale nie pomagały. Wymęczyła mnie rozmowa z Newią, a na dodatek podskakiwałam nerwowo na każdy najdrobniejszy dźwięk i wszędzie zwidywały mi się cienie zetlałych szat i wężowych włosów. Westchnęłam, podniosłam się z marmurowej ławeczki, rzuciłam ostatnie spojrzenie na Diogenesa i poszłam spać.
Śniły mi się osły, idące niekończącym się stadem po rzymskiej Via Nova. Dusił mnie tuman kurzu wzniecony przez ich kopyta, a ryk tysięcy zwierząt zagłuszał wszystko dookoła; bałam się, że moja głowa dosłownie rozpadnie się na dwie części; na wpół wiedząc, że to sen, za wszelką cenę starałam się obudzić.
Dopiero chwilę po przebudzeniu zdałam sobie sprawę, że wrzask nie ucichł, kiedy otwarłam oczy. Tyle, że to nie osły ryczały – ochrypły, przeraźliwy krzyk, który dobiegał do moich uszu, wydobywał się z udręczonego ludzkiego gardła.
Wyskoczyłam z łóżka i rzuciłam się biegiem do atrium; w drodze oczywiście potknęłam się o śpiącą na podłodze Syrę, ale nawet się nie obejrzałam, by sprawdzić, czy zerwała się i pobiegła za mną. Byłam sama: jakimś cudem wrzask nie obudził mojej siostry. W atrium światło księżyca wpadało między kolumnami i kładło na marmurową podłogę długie cienie. Powietrze było lodowate; błękitne płomienie, od których bił chłód, otaczały kształt wijący się w agonii na posadzce. Zajęło mi chwilę zrozumienie, że to człowiek.
W plamach księżycowego światła Newia, umierająca, miotała się po podłodze, a ja nie mogłam zrobić nic, żeby jej pomóc, ani nic, żeby przestać na to patrzeć, choć wiedziałam, że w złe noce będę się budzić z tym widokiem pod powiekami.
Podniosła nagle głowę i na wpół oślepłe z bólu oczy znalazły mój wzrok. Chciała coś powiedzieć; z ust buchnął jej nagle strumień czarnej krwi, a głowa opadła bezsilnie na ziemię. Umarła, zanim zdołała wypowiedzieć choć słowo.
Ból i strach i poczucie zdrady zalały atrium, uderzyły we mnie. Osunęłam się na posadzkę, na wpół świadoma, że jej krew plami moje kolana. Wymiotowałam i płakałam, nie mogąc się uspokoić, póki Syra nie podniosła mnie i nie zabrała do mojej sypialni.
Wolałam, żebyśmy wyjechały z Larinum natychmiast, ale okazało się, że nie nadaję się do podróży. Zostałyśmy więc w tym przeklętym domu. Chociaż słudzy zmyli krew z podłogi w atrium, wciąż wydawało mi się, że czuję lodowaty chłód i lepki, mdlący zapach krwi Newii w powietrzu dookoła.
Trzeciego dnia po śmierci szwagierki zebrałam się w końcu na odwagę i poszłam porozmawiać z Kluentią. Tak jak podejrzewałam, rozmowa zaczęła się od zdania, którego nienawidzę jak mało czego na świecie.
– A nie mówiłam! – jęknęła moja siostra, kiedy tylko weszłam do jej sypialni.
– No, mówiłaś – powiedziałam ponuro – i co z tego? Co nam może pomóc fakt, że zgadłaś, że te śmierci są w jakiś sposób powiązane?
– Powiązane?! – oburzyła się Kluentia. – To Sassja i jej Furie….
– To nie Furie – przerwałam.
Zamilkła. Najpierw chciała zaprotestować, ale gdy podniosła na mnie wzrok, słowa protestu zamarły jej na wargach.
– To jest coś nienaturalnego, zgadzam się – powiedziałam powoli. – Ale cokolwiek to jest, to nie Furie.
Nie zapytała, skąd wiem. Od chwili, kiedy ujrzałam konającą Newię na podłodze w atrium, byłam całkowicie pewna. To nie Sassja, to nie Furie. W jaskini Furriny czułam smutek i ból, samotność i wstyd. Dirae, Panie Straszliwe, dały mi jednak to, czego potrzebowałam: dar rozpoznania. Dzięki pamięci tamtych chwil wiedziałam, co się odczuwa w ich obecności – a to coś, co było w atrium, co zabiło Newię, było zupełnie inne.
– To nie były Furie – powtórzyłam. – Trzeba się zastanowić, kto inny mógł coś takiego zrobić.
***
Tydzień po śmierci Newii i dzień po jej pogrzebie usiadłyśmy z moją siostrą, aby zastanowić się, co dalej.
Kluentia, jak zwykle, nie wiedziała, czego chce: raz rozpaczała i szykowała się na rychłą śmierć, raz tryskała entuzjazmem i zapominała o wszystkich kłopotach. Wyjaśniło się też, jakim cudem nie obudziła się w noc śmierci naszej szwagierki – przyznała, pod dłuższym wypieraniu się i kręceniu, że miała intymne spotkanie w gaju nimf w pobliżu willi. Nie chciała za nic przyznać, z kim też się spotkała, co oznacza, że nie był to kochanek, którym mogłaby się pochwalić. Ja osobiście miałam własne podejrzenia: byłam przekonana, że odkupienie (pod stołem) od zarządcy domu Newii jednego z jej prywatnych niewolników, niejakiego Fojniksa, miało z tym coś wspólnego.
– No i co? – zapytała mnie Kluentia, kiedy czekałyśmy, aż kucharka Newii poda nam szparagi gotowane w winie. – Co robimy?
– Przyszło mi do głowy, że to może być magia – powiedziałam powoli – Ktoś… pewnie nie Sassja, ale ktoś, komu zaszkodził albo Marek, albo tato, albo twój mąż, mógł wynająć maleficusa i rzucić urok.
Mina Kluentii wskazywała wyraźnie, że teoria o magii i maleficusie bynajmniej jej nie uspokoiła.
– No dobrze, ale ja dalej mogę być następną ofiarą – powiedziała ponuro. – Będzie mi obojętne, czy to Furie, czy jakiś Chaldejczyk, kiedy będę konać jak Newia.
– Nie będziesz konać jak Newia – wycedziłam, choć w rzeczywistości wcale nie byłam przekonana, czy aby na pewno nie grozi nam niebezpieczeństwo. – Lepiej pomóż mi się zastanowić, kto mógłby mieć pretensje do naszej rodziny.
– Jest tylko jedna osoba, która chce zrobić krzywdę naszej rodzinie oraz rodzinie mojego męża – powiedziała Kluentia zdecydowanie. – I obydwie wiemy, kto to taki.
Westchnęłam. Tytus Oppianik Młodszy, oskarżyciel mojego ojca i jego przyrodni brat. Oppianik Młodszy jednak, po przegranym procesie, udał się na wygnanie do greckiego Dionu i była to jedyna rzecz, jaką o nim wiedziałyśmy. Nie miałam nawet pojęcia, czy w ogóle jeszcze żyje.
– Dobrze – powiedziałam. – Użyj swoich kontaktów i spróbuj się wywiedzieć, czy ten drań umarł, czy nie. I wyciągnij od Tulli Starszej kopię tej mowy obronnej jej stryja w sprawie taty, może to nam podpowie jeszcze jakichś ewentualnych podejrzanych. Wiem, że ona woli nawet nie myśleć o tamtych czasach, ale to twoja najlepsza przyjaciółka, zrobi to dla ciebie. I nie martw się, nawet jeśli ktoś nasłał na nas maleficusa, damy radę.
Szczerze mówiąc, trochę nadrabiałam miną; nie miałam pojęcia, jak sobie poradzić z magiem. Zaklęcie pewnie było na tabliczce, ukrytej gdzieś w pobliżu, ale gdzie, na Obie Boginie, szukać czegoś takiego? W studni? W jakimś miejscu w ogrodzie? I w ogóle – w którym domu?
– Jeszcze jedno – powiedziałam. – Policzmy, kto w ogóle mógłby być ofiarą klątwy.
– Marek – powiedziała moja siostra bez chwili zastanowienia. – I mój mąż. I Newia.
– Dobra – powiedziałam. – Newia zginęła w naszej willi. Marek też. Ale twój mąż zmarł podczas podróży, prawda?
– Owszem – powiedziała Kluentia, rąbkiem palli teatralnie ocierając oczy. – Jechaliśmy do Capui, nie spiesząc się, bo senator nie najlepiej się czuł już od chwili, kiedy wyjechaliśmy…
– … z domu – dokończyłam. – Z naszej willi. Wszystko się zgadza. Kto jeszcze?
– Synek Marka? – spytała moja siostra. – Wiem, że dużo dzieci umiera w kolebce, no ale…
Zamilkła.
– Pierwsza żona taty, matka Marka? – dorzuciła po chwili moja siostra, niepewnie. – Ale to było bardzo dawno temu, więc raczej nie…
– Tato – powiedziałam wreszcie; któraś z nas musiała to powiedzieć. – Co z nim?
– Tato chorował – stwierdziła zdecydowanie Kluentia, ale jej oczy biegały po całym pomieszczeniu, niezdolne spojrzeć w moje. – Wiesz przecież.
– Wiem, wiem – mruknęłam nieprzekonana i porzuciłyśmy ten temat. Byłam prawie pewna, że śmierć mojego ojca może mieć z tą klątwą coś wspólnego.
Zapadła cisza.
– No dobrze – powiedziałam w końcu. – Zastanówmy się lepiej nad tym, co ich wszystkich spotkało.
Marek zmarł nagle, we śnie. Senatora raziła apopleksja i padł trupem na oczach żony. Newia skonała w męczarniach, rozdarta niemal na strzępy; dziecko zasnęło wieczorem z płaczem i nigdy się nie obudziło. Ojciec zmarł po długiej, wyczerpującej chorobie. Matkę Marka zabrała gorączka połogowa.
Każda śmierć inna. Nic nam to nie wyjaśniało.
Wejście kucharki z przekąską przerwało te ponure dywagacje. Zasiadłyśmy do jedzenia; skinęłam na niewolnicę, żeby podała wodę.
Syra nie zareagowała. Siedziała w kącie nad nieruszoną kądzielą, milcząca i blada. Domyślałam się, o co chodzi: w willi, którą Marek odziedziczył po tacie, wciąż jeszcze mieszkała jej matka. Ojciec Syry był nadzorcą świniopasów i jako taki siedział przez całe lato w lesie na wzgórzach, dwa dni drogi od Larinum. Szanse, że obejmie go śledztwo w sprawie śmierci Newii, były niewielkie, a że śledztwo będzie, nie miałam wątpliwości – jej kuzyni i dziedzice na pewno będą się chcieli dowiedzieć, co się stało. Matka Syry natomiast… o, tu sprawa była zupełnie inna: Kore była główną garderobianą Newii. Nie było szans, by uniknęła zeznań. Myślę, że wszyscy niewolnicy domowi wiedzieli, że czeka ich śledztwo: atmosfera w willi była tak napięta, tak pełna przygnębienia i wyczekiwania, że powietrze można było kroić nożem.
Trzy dni po pogrzebie Newii uznałam, że mam tego dość. Rano, kiedy Syra dwa razy upuściła szpilki, którymi miała spiąć mi włosy, zapytałam ją ze złością:
– Zamierzasz mi powiedzieć, czy będziesz czekać, aż się sama domyślę?
Brzęk! No tak, mogłam się spodziewać. Srebrne szpilki po raz trzeci poleciały na podłogę.
– Pani! – Syra z płaczem uklękła i objęła mnie za kolana.
– Wstawaj – powiedziałam z westchnieniem. – Wstawaj i zabieraj się za moją tunikę. Przy okazji możesz wyłuszczyć swoją prośbę – dodałam, siląc się na surowy ton.
– Moja matka… – jej głos się załamał, ale ręce dalej pewnie upinały szatę. – Moja matka jest stara, pani. Nie przeżyje śledztwa. Pani, jesteś westalką, proszę…
Pomyślałam o Kore, która, kiedy byłam małym dzieckiem, czesała nas i szyła nasze stroje; jej wysoka, przygarbiona sylwetka z kokiem spiętych metalową spinką czarnych włosów była jednym z tych widoków, które nieodmiennie kojarzyły mi się z tym krótkim okresem dzieciństwa, kiedy jeszcze mieszkałam z rodziną, a nie w Domu Westalek. To do niej nauczyłam się pierwszych słów po grecku. Westchnęłam. Myślałam o Kore bez przerwy od paru dni, od kiedy tylko zdałam sobie sprawę, że nie unikniemy przesłuchania niewolników.
Syra miała rację, jej matka nie przeżyłaby śledztwa. Zeznania niewolnika są nieważne i niewiarygodne, jeżeli nie zostały wydobyte na torturach.
Wiedziałam, jeszcze zanim Syra poruszyła ten temat, że trzeba będzie coś zrobić, żeby zapobiec przesłuchaniom Kore. Problem polegał na tym, że nie bardzo wiedziałam, co. W Rzymie nie byłoby aż tak wielkiego problemu – użyłabym moich znajomości. Tu jednak ich nie miałam. Pomyślałam, że można by spróbować wpłynąć na Tyberiusza Newiusza, kuzyna mojej zmarłej szwagierki, który odziedziczył po niej naszą willę. Problem polegał na tym, że Tyberiusz Newiusz przebywał w Partenope i nie wybierał się osobiście do Larinum; wysłał jedynie pełnomocnika, niejakiego Fulgejusza, małego i chudego człowieczka, z którym za nic w świecie nie dało się dogadać.
– Zezznania wszystkich są niezzbędne – powtarzał w kółko swoją paskudną łaciną. – Wieltse szanowna dziewitso, z szatsunkiem, ale są niezzbędne. Mój pan nie mosze zrezzygnować…
Po trzech takich rozmowach ja byłam bliska rezygnacji z własnej godności i obicia mu pyska. Nie chciałam awantury z rodziną Newiuszów, a i nie uśmiechało mi się potem usłyszeć, że moje zachowanie jest niegodne kapłanki, ale, na Obie Boginie, były chwile, kiedy wydawało mi się, że nie wytrzymam. Nie dał się przekonać, nie miał litości, a na nieśmiałe próby przekupstwa nie reagował. Moja determinacja trafiała na jego ośli upór i jak na razie ośli wygrywał.
Zupełnie niespodziewanie z pomocą przyszła Kluentia. Na początku nie wtajemniczałam jej w całą sprawę, ale w pewnym momencie uznałam się za pokonaną i opowiedziałam jej o wszystkim. Kluentia, zawsze pełna podstępów, uśmiechnęła się przebiegle.
– Ile jesteś gotowa na to wydać? – zapytała.
– Bo ja wiem… – powiedziałam niepewnie. – Ile będzie trzeba… w granicach rozsądku, znaczy.
‑ Dawaj sześćset denarów – powiedziała – a jutro będzie po sprawie.
Miałam co do tego wątpliwości, ale pozwoliłam jej działać. W końcu nie mogła poradzić sobie gorzej, niż ja.
Ku mojemu zdumieniu dwa dni później przyprowadzono mi Kore. Konkretniej, przyprowadził ją wysoki mężczyzna o ostrych rysach i krótko ostrzyżonych włosach, wskazujących na niewolnika; na jego lewym ramieniu zobaczyłam na wpół zagojony ślad po wypalonych literach FUG.
– To jest ta niewolnica, której nie było w domu w noc zabójstwa i którą zakupiłaś, czcigodna dziewico – powiedział z ukłonem. – Moja pani kazała mi ją tutaj przyprowadzić. I wręczyć ci, o pani, to oto pismo.
Aha, pomyślałam, patrząc na niego, oto i nowy nabytek mojej siostry. Interesujący, z tymi jasnymi włosami. Spojrzałam na piętno: niewolnik schwytany na próbie ucieczki. No, no.
Fulgejusz mógł się wściekać, ile tylko chciał, ale ja, dzięki Kluentii i jej oszustwom miałam teraz formalne zeznanie, że niewolnica Kore, niegdyś garderobiana w domu Newii, spędziła ostatnie trzy miesiące w górach wśród pasterzy, jako że ze względu na swe niedbalstwo popadła w niełaskę pani. Ergo, była osiągalna do kupienia i tuż przed śmiercią Newii została odsprzedana dziewicy Westy, Kluentii Awicie Młodszej. Kiedy wydarzyło się nieszczęście, niewolnicy Kore nie było w willi, a poza tym formalnie była już własnością czcigodnej Kluentii Awity, nie podlega więc w żaden sposób śledztwu.
– Jakżeś to zrobiła? – zażądałam odpowiedzi, kiedy tylko spotkałam się z Kluentią. Moja siostra była właśnie w trakcie pakowania swoich rzeczy, a konkretnie komenderowania sześcioma niewolnicami, które tym pakowaniem się zajmowały. Sama leżała na sofie, a niewolnik wachlował ją wachlarzem z piór. Uśmiechała się, zadowolona z siebie. Po raz kolejny złapałam się na myśli, że cieszę się, że nie była świadkiem śmierci Newii. Przynajmniej ona nie będzie pamiętać.
– No nie wiem, czy chcę ci to powiedzieć – przeciągnęła się leniwie. – Jesteś moją młodszą siostrzyczką i Westalką, są rzeczy, o których wiedzieć nie powinnaś…
Co nieco i tak już wiedziałam od samej Kore. Fulgejusz mógł być nieprzekupny, ale moja siostra przepłaciła wyzwoleńca, zarządcę majątku Newii. Sfałszowali akt kupna; tylko pieniądze, które zapłaciłam, były prawdziwe.
– No to nie mów – powiedziałam z wyższością. – Skończcie to pakowanie, niedługo wyjeżdżamy do Rzymu.
Do Rzymu, po powolnej podróży z dłuższymi przystankami, dotarłyśmy parę dni później. Od razu zabrałam się za poszukiwanie podejrzanego. Kluentia była chwilowo bardzo zajęta Fojniksem, ale przynajmniej załatwiła nam dostęp do mowy obronnej w sprawie taty. Przejrzałam ją pobieżnie. Spodziewałam się znaleźć jakiś ciekawy ślad; ku swojemu sporemu rozczarowaniu dowiedziałam się bardzo mało.
Zarys sprawy znałam już wcześniej: tatę oskarżono, adwokat zamienił obronę ojca w oskarżenie Oppianika, w końcu dzięki świadectwu jakiegoś niewolnika dowiedziono, że to Oppianik Starszy próbował otruć tatę, a nie na odwrót. Poza oczywistym faktem, że nasza babka była potworem, a jeśli ktokolwiek był gorszy, to tylko jej luby, Oppianik – niewiele znalazłam nowego. Większość kolesiów Oppianika i jego ewentualnych wspólników na szczęście dawno już przeniosła się – najczęściej szybko a gwałtownie – do Tartaru, ale lista ich wyczynów nadal robiła raczej makabryczne wrażenie. Czytając z czymś w rodzaju chorej fascynacji ten spis otruć, morderstw, dzieciobójstw i brudnych politycznych intryg, nie mogłam opędzić się od myśli, że w jakiś sposób mój ojciec był częścią tego wszystkiego. Usilnie próbowałam zapomnieć, że kto wchodzi między wrony, musi krakać tak, jak one.
***
Po lekturze mowy w sprawie taty postanowiłam, że należy jeszcze sprawdzić dwie osoby, choć robiłam to bez wielkiego przekonania: nie podejrzewałam, żeby były lekarz ojca mógł mi wiele powiedzieć o tej sprawie, nie miałam też wielkiej ochoty spotykać się z którymkolwiek z ponurych pomagierów Oppianika. Wcale nie byłam zresztą pewna, czy którykolwiek z nich nadal żyje. No cóż, trzeba się będzie wywiedzieć.
Szybko udało mi się dowiedzieć, że Fabrycjusz, wspomniany pomagier Oppianika, od dawna nie żyje. Co do lekarza Kleofantesa – wyglądało na to, że wyjechał z Rzymu. Kluentia, za moją radą, kazała swoim znajomym w Partenope i Pompejach dyskretnie się za nim rozglądać.
Jak się wkrótce okazało, z kolei Tytus Oppianik Młodszy opuścił Dion kilka lat temu, udając się z powrotem do Italii – napisała do nas o tym jedna z przyjaciółek mojej siostry. Niestety, nie miała pojęcia, dokąd dokładnie się udał. Jednocześnie, na moje polecenie, Kluentia wysłała Fojniksa na poszukiwanie Kleofantesa. Z każdym upływającym dniem czułam się coraz bardziej niepewnie. Obawiałam się kolejnej nagłej śmierci, a na dodatek nie wyglądało na to, żeby któryś ze znanych czarowników miał coś wspólnego z naszą sprawą. W świątyni wszystko leciało mi z rąk. Virgo Maxima patrzyła na mnie ze źle skrywaną irytacją. Przynajmniej Kluentia wydawała się spokojniejsza, od kiedy chodziła obwieszona telesmatami wszelkiej maści. Te amulety musiały ją kosztować majątek u jakichś odczyniaczy uroków, ale najwyraźniej sprawiły, że przynajmniej trochę przestała się bać.
– Co z tym Oppianikiem? – zapytała, kiedy któregoś dnia zasiadłyśmy w atrium jej willi.
– Nie mam pojęcia – przyznałam. – Wynajęłam ludzi, ale nie mogą go znaleźć. Być może nawet nie dotarł do Italii…
Przerwałam, gdyż do atrium wszedł Fojniks. Stanął w wejściu i ukłonił się nam obydwu.
– Pani – zwrócił się do mojej siostry. – Posłaniec z wiadomością czeka przed drzwiami. Czy mam przynieść list?
Skinęłam głową. Fojniks po chwili wrócił z tabliczkami i podał je mojej siostrze. Ledwie przeczytała pierwsze zdania, poznałam po jej twarzy, że coś jest nie tak.
‑ Kuzyn Tyberiusz Newiusz nie żyje – powiedziała cicho. – Podciął sobie żyły.
‑ W naszej willi? – spytałam, choć byłam pewna odpowiedzi.
Kluentia bez słowa skinęła głową.
– Pani? – Fojniks zwrócił się do mnie; natychmiast podniosłam wzrok, patrząc gdzieś ponad jego głową. – Mam też wieści dla ciebie. Ten lekarz, Kleofantes, opuścił Rzym przed laty i zamieszkał w Wejach.
– Dobra robota! – klasnęła w dłonie Kluentia. – Pojedziemy tam, może on coś wie.
– Chwilowo mamy jeszcze jeden problem – przypomniałam jej. – Kto dziedziczy willę?
– A skąd mam wiedzieć?! – burknęła. – Testamentu na pewno jeszcze nie ujawniono. Podejrzewam, że chyba młodszy brat, kuzyn Newii, jakże mu tam…. Sekstus.
– Ostrzeż go – powiedziałam zdecydowanym tonem. – Niech nikt tam się na razie nie wprowadza, na wszelki wypadek. Sekstus powinien najpierw oczyścić to miejsce. Święto Lemuriów niedługo, będzie świetna okazja. I niech przeszukają wszystko: dom, ogród, studnie. Jeśli znajdą cokolwiek podejrzanego, cokolwiek, co by się mogło skojarzyć z magią, niech złamią prawo i wynajmą własnego maleficusa, który im powie, co z tym zrobić, bo ja nie mam pojęcia.
– Ale… – zaczęła moja siostra; przerwałam jej.
– Ostrzeż go – powtórzyłam. – Nie chcę, żeby ktokolwiek skończył jak Newia.
***
Kiedy wróciłam do Domu Westalek, w głowie miałam kompletny zamęt. Zeszłam do atrium i usiadłam u stóp posągu dobrego króla Numy.
– No, dobrze – powiedziałam; odpowiedziało mi tylko ćwierkanie ptaszków. – Przemyślmy to jeszcze raz.
Umarli: mój tato, matka Marka, Marek, jego żona i syn, jego teść oraz kuzyn żony. Wcześniej moja babka Sassja i jej kolejny mąż, Oppianik Starszy, choć nie miałam pojęcia, czy ich śmierć miała z tym cokolwiek wspólnego. Wiedziałam na pewno, że to nie z powodu Furii, podejrzewałam raczej wrogą magię czy jakiś rodzaj klątwy. Wszyscy oprócz senatora zmarli w naszej willi; senator skonał w drodze po wyruszeniu z tejże. Każde ze zmarłych umarło inaczej. Jeżeli nie liczyć Sassji i Oppianika, ofiarami były osoby, zamieszane w dawną sprawę sądową mojego ojca, a konkretnie – ze strony, która wtedy zwyciężyła. Wszystko wskazywało na to, że mamy do czynienia z zemstą za tamten przegrany proces. Oppianik Młodszy wyglądał na najbardziej prawdopodobnego podejrzanego. Tyle że Oppianik Młodszy zapadł się pod ziemię i za nic nie mogliśmy wytropić, gdzie przebywa. Kluentia była przekonana, że nasz wróg musiał być na którymś ze statków, jakie zatonęły tamtego roku, w co ja z kolei nie do końca wierzyłam.
Spojrzałam na posąg Numy z rozłożonymi w geście błogosławieństwa rękami. Spokój, jakim emanował, w jakiś sposób kojarzył mi się z Diogenesem z mojego dzieciństwa, tym młodym chłopakiem ze schyloną głową, o którego cynickim ubóstwie przypominał prosty strój rzymskiego niewolnika, w jaki ubrał go rzeźbiarz.
Ziewnęłam. Jutro świątynia. Pojutrze, jak dobrze pójdzie, wyprawa do Wejów i Kleofantes. Teraz trzeba pójść do własnej komnaty i kazać Syrze naparzyć sobie ziół, po których przestanie mi się chcieć spać. Od kiedy ciągle śniła mi się Newia, sypianie straciło sporo ze swego uroku.
***
Do leżących pod samym Rzymem Wejów pojechałam w towarzystwie Syry i dwóch niewolników. Mogłam wziąć oficjalnie przysługujące mi carpentum, ale wolałam nie afiszować się ze statusem westalki.
Nie było łatwo znaleźć dom lekarza. W końcu, po dłuższym błądzeniu, odnalazłam opisywany mi domek za miastem, wśród drzew figowych i jabłonek. Na trawie przed wejściem kucała kobieta w prostym, niewolniczym stroju i przebierała ziarna ciecierzycy.
– Hej, ty! – zawołałam. – To dom medyka Kleofantesa?
– Tak, pani – powiedziała, podnosząc na mnie wzrok. Nie była już najmłodsza, wokół oczu miała drobną siateczkę zmarszczek. – Wejdźcie, pani domu zaraz przyjdzie.
Skinęłam na Syrę i razem z nią weszłam do ogródka i oparłam się plecami o jabłoń. Niewolnica weszła do domu, a chwilę później wyszła stamtąd inna kobieta, ogorzała, w podobnym wieku, ubrana skromnie, by nie rzec ubogo. Pamiętałam z mowy dotyczącej ojca, że Kleofantes był cenionym, a co za tym idzie drogim lekarzem; czyżby to jednak nie był dom, którego szukałam?
– Pani? – kobieta stanęła przede mną w pełnej szacunku pozie; widziałam, że się boi. – Jestem Kornelia Judyta, wdowa po medyku Kleofantesie. Wielmożna pani szuka mojego męża? On nie żyje. Pochowaliśmy go już lata temu. Czego wielmożna pani potrzebuje?
– Jak umarł twój mąż? – zapytałam.
– Och – odparła – sześć czy siedem lat będzie. Długo chorował. Ja wtedy dziecka oczekiwałam, przeznaczył dla niego część majątku, gdyby był syn, ale bóg nie dał, córkę urodziłam…
– A nie odwiedzał willi Marka Newiusza w Larinum? – przerwałam, nim zdążyła powiedzieć coś więcej.
– Nie, nie – odpowiedziała nerwowo, jakby wystraszona moim tonem. – Z domu się nie ruszał przez ostatnie lata. Władzę w nogach mu odjęło, chodzić nie mógł…
– Mało co wam zostawił – powiedziałam, obrzucając spojrzeniem jej strój, maleńki ogródek, samotną niewolnicę płuczącą ciecierzycę na prosty posiłek.
– Ano, niewiele – potwierdziła. – Coś tam w darze swojemu patronowi zapisał, trochę mojemu panu, za wyzwolenie mnie, ale mało tego było.
– Ale jak to? – zapytałam. – Przecież mąż był medykiem, miał zamożnych pacjentów, sama słyszałam…
– Był, ale przestał – przerwała mi Kornelia Judyta. – Od lat już nie leczył. Żyliśmy z tego, co ja i moja siostra – wskazała na kobietę, którą wzięłam za niewolnicę – sprzedamy na targu. Ona handluje jarzynami, a ja mieszam mikstury, leki, bom się przy mężu nauczyła…
– A czemu przestał? – zapytałam. – Przez chorobę?
‑ Nie – westchnęła. – Wcześniej już. Nie mówił, czemu. Dom mi zostawił w testamencie, naszej córce Nikandrze Salome dał małą sumkę na posag. Niewolników wszystkich wcześniej już wyzwolił, nowych kupować zakazał… – urwała.
– I co jeszcze? – przycisnęłam ją. Przyzwyczajona do krętactw Kluentii, natychmiast wyczułam, że kobieta nie mówi całej prawdy. – Co jeszcze mąż kazał zrobić?
Opuściła wzrok; cokolwiek nakazał, nie dopełniła tego.
– Nic – wyszeptała. Nie umiała kłamać.
Musiałam się dowiedzieć, po prostu musiałam, bez względu na cenę.
– Co jeszcze kazał zrobić? – zapytałam cicho, zimno. – Musisz mi powiedzieć; jestem westalką. Jeżeli nie powiesz, ściągnę na ciebie klątwę bogów. Co więcej – dodałam, nagle zrozumiawszy, co mówi o niej jej imię – ty jesteś Judejką, prawda? No to doniosę, że się parasz czarną magią, że te twoje mikstury to trucizny, że propagujesz zabobon żydowski. Jak myślisz, jak cię potraktuje sąd?
Podniosła wzrok i popatrzyła na mnie z dumą i nienawiścią. Nie spodziewałam się tego. Wyzwolenica, uboga wdowa, cudzoziemka nie powinna tak patrzeć na dziewicę Westy. Nie ma prawa, na Obie Boginie, tak patrzeć!
– Dobrze – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Powiem. Ale nie wydałam tych pieniędzy, nie myśl sobie. Leżą zakopane. Nawet jak byłam chora, nie dałam ich tknąć. Tego, co kazał zrobić, nie zrobiłam; nie wolno mi, nie będę stawiać posągów ludziom!
– Posągów? – zapytałam z niedowierzaniem. – Jakich posągów?
– Mój mąż – powiedziała Kornelia Judyta – w testamencie nakazał jeszcze wystawienie w ogrodzie posągu dla Diogenesa.
Poczułam, że kręci mi się w głowie.
***
– Awito, ty chyba zdurniałaś do cna – podsumowała moją opowieść Kluentia, kiedy tego samego wieczora skończyłam przedstawiać jej swoją najnowszą teorię.
Fakt. Idea, że za wszystkimi ponurymi zgonami w naszej rodzinie stoi tajemnicza sekta wyznawców ekscentrycznego filozofa z Synopy, na dodatek nieżyjącego od jakichś trzystu z hakiem lat, mnie samej, po przemyśleniu sprawy, też wydawała się raczej pozbawiona sensu. Zwłaszcza, że nikt o takiej sekcie nigdy nie słyszał.
Tyle że miałam ostatnio problem z racjonalnym oglądem rzeczywistości. Ciągle widziałam oczy tamtej kobiety, patrzącej za mną, kiedy odjeżdżałam. Chciałam naprawić błąd i zostawić jej trochę pieniędzy po tym, jak ją potraktowałam. Okazało się to błędem jeszcze gorszym: odmówiła lodowato. W końcu, kiedy się odwróciła, wrzuciłam garść drobnych monet do miski z ziarnami i uciekłam do powozu. Syra popatrzyła na mnie z wyraźnym sarkazmem pomieszanym z współczuciem.
– Co tak siedzisz? – warknęłam. – Daj znać woźnicy, niechże wreszcie rusza!
Syra wychyliła się, zawołała na powożącego niewolnika i pojechałyśmy. Przez resztę drogi milczała, co jakiś czas tylko spoglądając na mnie badawczo.
– No dobrze, co jest?! – zapytałam w końcu ze złością, kiedy już dojeżdżałyśmy. – Możesz przestać się gapić i mi powiedzieć.
– Pani – odpowiedziała – będzie znacznie lepiej, jeżeli następnym razem z osobami stanu niewolniczego i wyzwoleńcami każesz rozmawiać mnie.
Cóż, nawet nie mogłam nie przyznać jej racji.
Zanim poszłam spotkać się z siostrą, w myślach miałam kompletny chaos. Gryzło mnie wspomnienie Kornelii Judyty i myśl o milczącym potępieniu, jakie widziałam w jej oczach, prześladowało poczucie, że nie trzeba było grozić tej kobiecie, a na dodatek dręczył Diogenes. Aha, do tego wszystkiego nie przestawała mi się śnić Newia. Pół-drzemiąc w trzecią bezsenną noc, napojona przez niechętną temu Syrę miksturami powstrzymującymi sen, wymajaczyłam historię o tajnym cynickim stowarzyszeniu wyznawców Diogenesa, nasyłających na ofiary ducha filozofa. Wtedy wydawało mi się to całkiem sensowne, co nieźle świadczyło o moim stanie ducha.
– Zdurniałaś całkowicie – powtórzyła Kluentia.
– Pewnie masz rację – przytaknęłam. – Ale coś musi być z tym Diogenesem…
Urwałam. Coś mi przyszło do głowy.
– Masz tu u siebie Kore – zapytałam – czy ją odesłałaś na wieś?
– No, mam – odparła. – Ale nie myśl, że ci ją teraz oddam, moja nowa garderobiana jeszcze nic nie umie….
– Nie o to chodzi – powiedziałam. – Każ ją przyprowadzić.
Kore przyszła zaraz potem. Wyglądała dobrze – lepiej niż u Newii, to na pewno. Na mój widok uśmiechnęła się, jak zawsze.
– Moja panienka, widzę, przyjechała – powiedziała, podchodząc do mnie i oglądając mnie bacznie.
– Kore – zażądałam bez wstępów – musisz nam opowiedzieć o moim ojcu. Zwłaszcza o ojcu i filozofach. Spotykał się z nimi? Na pewno wiesz, tyle lat zarządzałaś domem…
Kore pokręciła głową.
– O żadnych filozofach nic nie wiem – powiedziała w końcu, po chwili ciszy. – Pana nigdy to nie interesowało.
– A żebracy cyniccy? – wtrąciła się Kluentia. – Mędrki-pasożyty? Takie, co pieniądz albo jedzenie wyłudzają?
– Nawet, jeśli przychodzili żebracy – powiedziała z lekkim politowaniem stara niewolnica – to przecież, że nie do pana, a do mnie. Gdzie byśmy panu śmieli głowę zawracać!
– No ale ten Diogenes… – Kluentia nie dała się przekonać.
– A jaki, z przeproszeniem pani, Diogenes? – zapytała Kore.
– No jak to jaki, nasz Diogenes z atrium? Przecież to filozof był, czemu by mu ojciec pomnik stawiał, jak go filozofia nie interesowała? – moja siostra nie ustępowała.
– Filozof? – Kore popatrzyła na nią ze zdumieniem.
– No filozof przecież, z Aten albo skądś tam – wyjaśniła tonem wyższości moja siostra. – Żył dawno temu, mieszkał w beczce i uważał, że warto posiadać przyjemność, a nie cnotę… a może na odwrót…?
Zauważyłam, że Kore zupełnie jej nie słucha.
– To pani nie wie? – spytała. – A panienka?
Pokręciłam głową bez słowa.
– Czego niby nie wiem? – zapytała urażona Kluentia.
– No, że nasz Diogenes, od posągu, to nie był żaden filozof – wyjaśniła Kore – ale ten niewolnik, co panu życie uratował. Jemu było Diogenes. I z wdzięczności pan mu ten pomnik wystawił, ot co.
***
Z opowieści Kore, która nastąpiła po tej rewelacji, dowiedziałyśmy się reszty. Diogenes był niewolnikiem lekarza Kleofantesa. Może zresztą jego imię nawet i padało w mowie w sprawie taty, choć trudno byłoby to sprawdzić – w egzemplarzu należącym do Tullii Starszej większość imion była zamazana, na wszelki wypadek, bo Tullia, która straciła prawie całą rodzinę w poprzedniej zawierusze politycznej, miała od tego czasu skłonność do przesadnej ostrożności. Kiedy Oppianik Starszy usiłował otruć naszego ojca, chciał to zrobić właśnie przez Diogenesa. Młody niewolnik, ulubieniec lekarza, miał domieszać czegoś do mikstury, przyrządzanej dla mojego ojca. Diogenesowi obiecano za to pieniądze i wolność. Przyjął zlecenie, tylko po to, by natychmiast po wyjściu posłańca Oppianika poinformować o nim swego pana. To dzięki niemu udało się obalić oskarżenie przeciwko tacie.
Diogenes miał szesnaście lat, powiedziała Kore.
Pamiętałam z wczesnego dzieciństwa, że ojciec wymagał od nas szacunku dla niewolników, zawsze powołując się na “chłopca, który ocalił mu życie”.
– Co się stało z tym Diogenesem? – zapytałam.
– Pan go kupił – powiedziała Kore, marszcząc brwi. – To było za radą senatora, późniejszego męża panienki Kluentii. Senator go przekonał, że świadectwo chłopaka będzie niezbędne…
Świat zawirował mi przed oczami.
– Kore – przerwałam jej w pół słowa. – Zeznania, tak? Jego zeznania?
– Awito, dobrze się czujesz? – jak przez mgłę usłyszałam głos mojej siostry.
– Zeznania – powtórzyłam, zrywając się z miejsca. – O bogowie! Ojciec kupił tego chłopca, który mu uratował życie, który dla niego odrzucił szansę na wolność, kupił go, za radą senatora, żeby tamten zeznawał – mówiłam coraz szybciej, nie mogłam przestać. – Kupił go, o bogowie… żeby go wydać na tortury.
Usiadłam. Kluentia coś mówiła, nie rozumiałam, co. Teraz, dla odmiany, nie mogłam wykrztusić ani słowa.
– Wiesz co? – powiedziała moja siostra. – Wygląda na to, że jednak możesz mieć rację z tym duchem Diogenesa.
***
Jest dobrze, Awito, powtórzyłam sama do siebie po raz setny , przestań panikować.
Następnego dnia przypadał pierwszy dzień Lemuriów, w czasie których wypędzało się duchy. Pater familias, ojciec każdej rodziny, rozsypywał czarny bób, by przebłagać upiory, i wyprowadzał je z domu. Nie pamiętam, czy mój ojciec tak robił, czy nie. Znając Newię, wielbicielkę wszystkiego, co tradycyjne, Marek musiał. Ale nikt przecież nie wiedział, że w domu jest duch Diogenesa! Z pewnością teraz, wezwany wprost po imieniu przez Sekstusa Newiusza, opuści dom, by nigdy nie wrócić. Z pewnością Sekstus, nowy właściciel i głowa rodu, ma władzę nad rodzinnymi duchami. Z pewnością.
Kłopot polegał na tym, że wcale nie byłam do końca pewna. Na dodatek sama nie mogłam wybrać się do Larinum: Lemuria były ważnym świętem i jako westalka miałam mnóstwo roboty.
Nie mogłam przestać myśleć o Diogenesie. Miał szesnaście lat i umarł na torturach tylko dlatego, że postanowił być szlachetny. Wiem, nie powinnam się tym przejmować. Jeden ze złych, złośliwych duchów, Lemurów, zabijał członków mojej rodziny i ostatnią rzeczą, na jaką powinnam sobie pozwalać, było rozczulanie się nad tym duchem. Mimo to płakałam i płakałam, raz nad chłopakiem, potem nad moim ojcem, nad Markiem i jego maleńkim dzieckiem i nad głupią Newią, którzy zginęli, nawet nie wiedząc, dlaczego.
Święto Lemuriów zaczynało się sześć dni przed Idami majowymi i obejmowało trzy dni: szósty, czwarty i drugi przed Idami, z trzema dniami przerwy między nimi. Piątego dnia dostałam list od siostry. Sekstus Newiusz odprawił rytuał wypędzania duchów z willi, wywołując Diogenesa osobiście i po imieniu.
– Dnia następnego zaś – kontynuowała lekturę Syra – pan Sekstus Newiusz planuje przystąpić do demontowania posągu niewolnika Diogenesa i usunięcia go z willi raz na zawsze.
Ścisnęło mi się serce, choć wiedziałam, że to nieuniknione.
– Ale czy rytuał był skuteczny? – spytałam po raz trzeci.
– Pani twierdzi, że pan Newiusz twierdzi, że tak – powtórzyła po raz trzeci Syra, tym razem nawet nie próbując ukryć lekkiego znudzenia w głosie. Ja ją kiedyś naprawdę każę wychłostać za ten ton.
– Dobrze – powiedziałam. – Jak tylko skończy się święto, pojedziemy do Larinum i same się przekonamy.
Trzeciego dnia przed Idami, o ciemnej porze nad ranem, sen po raz kolejny mnie oszukał. Byłam wyczerpana; przysiadłam tylko na chwilę na łóżku w moim pokoju. Znów śniły mi się koszmary, w których ktoś wzywał mnie, bezskutecznie na pomoc. To ten głos wyrwał mnie ze snu.
– Awito! Na bogów podziemnych, obudźże się wreszcie! – usłyszałam zza okna.
Wyjrzałam na zewnątrz; pod moimi oknami stała Kluentia, potargana, z wilgotnymi włosami i w palli mokrej po kostki od porannej rosy.
– Co się stało? – wymamrotałam, nie do końca pewna, czy to się dzieje na jawie.
– Wpuść mnie albo zejdź tutaj – zażądała moja siostra zdyszanym szeptem. – Nie będę wywrzaskiwać sekretów rodzinnych na cały Rzym.
Zbiegłam do niej.
– Co się stało?! – zapytałam, kiedy tylko znalazłam się przed Domem.
– Willa! – wysapała moja siostra. – Dwóch robotników, demontujących posąg, nie żyje. Sekstus Newiusz ranny. Przedmioty latały w powietrzu, dom się trząsł, wszyscy uciekli. Awito, on tam dalej jest!
– Przecież Sekstus Newiusz ci przekazał, że dopełnił rytuału – powiedziałam, żeby przerwać pełne oskarżenia milczenie, jakie zapadło po słowach Kluentii.
– No bo dopełnił! – wrzasnęła. – Tylko że to nic nie pomogło! Nie wiem, jakim cudem ja jeszcze żyję, przecież też bywałam w tym domu!
Myśl, Awito, myśl, powtórzyłam sobie. Duch został wypędzony, bo dokonano rytuału. Jednak wrócił. Jakim cudem? Może przez ten posąg?
– Dobrze – powiedziałam, starając się mówić ze spokojem i przekonaniem. – Pojedziemy do Larinum.
– Ja nigdzie nie jadę! – oświadczyła natychmiast Kluentia.
– Zaczekaj – przerwałam jej. Tylko tego mi brakowało, żeby zabierać ze sobą rozhisteryzowaną Kluentię! – Ja i Syra pojedziemy. Ty tylko wypożyczysz mi paru silnych niewolników i porozmawiasz z Virgo Maxima, dobrze? Wytłumaczysz, że to absolutna rodzinna konieczność, jasne? Aha, i jeszcze dasz mi konie i wóz.
– Wiesz, mogę pojechać, jeżeli muszę – burknęła moja siostra, ale widziałam, że czuje sporą ulgę na myśl o tym, że nie musi. Moja biedna, przesądna, obwieszona amuletami siostra, pomyślałam. Z drugiej strony, porozmawiać z budzącą grozę Virgo Maxima – o, to dla niej nie problem. Ja ze swej strony już chyba wolałam ducha Diogenesa.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – dodała jeszcze Kluentia. – Virgo Maxima to taka sympatyczna kobieta…
Przewróciłam oczami i nic już nie powiedziałam.
– Uważaj na siebie – rzuciła moja siostra na pożegnanie. – Proszę.
Syra, trzeba jej to przyznać, spakowała mnie błyskawicznie; wyjechałyśmy późnym rankiem tego samego dnia. Na koźle przysłanego przez nią wozu siedział Fojniks. Uśmiechnął się na mój widok.
– Czcigodna pani Awito – powiedział. – Z rozkazu pani Kluentii mam być waszym woźnicą…
– No to na co czekasz! – prychnęłam. – Wrzucaj moje rzeczy do środka i jedziemy!
I niech Suadela, bogini namowy, pozwoli Kluentii przekonać moją przełożoną, że mam powody do tego nagłego wyjazdu!
***
Willa stała pusta i cicha o świcie majowego dnia.
– Czekajcie tu na mnie – nakazałam niewolnikom. – I niech ktoś przyniesie bób z juków, już!
– Ależ, pani – zaprotestował Fojniks. – Trzeba przecież będzie wynieść ten posąg.
– Stać mi tu przy drzwiach i czekać, aż zawołam – zdecydowałam w końcu. – I gdzie mój bób? Syro, no chodźże tu do mnie!
Sięgnęłam po klucz i tak weszłyśmy z Syrą do wnętrza przeklętej willi mojego ojca.
W środku było cicho – tak cicho, że choćbym wytężyła słuch, nie słyszałam ani jednego dźwięku: ani wody kapiącej w atrium, ani chrobotu myszy w ścianach, ani szumu wiatru w drzewach na zewnątrz. Nic, tylko ta dzwoniąca w uszach cisza..
Powoli, krok po kroku, weszłam do atrium.
Pomieszczenie wyglądało, jakby przeszła przez nie wichura. Porozrzucane donice z kwiatami, porozbijane sprzęty, podłoga zasłana resztkami przedmiotów i ziemią. Marmurowe płyty wokół posągu połamane i odsunięte na bok, splamione rdzawymi kroplami zaschniętej krwi.
Podniosłam wzrok i spojrzałam na Diogenesa.
Statua stała przekrzywiona, tak jak zostawili ją robotnicy, którym Sekstus Newiusz nakazał jej usunięcie. Pochylona głowa sprawiała, że Diogenes wydawał się teraz patrzeć prosto na mnie.
Młodzieńcze rysy. Rozłożone w geście modlitwy ręce. Prosty strój niewolnika, który umarł na mękach, żeby mój ojciec mógł żyć. Który zabił, od tamtego czasu, pół mojej rodziny.
Dlaczego nie mnie, pomyślałam, dlaczego nie moją siostrę?
Serce tłukło mi się w piersi, przed oczami latały ciemne plamy. Kiedy podniosłam na wpół zdrętwiałą dłoń, by dotknąć włosów, między palcami przeskoczyły długie, blade iskry. Powłócząc ciężkimi nagle nogami, podeszłam do na wpół wyrwanej z ziemi bazy posągu.
Pod nim, pod płytami marmuru, spoczywała płaska kamienna skrzyneczka. Nie musiałam jej otwierać, żeby zgadnąć, co w niej jest.
Diogenes, co roku wypędzany w Lemuria przez kolejnych ojców rodziny, co roku powracał do domu. Powracał, bo tutaj, pod posągiem, ktoś pochował jego prochy.
Pewnie mój ojciec – nie mogłam być pewna, ale się domyślałam. Tak niewiele o nim wiedziałam, ale tak wiele – jego dziwna rezygnacja, chorowitość, łagodność, z jaką traktował niewolników –wiązało się z tamtą historią sprzed lat. To byłoby do niego podobne: ugiąć się, poddać sugestiom starszego, doświadczonego doradcy, skazać niewolnika na śmierć na mękach, a potem, w rozpaczliwej próbie przebłagania skrzywdzonego, pochować go i uczcić w atrium domu, wśród przodków.
Było zimno. Nie przypuszczałam, że w maju, na południe od Rzymu, może być tak zimno. Przechyliłam się przez połamane płyty i sięgnęłam po urnę Diogenesa. Nie dosięgnęłam.
Zimne ręce złapały mnie za kark i odrzuciły daleko, pod kolumny. Poczułam, że lecę w powietrzu, a potem moja głowa uderzyła o coś twardego i zanim ból zdążył dać o sobie znać, przestałam czuć cokolwiek.
Obudził mnie chłód. Otwarłam oczy. Stał nade mną: biały jak marmur, z którego go wyrzeźbiono, lodowaty jak kamienie zimą. Jego oczy patrzyły bez gniewu, z upartą, kamienną nienawiścią.
Popatrzyłam w te puste oczodoły i zobaczyłam go w dniu, kiedy przybył do tego domu: odkupiony od lekarza, dumny i szczęśliwy, że ocalił komuś życie, że może dostanie za to nagrodę. Mieszkał tutaj – widziałam, mieszkał tutaj, przez trzy miesiące nieświadomy, po co naprawdę go kupiono! Sadził krzewy w ogrodzie pod kierownictwem ogrodnika i układał kamienne płyty w atrium, te same, które potem mój ojciec podniósł, by ukryć pod nimi niewielką kamienną skrzyneczkę. Widziałam, jak tato po niego przyszedł tamtego dnia, powiedział mu, że musi go zabrać do sędziów.
Diogenes podniósł rękę i poczułam, jak zimno wpełza na moje stopy i sunie wyżej, wyżej, po łydki, po kolana, po uda…
Jakimś cudem zmusiłam się do otwarcia ust.
– Syro, teraz! – wrzasnęłam.
Ktoś wcisnął mi coś w zdrętwiałe z zimna ręce – niewiele widziałam, przed moimi oczyma ciemne plamy latały coraz gęściej – a ja to coś rozrzuciłam, nad siebie, wokół siebie, wszędzie dookoła….
Mrok ustąpił sprzed moich oczu; podłogę wszędzie dookoła zaściełały małe, czarne ziarenka; chłopiec w szatach niewolnika klęczał wśród nich, zbierając je i pakując sobie do ust garściami.
Nie miałam zbyt wiele czasu. Z trudem wstałam, trzymając się kolumny. Prawa noga ugięła się pode mną i osunęłam się z powrotem w ciemność, porażona nagłym bólem.
O nie, koniec z omdleniami. Zbieraj się, Awito, pomyślałam ze złością. Spróbowałam wstać. Zemdlałam.
Ktoś mnie podtrzymał i trzymając mocno, powolutku podniósł do pozycji stojącej. Odwróciłam głowę, by powiedzieć Syrze, żeby się pospieszyła – tyle, że to nie była Syra, tylko mężczyzna, wyższy ode mnie, jasnowłosy, z blizną w kształcie pół-zatartych liter FUG na ramieniu, na wysokości mojego wzroku.
– Kazałam ci czekać pod drzwiami, Fojniksie – wymamrotałam.
Bez słowa podniósł mnie i zaniósł w kierunku na wpół przewróconego posągu. Zerknęłam na upiora, wciąż zajętego pożeraniem rozsypanych ofiarnych nasion. Pitagorejczycy podobno wierzą, że w każdym z tych ziaren kryje się jedna nienarodzona dusza. Zadygotałam.
– Tam – wskazałam przed siebie, na posąg. – Tam mnie postaw.
Omal nie upadłam, ale Fojniks podtrzymał mnie ramieniem. Złapałam urnę i pociągnęłam mocno, błagając w duchu wszelkie bóstwa domowe, by się nie otwarła. Udało się: trzymałam ją teraz w ramionach, przyciśniętą do serca jak niemowlę.
Diogenes podniósł na nas wzrok. Nadal pełzał po podłodze – póki została choć jedno ziarno bobu, nie mógł przestać, związany rytuałem – ale jego spojrzenie przylgnęło do mnie i do urny. Zobaczyłam nagle w jego oczach siebie, przychodzącą pod posąg, głaszczącą jego włosy, całującą kamienne usta i zawieszającą mu na szyi wieńce z kwiatów – i zobaczyłam moją siostrę, młodą mężatkę więcej niż trochę pijaną, półnagą w świetle oliwnego kaganka, usiłującą się przytulić do kamiennego posągu w atrium.
Nie chcę cię zabić, mówiły jego oczy, bo mnie kochałaś. Ani ciebie, ani jej. Ale jak mi nie dasz wyboru, jak dalej będziesz mnie chciała wypędzić…
W zaciśniętej pięści miałam jeszcze resztkę ziaren. Lewym ramieniem przycisnęłam do siebie urnę, prawe opuściłam i pozwoliłam, by ziarenka sypały się spomiędzy moich palców, jedno za drugim.
– Ja, Kluentia Awita, kapłanka, dziewica Westy, służąca bogini domu, was, upiory, wypędzam – powiedziałam drżącym głosem pierwsze słowa rytuału.
Fojniks ciągle trzymał mnie na rękach, niosąc powoli w kierunku wyjścia.
– Nie mam nad sobą władzy ojca ani małżonka: z woli mojej bogini ojcem jest dla mnie Romulus, on zaś przebywa wśród bogów, mnie sprawy domu zostawił… – kontynuowałam.
Nabrałam tchu, poczułam, jak słowa przychodzą mi do głowy, nieproszone. No dobrze, pomyślałam, niech raz przynajmniej mam coś tego, że jestem kapłanką Westy. Podniosłam głowę i zachrypniętym głosem zawołałam:
– Mocą danej mi władzy… ja, Awita, westalka… wypędzam was z mego domu: Many, upiory, Lemury. Idźcie, by już tu nie wrócić! Manes exite paterni!
Szedł za mną, o moja bogini, naprawdę szedł za mną, tak jak duchy idą za prawdziwymi ojcami rodzin w dni Lemuriów co roku. Byliśmy coraz bliżej drzwi, a ja miałam między palcami ostatnie nasiona. Jeszcze dwa kroki, jeszcze krok…
Fojniks kopnął w półotwarte drzwi i wyszliśmy na zewnątrz, w ciepłe światło popołudnia. Duch Diogenesa stał przez moment w drzwiach, a wtedy ja rzuciłam ostatnie ziarenko do ogrodu, daleko, daleko.
Powiódł za nią spojrzeniem, a potem popatrzył na mnie; w jego marmurowych oczach nie było już nienawiści, tylko smutek. Wiedział, że musi odejść, bo wiąże go rytuał. Wiedział, że już nie wróci. Mój ojciec skazał go już raz na śmierć. Teraz, drugi raz, zrobiłam to ja.
Nie czas na sentymenty, Awito, pomyślałam.
– Zabieraj to – powiedziałam bez tchu – i zabieraj się stąd. Manes exite paterni!
***
– Postaw mnie na ziemi – zażądałam po raz trzeci od Fojniksa – i to już, bo cię każę wychłostać!
Czułam się słabo i dziwacznie, miałam zawroty głowy, a światło dnia wydawało mi się jaskrawe i upajające. Fojniks upierał się, że mnie nie wypuści.
– Moja pani jest ranna – powtórzył. – Złamana noga, na moje oko. Położę panią w wozie.
Niewiele pamiętam z tego, co było dalej. Owszem, przypominam sobie głos Syry, tłumaczącej mi, że z nią wszystko w porządku, że cały czas była koło mnie, i moje własne urywane słowa, każące zabrać ze sobą tę urnę, bo wiem, co z nią zrobić. Kiedy otwarłam oczy po raz kolejny, nade mną było ciemne, nieznane sklepienie.
– Gdzie… – zapytałam.
– W świątyni Eskulapa, w Rzymie – powiedział jakiś obcy głos. – Śpij, pani.
***
Minęło sporo czasu, zanim wydobrzałam, ale jeszcze ze świątyni poczyniłam pewne przygotowania.
Kluentii powiedziałam, że wypędziłam upiora i że sprawa jest definitywnie skończona. Zataiłam informacje o wozie, który wysłałam do gaju Furriny, o darach i pieniądzach na ofiarę. Nie opowiedziałam jej też o skrzyni, w której zamknięto rozbity marmurowy posąg i kamienną urnę z prochami. Są pewne sprawy, które lepiej pozostawić w ukryciu.
Kluentia tym bardziej nie musiała mieć pojęcia o liście, jaki Syra miała wręczyć staremu kapłanowi bogini.
Kluentia Awita, westalka, kapłanowi Furirny, Markowi Werrusowi, pozdrowienia.
Cieszy mnie, jeśli ty, o panie, masz się dobrze; ja pozostaję w dobrym zdrowiu.
Wierzę, że moja zaufana niewolnica wyjaśniła Ci już sytuację. Proszę więc, byś zechciał rozsypać przesłane Ci prochy w świętym gaju bogini – zmarły był jej gorliwym czcicielem i zasłużył na jej opiekę po śmierci. Pragnę także, by w okręgu bogini pochować przesłany Ci rozbity posąg; był on szczególnie drogi zmarłemu. Posąg przedstawiał Diogenesa; chciałabym, by raz w roku, w Lemuria, składano w miejscu jego pochowania ofiary.
Z miłością i szacunkiem, pozdrawiam.
PS. Złoty wieniec, który przesyłam, proszę zawiesić przy ołtarzu jako dar. Zmarły nie zdążył otrzymać tego wyróżnienia za życia, a mu się należało: uratował, z najwyższym ze swej strony poświęceniem, życie obywatelowi Rzymu.