Ciemno, tak paskudnie ciemno. Myślałby kto, że nocą w wielkim mieście będzie choć odrobina światła – pochodnia niesiona przed lektyką, oliwna lampka w oknie, ognisko gdzieś w oddali. Ale tak musi być w noc po szóstym dniu przed idami novembra. Mundus patet. Dziś świat stoi otworem przed wszystkim, co zechce wypełznąć z otwartych na oścież wrót do kraju zmarłych.
W ukryciu, przytulony do Kolumny Meniusza niedaleko wielkiej mównicy – nie chciałem myśleć o tym, jaką wróżbą był dla mnie fakt, że na co dzień przykuwano do niej przestępców – przeczekałem całą ceremonię odsuwania czarnego kamienia: ofiary, modły, recytację formuł. Dym z ołtarza snuł się ciężko w wilgotnym powietrzu, aż zerwał się wiatr i rozniósł po całym forum smród świńskiej krwi.
Ofiarnicy odeszli. Zostałem ja, kamień i mundus, ciemna jama w ziemi jak rozdziawiony pysk potwora. Dziś większość mieszkańców Rzymu zamknęła się przed światem i przed tym, co po nim tej nocy chodziło. Ja nie mogłem. Skulony w wilgotnym mroku, czekałem, aż mieszkańcy drugiego świata przypomną sobie o tym pierwszym i wyjdą, wlokąc za sobą mrok i grozę zaświatów.
Nie chciałem myśleć o tym, po co tu byłem. W dłoniach kurczowo ściskałem defixio, ołowianą tabliczkę z wydrapanym zaklęciem.
Gdy mundus się otwiera, robi to dla mrocznych bóstw świata zmarłych. Lata temu, czytając te słowa w pismach starego mędrca, nie wiedziałem, że kiedyś będę czekał, aż mundus otworzy się dla mnie.
Kiedy zaczęło wyłazić, poczułem to w kościach, jak uporczywy, niski szum na granicy słyszalności. Zmusiłem się, by nie odwracać oczu: nie mogłem pozwolić sobie na przegapienie tego, na co tu czekałem.
Nie oczekiwałem bogów ani podziemnych demonów – Furii o wężowych włosach (nie myśl o nich, mścicielkach mordów, upomniałem sam siebie) czy pijącej krew chłopców Empuzy. Wiedziałem, że jeśli nawet się pojawią, nie mam dość sił, by sobie z nimi poradzić. Żeby zmusić istotę z zaświatów do spełnienia mojego zaklęcia, musiałem ją pokonać, podporządkować sobie w pojedynku woli. Nie byłem gotowy, by dać radę potworom, musiał mi starczyć upiór. Manes, duch przodka, gotowy w tę noc zjaw zaczaić się przy bramie domu potomków, by przez moment ogrzać się myślą o tym, że choć śmierć zabiera człowieka za człowiekiem, ród i pamięć trwają na wieki. Ród, najważniejsza rzecz w życiu każdego Rzymianina.
Krok za krokiem powlokłem się w stronę otwartych wrót Hadesu. W zgęstniałym nagle powietrzu coś się unosiło, ciemne kształty pół-ludzkie, pół-ptasie; wolałem nie myśleć, czym były. Powtarzałem w głowie formuły, które kupiłem od goetesa; musiałem wierzyć, że zadziałają i mnie ochronią.
Ochroniły.
Nie potrzebowałem światła – właściwy tekst zaklęcia z tabliczki znałem już na pamięć. Teraz tylko doczekać się, aż z gęstych oparów, unoszących się z otwartej otchłani, wyłoni się coś, co będę miał szansę spętać. Nie bóg. Nie potwór. Coś, co kiedyś było człowiekiem.
***
– To będzie kosztować – powiedział goetes, kiedy w końcu zdołałem go przekonać, że nie doniosę na niego pretorom. Obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem i dodał:
– Sporo.
Skinąłem głową. Zmęczony i wiecznie niewyspany, nie wyglądałem na człowieka, którego byłoby stać na usługi czarnoksiężnika.
– Zapłacę – wychrypiałem. Wyciągnąłem mieszek z pieniędzmi; dłoń, w której go ściskałem, drżała. – Tylko… chcę to zaklęcie. Jak najszybciej. Już.
Musiałem czekać dziesięć dni, zanim obdarty niewolnik przyniósł skrzynkę, a w niej – cenną tabliczkę z tekstem zaklęcia.
– Potrzebujesz posłańca – powiedział goetes, przygotowując mnie do wykonania rytuału. – Jutro zaczaj się na jakiegoś ducha skuszonego przez dzień otwarcia mundusa. Pamiętasz, co masz zrobić po kolei?
– Dwa dni postu, ofiara, recytacja przygotowanych zaklęć, chroniących przed potworami – odpowiedziałem. – Potem czekam na odpowiednią ofiarę, wiążę ją pierwszą połówką formuły z tabliczki i zmuszam, by wcieliła w życie czar spisany na drugiej części.
Chudy Grek o poznaczonej dziobami po ospie twarzy spojrzał na mnie badawczo.
– Dobrze – cmoknął i dodał:
– Tylko nie daj mu się wymknąć. Zmarli, jak my, nie lubią niewoli. Jak ci się wyrwie, marny twój los. Trzymaj upiora mocno, dla własnego dobra.
– Kiedy mogę go wypuścić? – spytałem.
– Najlepiej nigdy – odpowiedział. – Na pewno nie sam. Przyjdź, spróbuję ci z tym pomóc.
Nie gwarantuję wyniku, mówiła jego twarz.
Spojrzał jeszcze raz na tekst zaklęcia, które sam wypisał. Skrzywił się.
– Kogo ty chcesz przekląć? I to w taki sposób? – zapytał, po czym dodał: – Wiesz, on ci za to nie podziękuje.
Nic nie powiedziałem.
***
W wigilię święta duchów wróciłem późno: spotkanie z czarnoksiężnikiem zajęło więcej czasu, niż się spodziewałem. Do domu, na Eskwilin, dowlokłem się o drugiej straży. Było już ciemno, domownicy powoli szykowali się do snu.
Nie wszyscy, jak się okazało.
– Marku? – usłyszałem, kiedy tylko znalazłem się w atrium i podszedłem do ołtarza domowych bóstw, by je przywitać.
Zakląłem pod nosem. Miałem szczerą nadzieję, że akurat Lucjusza zastanę śpiącego.
– A co ty tu robisz o tej porze? Nie powinieneś być w łóżku? – spytałem ostro.
Mój młodszy brat zapalił lampkę oliwną, spojrzał na mnie. W niepewnym świetle zauważyłem, że on też nie wygląda dobrze. Był blady, oczy miał podkrążone i zapadnięte. Widać było, że nie jada i nie sypia. W takich chwilach prawie przestawałem odpychać od siebie myśl o tym, co zrobiłem.
– Ja… – zanim zapytał, już wiedziałem, czego chce.
– Nie – powiedziałem zbyt szybko, zbyt ostro. – Nie mam żadnych wiadomości od Syliusza Auletesa.
Odwróciłem wzrok, by nie widzieć rozczarowania na jego twarzy.
***
Może i udało mi się ukryć przed Furiami, wychodzącymi z mundusa, ale to nie znaczy, że przestałem myśleć o tamtym.
Kiedy z nim kończyliśmy, Syliusz Auletes nie był już tym czarującym, urodziwym mężczyzną, który podstępem wkradł mi się do domu i ściągnął hańbę na moją rodzinę. Teraz leżał na ziemi, skulony i okrwawiony. Wybite zęby. Złamany w kilku miejscach nos. Krew, zalewająca usta.
Nie było mi go żal.
Na mój rozkaz sługa przywiązał mu kamień do nóg. Auletes żył jeszcze, kiedy wrzucaliśmy go do Tybru.
Gdyby ten dureń, mój brat, znalazł sobie niewolnika, gdyby zadurzył się w młodym wyzwoleńcu, w chłopcu-aktorze, w tancerzu – nie byłoby problemu. Nie musiałbym zabijać kochanka i topić zmasakrowanych zwłok w rzece. Ale ten człowiek, trzydziestolatek, cholerny cudzoziemiec… Nie. Młody rzymski arystokrata nie może być zabawką dorosłego mężczyzny, nie w sytuacji, w której prędzej czy później jakiś polityczny wróg naszego rodu użyje tego przeciwko nam.
Próbowałem mu to perswadować. Próbowałem wyjaśniać. Mówiłem wprost o tym, jakie ryzyko, z punktu widzenia prawa i zasad, podejmuje.
– Nie chodzi tylko o ciebie – tłumaczyłem. – Takie zachowania się karze, na bogów! Pozbawią cię praw publicznych, odbiorą szanse na karierę. Weź pod uwagę…
Nie zamierzał. Zakochał się. Moich uwag o tym, że miłość – taka miłość! – to obłęd, nie słuchał.
– Prędzej umrę – powiedział, stając naprzeciwko mnie z zaciśniętymi pięściami. – Ucieknę z miasta. Porzucę wszystko i wyjadę z Auletesem, gdziekolwiek on zechce. Nie zmusisz mnie, żebym zmienił zdanie.
Mogłem próbować: od śmierci ojca to ja byłem pater familias, do mnie należały decyzje o losach rodziny. Mogłem mu nakazać. Wiedziałem, że nic to nie da.
– Dobrze – powiedziałem po wielu, wielu kłótniach, czując, jak w gardle narasta mi kula nienawiści i zimnego gniewu. – Dobrze. Kocham cię i zrobię to dla ciebie, dam ci zgodę. Wyjedź. Bylebyś nie prowadzał się z tym Grekiem po mieście. Byleby ludzie nie wiedzieli. Wyjedź gdzieś daleko, a jak ci przejdzie, wrócisz.
– Dziękuję – wyszeptał. – Ale wiesz, ja nie wrócę.
Nie, bo nigdzie nie pojedziesz, pomyślałem. Już wiedziałem, co będę musiał zrobić.
***
Wszystko, co stało się wtedy, doprowadziło mnie do tu i teraz.
Z nieba sączy się lodowata mżawka. Przemokłem do szpiku kości; tunika klei mi się do ciała. Chyba już nigdy się nie rozgrzeję.
Mam poczucie, jakbym od wielu godzin stał nad mundusem, osłonięty przez potworami zaklęciem, i czekał na ducha. Manes, duch czyjegoś przodka. Może nawet – nasz przodek. Marek, mój dziadek i imiennik, bohater wojen z Kartaginą. Ojciec, były edyl. Stryj, zasłużony w wojnach macedońskich. Byliby przecież ze mnie dumni. Tak, posługiwanie się magią jest przestępstwem. To drugie, czego wcale nie żałuję, też. Ale ja… ja to robiłem dla brata. Dla rodu. Dla nas wszystkich.
Ciemna sylwetka pojawia się nagle jak dym unoszący się z mundusa. To już.
Podnoszę głowę. Za chwilę moje czuwanie się skończy.
– Związuję cię, mój bracie, Lucjuszu Waleriuszu – mówię i zanim duch zdąży ode mnie odejść, kontynuuję:
– Związuję twoje oczy, twoje ręce, twoje serce. Zapomnisz. Nie będziesz pamiętać. Wiążę twój język, twoje usta, twoje gardło. Zapomnisz. Nie będziesz mówić. Wiążę twój członek, twoje uda, twoje wargi. Zapomnisz. Nie będziesz pragnąć.
Upiór posłusznie tkwi przy mnie. Dobrze. Sam nie zdołam wypełnić zaklęcia, człowiek nie ma takiej mocy. Nie sądziłem, że aż tak łatwo mi to przyjdzie.
– Związuję cię – powtarzam. – Związuję cię… Marku Waleriuszu. Związuję siebie. Zapomnę. Nie będę pamiętać.
Krew na moich rękach, krew zalewająca mu usta. Wybite oko. Opuchnięta twarz.
– Zapomnę. Nie będę mówić.
Kamień, zimny i ciężki, uwiązany do nóg. Auletes jęczy: resztkami świadomości chyba pojmuje, co chcemy zrobić.
– Zapomnę. Nie będę…
Kłamałem, oczywiście, że kłamałem. On wyjechał, mówiłem. Tak, do Aleksandrii, przygotować wszystko; wiesz, on ma tam dom. Tak, napisze. Poślę po ciebie. Oczywiście, że ci pozwolę wyjechać, przecież obiecałem. Tak, jak tylko dostanę ten list.
Duch nie ucieka, już związany magią, choć ta go jeszcze przecież nie dotyczy. Ostatnia część klątwy i koniec. Skończy się smutek mojego brata i to czuwanie całymi dniami i nocami: moje nad nim, jego w oczekiwaniu na list, który przecież nigdy nie przyjdzie. Jeszcze tylko przeżyć spotkanie z upiorem, a potem – zanurzyć się na zawsze w błogiej, boskiej niepamięci. Wymazać ze świadomości zadurzenie i zabójstwo. Zacząć od nowa.
– Związuję cię – mówię. – Wiążę cię ze mną i z moją klątwą. Ty, umarły, i ja, żywy: razem sprawimy, by się spełniła. Związuję cię. Ukaż się. Daj mi swoje imię.
Ciemność obok mnie powoli kształtuje się w twarz.
Ktoś krzyczy. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że to ja sam.
Upiór ma popękane wargi, wybite zęby, krew na twarzy. Wokół nóg zamotany sznur, na końcu którego, na mój rozkaz, zawiązano kamień.
– Moje imię – mówi chrapliwie, patrząc mi w oczy. – Syliusz Auletes. Ale przecież ty wiesz.
Duch niedawno zmarłego, skuszony przez otwarty mundus. Związany ze mną zaklęciem. Być może na zawsze. Próbuję coś powiedzieć, nie mam słów.
– Dałeś mi władzę nad swoją klątwą – szepce mi do ucha duch człowieka, którego zabiłem. – Jak myślisz, co z nią zrobię? Co zrobię z tobą?
Nie mam już nawet siły krzyczeć. Wiem, że dla mnie ta zimna, ciemna noc już nigdy się nie skończy.