Pożar w Domu Weselnym nie należał do zamachów. Nie był zaplanowany. Zwęglone deski i ocalała zastawa stołowa nie miały być manifestem przeciwko instytucji małżeństwa.
Obecny tu Narrator nie jest w stanie zapewnić o prawdziwości tego, co widział, ale może zdać relację na temat niesławnego Doktora, gdyż miał zaszczyt poznać go osobiście. Jako Narrator nie powinien kierować się sympatiami, spróbuje więc oddać wszystko możliwie jak najrzetelniej.
A zaczęło się od kobiety.
Żoną Doktora została powszechnie znana Profesorowa. Jej najważniejszą zasadą było “carpe diem”. No więc chwytała. Jednego dnia wraz z Dziekanem, innego razem z Rektorem. Doktor, ze swoim mało znaczącym tytułem, nie mógł długo liczyć na względy ukochanej. Powód w dokumentacji rozwodowej: “niespełniony cenzus wykształcenia”. Bolesna sprawa.
Uznany za podmiot sprawczy, pod oskarżycielskim spojrzeniem ławy przysięgłych, przypadkowo złożonej z samych przedstawicielek płci pięknej, usunął się w cień.
Narrator wielokrotnie odwiedzał Doktora w jego posiadłości o wątpliwym stanie bezpieczeństwa i za każdym razem powtarzała się taka oto sytuacja: Doktor wracał z piwnicy z zakłopotaną miną, wycierał dłonie o spodnie, po czym próbował doprowadzić się do porządku. Jako niezbyt wysoki, ale bardzo szczupły mężczyzna, w przydużym swetrze i zbyt szerokich spodniach, które musiał mocno zaciskać paskiem, sprawiał wrażenie niezwykle drobnego. Dodając do tego bladą, wręcz białą skórę, i prawie siwe włosy sprawiał wrażenie zjawy.
– Nie spodziewałem się… Och, taki tu nieporządek… Wiesz, nie miałem czasu – sapał.
– Spokojnie – odpowiadał Narrator.
Później przechodzili do zwyczajowych pogaduszek.
W każdej historii jest jakiś punkt zapalny, moment zmieniający wszystko. Dla Doktora był to niefortunny rozwód. Dla Narratora zaś chwila, gdy w końcu zadał pytanie, które nurtowało go od dawna.
– Co ty tam robisz w tej piwnicy, przyjacielu?
Początkowo Doktor zdawał się nie usłyszeć pytania. Zareagował po kilku długich, przesiąkniętych milczeniem sekundach.
– W… w piwnicy? – wyjąkał speszony.
– Tak. W piwnicy – odpowiedział Narrator, jak zwykle bez cienia niecierpliwości. – I uprzedzając twoje kolejne pytanie: w tej, z której wychodzisz za każdym razem, gdy do ciebie przychodzę.
Znowu upłynęło kilka chwil.
– Może najlepiej będzie, jak ci pokażę.
Schodząc do tego sekretnego pomieszczenia, Narrator jeszcze dotkliwiej odczuł zaniedbanie domu. Każdy krok w dół, pod którym nie zapadła się deska, uważał za osiągnięcie, a skrzypnięcie, które nie spowodowało ostatecznie zerwania sufitu, za cud. Jeśli Narrator może pozwolić sobie na słowo refleksji, to powie w tym miejscu, że mimo to cały dom, a w szczególności piwnica, miały w sobie przedziwny urok. Przychodząc do Doktora bał się, ale i drżał z ekscytacji.
Gdy w końcu udało im się zejść na dół, Doktor był jeszcze bledszy niż zwykle.
– Nikomu jeszcze tego nie pokazywałem… Nie jest mądrze ufać komukolwiek w takich kwestiach. Większość ludzi myśli tylko o własnych zyskach, znaczy nie ty, dlatego właśnie pozwolę ci, ale…
Narrator położył dłoń na ramieniu zdenerwowanego przyjaciela.
– Moje usta pozostaną zamknięte.
Doktorowi najwidoczniej wystarczyło takie zapewnienie, bo przekręcił klucz w zamku.
Po przekroczeniu progu można było poczuć się jak w jednej z tych przepełnionych parą powieści, które ostatnio zyskały na sławie. Na licznych stołach piętrzyły się góry bezwartościowego złomu, a wszędzie, gdzie jeszcze się dało, wylegiwały się klucze, śrubki, kołatki i przekładki. Podłoga została wyłożona metalicznymi kafelkami, a ściany „zdobiła” brudnoszara tapeta. Jedyne, czego brakowało, to tajemniczego wynalazku – na samym środku stało wielkie coś przykryte płótnem, ale Narrator miał wielką nadzieję, że to po prostu lubieżna rzeźba, którą dla dobra własnej reputacji należało zasłaniać.
Jednak, jak to zwykle bywa, prawda jawiła się jako dużo bardziej złożona i nienaturalna. Doktor zerwał płótno i ich oczom ukazała się złowrogo wyglądająca maszyna.
– Uff… Bałem się, że coś będzie nie tak – szepnął uradowany.
– Doktorze, przyjacielu mój. Co to jest, na Boga?!
– Nie podoba ci się? Byłem pewny… Myślałem, że właśnie tobie się spodoba.
Narrator westchnął. Czasami zapominał, że inteligencja i szaleństwo to dwie strony tego samego medalu.
– Czy to jest, i niech Bóg cię chroni, jeśli potwierdzisz, owa machina czasu, o której próbowałeś napisać w mojej gazecie?
Nie wiedzieć, czemu, oczy Doktora radośnie zalśniły, a usta zakrył dłońmi.
– Tak! Och, wiedziałem, że zgadniesz!
– Nigdy nie miałeś mi za złe tego artykułu, ale rozumiesz, dlaczego nie mogłem go puścić? Samo myślenie o takich machinach jest uważane za zbrodnię, a faktyczne popełnienie jej to… to… – W tej sytuacji nawet jemu trudno było zachować spokój. – Nieważne czy działa, czy nie, czeka cię szafot!
Oburzony Doktor położył dłonie na biodrach.
– Oczywiście, że działa! Inaczej bym ci jej nie pokazał.
– Przyjacielu… – Narrator załamał ręce.
– Może i masz rację, ale tylko, jeśli mnie złapią.
– Raczej kiedy. Kiedy cię złapią.
Ale Doktor nie słuchał. Od dawna stał przy maszynie i grzebał w obwodach. Wydawał się przy tym tak skupiony, jakby zapomniał o wszystkich swych problemach. Narrator z pewnością nie chciał mu kazać wracać do codziennej mordęgi, ale znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Należało przecież skończyć to szaleństwo, prawda?
– Co zamierzasz? – Żadne inne pytanie nie przyszło mu do głowy.
Doktor rzucił nań spojrzenie, którym zaszczyca się jedynie idiotów lub dzieci. Takie dobrotliwe politowanie, potrafiące wzburzyć nawet największych stoików. Złość nie obeszła więc również Narratora.
Zanim choćby otworzył usta, Doktor już pośpieszył z wyjaśnieniem (a szkoda, bo Narrator miał przygotowanych parę niemiłych słów).
– No, jak to co? Zademonstruję ci mój geniusz!
Doktor był jedną z tych osób, które potrafią zmienić się w ciągu kilku sekund. Nie został ślad po dawniejszym zdenerwowaniu czy zagubieniu.
– Aha! – sapnął drugi z mężczyzn, ten w pełni władz psychicznych. – Wiesz, powinienem spróbować cię ratować od coraz większego tonięcia w tej kałuży błota, którego żeś sobie nawlókł, ale dobrze. Demonstruj. – Kto żyw, nie widział tak wzburzonego Narratora.
Twarz Doktora przybrała minę kojarzoną jedynie z bardzo małymi dziećmi. Wydął usta, przymknął lekko oczy i wysunął podbródek. Zdawał się mówić: „Już ja ci pokażę!”.
– Wszystko ustawione, możemy wchodzić – powiedział na głos.
Maszyna faktycznie wyglądała na włączoną, ale to jedyne, co Narrator był w stanie o niej powiedzieć. Sprawiała bowiem wrażenie niezdatnej do użytku, a co więcej – bardzo niestabilnej. Rozległo się sapanie; wprzódy jakby umęczonego gruźlicą starca, później człowieka z płucami pełnymi sadzy. To zdecydowanie brzmiało lepiej. Teraz Narrator wiedział, że maszyna najpierw stanie w ogniu, a dopiero potem wybuchnie.
– Jak to: „my”? – zapytał więc, na próżno usiłując odzyskać rezon.
Znowu dobrotliwe politowanie.
– No, przecież jak inaczej chcesz się przekonać, że maszyna rzeczywiście działa, jeśli nie pójdziesz ze mną?
Och, tak. Narrator pożałował swojego pytania. Nie mógł się wycofać, skoro sam chciał wiedzieć, co jest w piwnicy. Już wiedział. I nagle okazało się, że jednocześnie stał się elementem doświadczenia.
– Więc uważasz, że naprawdę przenosi w czasie?
– O nie, mój przyjacielu. Niczego nie uważam. To jest prawdziwa machina czasu. Co prawda, potrafi tylko to – nie przeniesie nas nagle do Afryki – i nie znam jeszcze jej pełnej rozpiętości czasowej, ale i tak taki światły człowiek jak ty powinien być pod wrażeniem – powiedział jakby z wyrzutem. Szczególnie słowo „przyjaciel” zabrzmiało nieprzyjaźnie.
– Przepraszam. Nie chciałem zabrzmieć tak, jakbym w ciebie nie wierzył. Po prostu…
– Wiem, masz wątpliwości – przerwał, uspokajając go wyciągniętymi dłońmi. – Słuszne i zdroworozsądkowe. Szczerze: miałbym cię za wariata lub kłamcę, gdybyś zareagował zbyt entuzjastycznie. Ale proszę, pozwól się wyprowadzić z błędu.
– Nooo… dobrze – wystękał.
Taki już był ten Narrator – dla przyjaciół potrafił zrobić wszystko. Nie musiał się długo namyślać, bo nie należało odmówić. Poza tym pamiętał o tym niesławnym przypadku Sędziego. Na co dzień imający się prawa, w sekrecie wymyślił i zbudował działającą machinę czasu. Sędzia narobił sporo złego, nie obyło się bez ofiar, więc manipulacje czasowe zostały surowo zakazane. Szczególnie, że podczas eksplozji niestabilnej maszyny zginął sam Dziedzic.
Czuł, że znalazł się w patowej sytuacji. Będąc po stronie Doktora wręcz namawiał go do kontynuowania eksperymentów. Jednak będąc przeciwko, nie mógłby pomóc mu, gdyby stało się coś złego.
Doktorowi momentalnie zapaliły się iście szaleńcze iskierki w oczach. Znowu był w swoim naukowym azylu. Zaczął gmerać przy maszynie, naciskać przyciski, pociągać wajchy. Ku wielkiemu niezadowoleniu Narratora nie trwało to długo. Już po chwili bowiem Doktor odwrócił się z uśmiechem kota z wąsami ubrudzonych śmietaną.
– Zdejmij zegarek – rozkazał Doktor. – I zostaw na stole.
– Po co? – zapytał Narrator w trakcie rozpinania.
– Z powodu niedoskonałości maszyny zapewne przeniesiemy się zaledwie chwilę wstecz. Tak od jednej do pięciu minut. Będziesz miał żywy, własny dowód.
– Zapewne? Nie masz władzy nad wybraniem czasu?
– Jeszcze do tego nie doszedłem – wystękał mimochodem. Był zajęty przeglądaniem małej, szklanej płytki w głębi maszyny. Wyglądała jak szyba, tyle tylko że o czarnej barwie, więc nie przeświecała przez urządzenie. Narrator nie był jednak pewny, czy to przez kolor, czy raczej dlatego, że płytka ta nie miała nic wspólnego z funkcją szyby. – Która jest dokładnie godzina?
– Trzynasta trzydzieści dziewięć i dwadzieścia sekund.
Już trzydzieści sekund później obaj stali w ciasnej metalowej klatce. Słyszeli, jak maszyna chrzęści coraz bardziej. Teraz to już był starzec z gruźlicą, którego właśnie wynieśli ledwie żywego z pożaru. Ostatnie jej tchnienie brzmiało tak, jak mogłoby brzmieć ostatnie tchnienie tegoż właśnie starca, dech świszczący i wywołujący ciarki.
Nastała cisza. Sekundę później świat zdawał się wirować.
Narrator chciałby w tym momencie zwrócić uwagę na słowo „zdawało”. Albowiem nie wie, co dokładnie poczuł. Znając późniejszy przebieg wypadków, zapewne nie było to nic więcej niż zwyczajne ludzkie poddanie się chwili.
Będąc już poza maszyną, Narrator zaczął przyglądać się pomieszczeniu. W żadnym konkretnym celu, bo w końcu Doktor sam powiedział, że nie przeniosą się zbyt daleko, więc wygląd pokoju raczej nie powinien był się zmienić. I faktycznie, trochę rozczarowany, nie zauważył niczego nowego. Najwyraźniej skrycie liczył, że zastanie inny wiek.
Doktor stał z konspiracyjną miną z zegarkiem w ręku.
– Trzynasta trzydzieści dziewięć i dwadzieścia sekund – szepnął. – Ta, o której odłożyłeś zegarek. Więc przenieśliśmy się o około półtorej minuty!
Narrator już bardzo dawno nie widział go tak szczęśliwego i dumnego jednocześnie. Ostatni raz wyglądał tak podczas ślubu z Profesorową. Wciąż rozkojarzony, sięgnął po zegarek i założył go.
– Rzeczywiście, trzynasta trzydzieści dziewięć i… – przerwał i jeszcze raz spojrzał na tarczę. –…i dwudziesta sekunda… Przyjacielu, eee… – Nie za bardzo umiał zebrać słowa. Szczególnie, że Doktor właśnie zaczął nucić „Gdzie się podziała tamta Doktorowa”. – Wydaje mi się, że zegarek stanął. Albo od razu, gdy go zostawiłem, albo chwilę wcześniej, a ja nie zauważyłem – mamrotał z wielką żałością w głosie.
Ale Doktor nie słuchał. Majstrował przy maszynie, gwiżdżąc w przerwach od śpiewania.
– Nawet wiem, co muszę zrobić, aby zwiększyć jej efektywność. Spokojnie, przyjacielu, już niedługo to my będziemy się śmiać – zagrzmiał i uniósł palec wskazujący. – Stępiaj pazury lwa, czasie żarłoczny, stępiaj!*
W ciągu paru następnych dni Narrator ani razu nie pojawił się u swego przyjaciela. Jego wymówką były ostatnie słowa, które rzucił doń Doktor, wtedy kiedy jedną nogą stał praktycznie za drzwiami. Powiedział: „Za tydzień Doktorowa (jakoś tak nagle zaczął nazywać tę przebrzydłą maszynę) będzie w znakomitej formie, mówię ci!”
To jednak wcale nie zwalniało go z powinności odwiedzenia przyjaciela choć raz w przeciągu tego tygodnia. Nawet jeśli momentalnie zostałby wyproszony, tak nakazywało dobre wychowanie. Aczkolwiek prawda była taka, że mężczyźnie zwyczajnie się nie chciało. Nie miał ochoty patrzeć znowu na ten rozmarzony błysk doktorowych oczu, wiedząc że albo w niedługim czasie kompletnie się załamie, albo trafi na szafot. Przy okazji próbował znaleźć sposób, aby odciągnąć Doktora od całej tej machiny, czy też „Doktorowej”, nie szkodząc jednocześnie jego umysłowi, ale raz za razem ponosił porażkę. Narrator nie zdawał sobie sprawy, że najzwyczajniej marzył o podróżach w czasie. Jakkolwiek przeczyłyby temu jego słowa, chciał, aby przyjacielowi się powiodło.
Dokładnie tydzień później Narrator w połyskującym w słońcu kapeluszu i brązowym płaszczu zapukał krótko, lecz pewną ręką, do drzwi zapadłej rezydencji Doktora. Ach, jak bardzo człowiek potrafi się zmienić! Gdyby Narrator nie miał tak rozsądnego umysłu, jaki niewątpliwie ma, byłby pewien, że jakimś sposobem przeniósł się w czasie bez wchodzenia do metalowej trumny.
Bowiem stojący przed nim człowiek prawie niczym nie różnił się od tego sprzed dwóch lat. Co prawda w ciągu tygodnia nie był zdolny przybrać zbyt wielu kilogramów ani nagle nie odmłodniał, ale ubranie miał niezwykle eleganckie, a włosy zaczesane do tyłu. Odcień skóry nie przypominał już wziętego od zjawy, był zdrowy i nawet z lekka zaróżowiony. Największe zaskoczenie stanowiły jego oczy: odbijał się w nich czysty ekscentryzm, niezabarwiony strachem ani zagubieniem. Znowu sprawiał wrażenie człowieka wybitnie inteligentnego, niemającego cierpliwości dla ułomnych w tej kwestii. Na przywitanie wyciągnął dłoń.
– Wiedziałem, że przyjdziesz, przyjacielu. Byłem pewien.
– Po twej radości wnioskuję, że idzie ci coraz lepiej – odpowiedział Narrator, oszołomiony wyrazistością głosu przyjaciela.
– Ha, właśnie zaczynam „Sonatę f-moll”. Szkoda, że nie mam czterech dłoni! – zakrzyknął, a w jego oczach z powrotem ukazały się błyski przerażenia.
Gdy już zamknęły się drzwi, a płaszcz i kapelusz zawisły na haku, Narrator zapytał z odpowiednią dozą zmartwienia.
– O co chodzi?
– Paru takich zaczęło się interesować. Często przechodzą pod domem. Lepiej być ostrożnym.
– Słucham?!
Doktor machnął ręką.
– To nic takiego. Odkąd prowdzę eksperymenty, co rusz ktoś się interesował. Trochę zapomniałem, jak to jest, przez tę moją długą przerwę. Herbaty? – zapytał mimochodem.
Krew Narratora zaczęła się burzyć pod wpływem jego spokojnego głosu. Było gorzej niż myślał.
– Nie! Nie chcę herbaty! – krzyknął. – Co z tobą?! Nie zajmujesz się już preparatem na porost włosów! Jeśli ktoś zaczął się interesować, jesteś jedną nogą w grobie!
Doktor znowu przybrał tę głupią minę obrażonego dzieciaka.
– Ech, nic nie rozumiesz – bąknął. Odwrócił się i podszedł do ukrytych drzwi prowadzących do piwnicy. Cała jego wcześniejsza radość i pewność siebie znikły. – Może, jak zobaczysz, co udało mi się przez ten tydzień osiągnąć, to zmienisz podejście. Idziesz?
Czy Narrator poszedł? Oczywiście, że tak.
– Pamiętasz tamte półtorej minuty? – zaczął Doktor znienacka. – To było ekscytujące, ale niezbyt znaczące. Osiągnięcie, ale nie takie, którym można się chwalić.
Narrator chciałby w tym momencie zaznaczyć, że Doktor mówił o tym nieszczęsnym „przeniesieniu” w czasie, a nie o czymkolwiek innym! A już na pewno nie o TYM.
– Myślałem więc i sądzę… Nie, jestem pewien, że udało mi się zwiększyć jej skuteczność. Ale tak naprawdę dobrze. Nawet do kilku lat wstecz! Dodatkowo podróż nie jest przypadkowa – mogę ustawić Doktorową z dokładnością co do godziny – kontynuował entuzjastycznie. Właśnie wyciągnął klucz i otworzył drzwi.
– Ekhm… to brzmi niesamowicie – podsumował drugi z mężczyzn. Z całych sił próbował nie zabrzmieć sceptycznie.
Dla Narratora największym osiągnięciem Doktora było sprawienie, że maszyna nie wydawała tych przerażających odgłosów krztuszenia się. Generalnie „Doktorowa” miała się znacznie lepiej. Wiele części, które wydawały się wcześniej Narratorowi na używane, teraz wyglądały na najwyższą klasę stali, lśniącą w blasku żarówek.
Doktor zaprosił przyjaciela do środka, nie mówiąc tym razem nic o zegarku. W końcu mieli się przenieść o kilka lat…
– Trzy… dwa… jeden… – odliczał.
Tym razem nic się Narratorowi nie zdawało. Doznał faktycznego szoku, a zawroty głowy były jak najbardziej prawdziwe. Czuł, że coś jest nie w porządku (choć raczej powinien był myśleć odwrotnie). Miał mroczki przed oczami; gdy udało mu się wyjść, musiał chwycić się stołu i głęboko zaczerpnąć powietrza. Co ciekawe, a co dodatkowo potwierdziło ich sytuację, w pokoju nie było niczego oprócz tego starego stołu.
Kiedy w końcu wróciła mu ostrość widzenia, zauważył, że przyjaciel ma podobne problemy, ale w odróżnieniu od niego na twarzy Doktora widniała szalona ekscytacja. Narrator jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie chciał przyłożyć mu, jak w tamtym momencie.
– Chodź – rozkazał z głupkowatym uśmiechem Doktor. – Musimy iść na wesele.
– Wesele? Czyje?
Ten jednak jedynie uśmiechnął się jeszcze bardziej podstępnie.
– No, chyba nie twoje…? – zapytał Narrator z przestrachem.
W głowie zaczęły krążyć mu mroczne myśli. Mógł zepsuć przyszłość, sprawić, że straciłby osiem lat z Profesorową w jednej chwili. Choć może właśnie o to mu chodziło. Nagle poczuł złość, która narastała z każdym słowem.
– Czyli po to budowałeś tę maszynę…
– Doktorową!
– …żeby zepsuć własne wesele – ciągnął niezrażony.
Znowu przypomniał mu się Sędzia, który przecież zbudował maszynę czasu, aby naprawić relację z córką. Kiedy wrócił do teraźniejszości, córka nie żyła od trzech lat.
Doktor poczerwieniał na twarzy, próbował coś powiedzieć, ale wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg. Złapał się pod boki.
– Zepsuć?! To był najlepszy dzień… najlepsze cztery dni… mojego życia! Chciałem tylko znowu je przeżyć. Zobaczyć… Ech, nieważne. – odpowiedział. – Chodźmy już.
Narrator zauważył, że ściany, sufit i nawet schody są w dużo lepszym stanie niż w przyszłości. Po prawdzie czuł się swojsko i obco jednocześnie; jakby znał ten dom bardzo dobrze, ale nagle mieszkał tu ktoś nowy, wprowadzając inną atmosferę, zapach i gust.
– Ach, to jej styl. Jak ona uwielbiała ten kolor! – mówił rozmarzony Doktor, rozglądając się w drodze do drzwi wyjściowych.
Jednakże ignorował szczegóły, które nie mogły umknąć uwadze Narratora: miłosne zdjęcia Profesorowej z łysym mężczyzną, duże męskie ubrania, zapach cygar. Nic z tego nie pasowało do Doktora, nawet tego sprzed kilku lat.
Ten jednak parł dalej, zupełnie zapowniawszy, że technicznie nie powinno ich tu być i ogólnie nikt nie może ich rozpoznać.
– Ślub odbył się godzinę temu, więc wesele już trwa. To niedaleko stąd, możemy pójść na piechotę – oznajmił Doktor.
– A co z nami? Przecież nikt nie może nas rozpoznać.
– Maski, mój przyjacielu. Nie pamiętasz już, że nasze wesele było jednocześnie balem maskowym?
Ach, tak. Narratorowi wróciły wspomnienia. Nie ma co – osobliwą kobietą była Profesorowa. Zawsze inaczej od innych, zawsze pod prąd, ale i zawsze z odpowiednią dozą elegancji. Później dowiedział się, że w Domu Weselnym stało się to tradycją. Prawie każde wesele było organizowane jako maskarada.
Gdy tylko wyszli na świeże powietrze, mężczyzna zwrócił uwagę jak bardzo słoneczny jest dzień. Teraz, kiedy już wróciły mu wspomnienia tamtego dnia, pamiętał, że padało. Nie mogło być inaczej – miało być w końcu idealnie, a Doktor od początku starał się ze wszystkich sił, aby zadowolić ukochaną, ale przeważnie mu nie wychodziło. Nawet pogody nie potrafił dopasować. Padało i to mocno, Narrator nie miał co do tego wątpliwości. Ale w dniu, do którego się przenieśli, świeciło słońce.
Nagle niedaleko nich przemknął cadillac V16. Przecież to niemożliwe! Ten model miał być wprowadzony do użytku dopiero za pół roku. Doskonale pamiętał, jak parę dni temu zatwierdził artykuł o tym!
Czyżby…? Nie, to przecież całkowicie niedorzeczne! Jak można przenieść się w przyszłość zamiast w przeszłość? Przecież na pewno w maszynie była jakaś wajcha czy pokrętło. Myśli Narratora stanowiły kwintesencję rozsądku, ale z uwagi na sytuację rozsądek nie za wiele mógł pomóc. Czy pomylenie się w ustawieniu odpowiedniego czasu było absurdalne? Oczywiście, jak najbardziej. Trudno o większy nonsens. Ale tak właśnie się zdarzyło.
Mężczyzna potrzebował już tylko jednej rzeczy, żeby się całkowicie upewnić. Wyszukał wzrokiem najbliższego gazeciarza i podczas, gdy Doktor pruł naprzód, on podbiegł szybko do chłopca i spojrzał na gazetę. Starając się nie dostrzec nagłówka, zauważył datę. Przenieśli się dwa lata w przód.
– Zobaczyć to, co już znam, w porządku. Ale na to się nie pisałem – mruknął oburzony Narrator.
– No, żwawiej! – zawołał Doktor.
Mężczyzna dołączył do przyjaciela i lekko dysząc, zamierzał przekazać mu złe wieści.
– Chwila, muszę ci coś powiedzieć.
Doktor znowu zaczął pruć naprzód i nawet nie odwrócił głowy.
– Tak?
Zanim Narrator zdążył powiedzieć choć słowo, Doktor nagle wyhamował.
– Tam! Spójrz! To nasz Dom Weselny. Pamiętam, że jest tylne wejście. Będziemy mogli się wślizgnąć.
Patrząc w twarz przyjaciela, w te rozbiegane oczy i rozedrgane usta, na zarumienione policzki i dziecięco uniesione czoło, Narrator nie potrafił wydusić słowa. A prawda i tak zaraz sama miała wyjść na jaw – nawet jeśli będzie trwało jakieś wesele, to kogoś innego.
Więc w milczeniu ruszyli do przepięknego budynku o alabastrowych ścianach i korynckich kolumnach. Nazwa została finezyjnie wykuta nad wejściem. Budynek wyglądał jak po gruntownym remoncie, więc całość naprawdę robiła wrażenie, ale Narratorowi kojarzył się z pobojowiskiem, jakie pozostaje po czterodniowym piciu. Od razu zrobiło mu się niedobrze.
Porzuciwszy szkaradne wspomnienia zauważył, że pod Domem Weselnym i w okolicy roi się od przyjeżdżających i odjeżdżających powozów. Narrator westchnął przeciągle, bo miał nadzieję na rychły powrót do domu, a wiedział, że byłoby szybciej, gdyby Dom stał po prostu pusty. Spostrzegł również, że wciąż, mimo upływu dwóch lat, wesele organizowane było w maskach.
Doktor pociągnął go za poły płaszcza, niczym młokos, a, jak uprzejmie chciałby w tym momencie zauważyć Narrator, oboje zdecydowanie nie byli już młodzikami.
W końcu znaleźli się pod odpowiednimi drzwiami, ale stanowiło to większy problem, niż zakładali, bo przy głównym wejściu stało parę znanych im twarzy. Ich widok jeszcze bardziej rozochocił Doktora, ale Narratora skłonił do przemyśleń. Który z jego znajomych ma tych samych znajomych, co on? A co ważniejsze: który z tych znajomych zaprosiłby tych konkretnych znajomych? Jakoś tak złe przeczucie uczepiło się go znienacka.
Doktor wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza dwie białe maski.
– Masz jakiś… plan? – odważył się zapytać Narrator.
– Pooglądam, powspominam, przeżyję ten dzień raz jeszcze. Pamiętam, że podawaliśmy wspaniały alkohol… – rozmarzył się przyjaciel, ale drugi z mężczyzn uwiesił na nim wzrok o sekundę za długo. – O co ci znowu chodzi?
– O, o nic takiego. – Mężczyzna memłał maskę w dłoniach. – Na pewno tego chcesz? Rozdrapywanie starych ran…
– Jak na takiego pisarza znów używasz złych słów. Nie rozdrapywanie, a zasklepianie. Te rany nigdy się nie zagoiły – warknął, ale już sekundę później odetchnął. – Rozumiem, że się martwisz, ale będzie dobrze. I nie, nie zamierzam zrobić niczego nikczemnego. Przysięgam.
To nie tak, że Narrator nie ufał przyjacielowi, ale zawsze trudniej ocenić człowieka, gdy nie widać jego twarzy. Zamiast serdecznego spojrzenia, które tak umiłował, widział jedynie dwie puste dziury.
– A teraz zakładaj tę maskę i wtop się w tłum.
To były ostatnie słowa, które zdążył usłyszeć, zanim Doktor zniknął mu z oczu.
– Ech… – sapnął, po czym wkroczył do Domu Weselnego z tym nieprzyjemnym uczuciem, że zdarzy się coś niedobrego.
Sala była urządzona niesamowicie ekstrawagancko – dosłownie jak nie z tej epoki. Z początku stanowiła idealne odzwierciedlenie stylu empire, ponownie pojawiającego się na salonach. Dominowały więc ciężkie zasłony i mahoniowe meble. Jednak obok odlanych z brązu Apolinów stały surowe krzesła z rozetami o nóżkach ptasich szponów i stoły malowane tak, aby imitowały lakę. Za to sufit, o zgrozo, ozdobiony został złotą boazerią.
Narrator nie był pewny, czy projektant tego wnętrza miał problem z głową, czy z piciem. Jego artystyczne oko nie potrafiło znieść tej kombinacji trzech odrębnych stylów, a wrodzone poczucie elegancji cierpiało katusze. Chippendale, empire, rokoko… a gdzieniegdzie nawet kwiaty biedermeier!
Narrator musiał zacisnąć oczy i policzyć do trzech. Mógł mieć jedynie nadzieję, że nie będzie to dominujący „styl” za dwa lata, a pulsujący ból głowy minie (chyba w tym momencie należałoby przeprosić za dygresję, ale nie da się zaprzeczyć, że tamto szkaradztwo nigdy nie powinno było powstać).
Narrator próbował odszukać wzrokiem Doktora, ale Dom Weselny zdawał się pełny po ostatnie kąty. Zamaskowani goście, jazgot uniemożliwiający rozróżnienie głosu, Doktor najpewniej pijący już drugi kieliszek, nagi Dawid obok lustra o kwiecistej ramie… Na szczęście mężczyzna bywał już w gorszych sytuacjach (ale na pewno nie w dziwniejszych).
Zaczął przepychać się do głównej sali, rozróżniając co trzecie słowo z zasłyszanych rozmów. To jednak wystarczyło, aby pogłębić jego obawy. Teraz musiał tylko zobaczyć pannę młodą…
…która właśnie wirowała w rozkloszowanej białej sukni. Żadna inna kobieta nie poruszała się w taki sposób, ani żadna nie miała tak wyśmienitego koka. Nie musiał widzieć jej twarzy, aby być pewnym, że po raz drugi znalazł się na ślubie Profesorowej. O tak, tylko ona potrafiłaby ustanowić nową modę i, będąc rozwódką, ubrać się w biel.
– I tak oto, kochani, komedia przerodziła się w farsę, a farsa w tragedię. Bo tragedie nigdy nie kończą się dobrze! – krzyknął mężczyzna w fioletowej masce i burgundowym fraku tuż obok Narratora.
Narrator zaś z całych sił próbował dociec, kto kryje się pod maską z papuzich piór. Mężczyzna tańczący z Profesorową miał atletyczną budowę i wysoki wzrost. Na domiar złego jawił się jako urodzony tancerz.
– …ale chwilę, chwileczkę! Przecież to oczywiste! – krzyczał dalej Burgund. – Przepraszam bardzo pana… Czy mógłby pan…? Och!
I wtedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Rozpoznali się pomimo masek.
– Zobaczcie, kogo to przywiało! Nasz Dziennikarzyna – zawołał Burgund, którego Narrator zaczął teraz nazywać Spekulantem, jak to zawsze w myślach robił.
– Jestem Wydawcą. I to już od sześciu lat.
Oczywiście mężczyzna nie wiedział, czy wciąż nim był, ale miał ogromną nadzieję, że tak.
– Słuchaj… – zaczął Narrator. – Naprawdę nie powinienem był przychodzić, no wiesz, ze względu na Doktora, ale miałem ochotę poznać tego… – Wskazał głową na wykonującego właśnie obrót Pana Młodego.
– Naszego Rektora? Przecież na pewno go poznałeś! W zeszłe lato graliśmy razem w…
– Do zobaczenia… wczoraj! – przerwał mu Narrator i poklepał po plecach, po czym jak najszybciej wtopił w tłum. Zdecydowanie niczego więcej nie potrzebował od Spekulanta.
Musiał odszukać Doktora. Tym bardziej odkąd odkrył tożsamość Pana Młodego. On i Rektor nienawidzili się paskudnie. Jeśli tylko Doktor by go rozpoznał, komuś, to znaczy Doktorowi, mogłaby stać się krzywda.
Znalezienie go nie zajęło mu dużo czasu. Stał wśród biedermeierowskich kwiatów i rokokowych amorków i wychylał zapewne kolejny kieliszek wódki. Przez cały czas nie spuszczał rozmarzonego wzroku z Profesorowej. Po jego minie Narrator wywnioskował, że ten wciąż myślał, że to jego własny ślub.
– Och, przyjacielu, popatrz! Jakie to piękne! – zawołał zaszlochany. – Ech, mówię ci – starość nie radość… Zobacz te ruchy. Boskie!
Narrator parsknął pod nosem, kiedy przypomniał sobie taniec Doktora i Profesorowej. On wyglądał jak żaba na elektrowstrząsach, ona jak zgniły pomidor. Nic dziwnego, że głównym wymogiem dla nowego męża ustaliła gibkość i elastyczność na scenie.
– Doprawdy… – mruknął Narrator, przewracając oczami. – Może powinniśmy…
Chciał w tym momencie zasugerować powrót do domu, ale wiedział, że Doktor nie zgodziłby się za żadne skarby.
– Powinniśmy się więcej napić!
Z lubością patrzył, jak Doktor wychylał kolejny kieliszek. Narrator wiedział bowiem, że mężczyzna źle radził sobie z alkoholem.
– Nie czuję się najlepiej – wystękał Doktor po jakimś czasie.
Narrator właśnie na to czekał. Podniósł przyjaciela ze stołka i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia.
– Chodź, odpoczniesz i będzie ci lepiej.
– Ale wesele… – wydukał Doktor, jeszcze przez chwilę się opierając.
– Będzie trwało jeszcze trzy kolejne dni, zapomniałeś?
Doktor wybełkotał parę słów, ale Narrator nie zawracał sobie głowy zrozumieniem.
Oczywiście od początku zakładał, że ciężko będzie się przedrzeć przez ciżbę, ale w pewnym momencie zadanie zaczęło robić się niemożliwe. Na scenę wkroczyli muzycy, którzy potrafili poderwać z miejsca każdego, więc zaroiło się od wirujących sukni i zamaszystych ukłonów. Narrator wzmocnił chwyt, ale na niewiele się to zdało, bo z każdym krokiem Doktor mu się coraz bardziej wyślizgiwał.
Musieli tworzyć prześmieszną parę – jeden z mokrą i czerwoną twarzą, a drugi w wymemłanym ubraniu i z półprzytomnym spojrzeniem. Pierwszy torujący drogę, drugi uczepiony ramienia tego pierwszego.
W końcu Narrator dojrzał wyjście i rozradowany ruszył w jego kierunku. I właśnie wtedy weszła grupa spóźnionych gości.
– Na Boga, iluż ona ich zaprosiła?… – wystękał Narrator, czując że brakuje mu powietrza.
– No przecież… hyp!… Byliśmy popularni… Tak? – wybełkotał Doktor.
– Mhm.
Nowi goście sprawili, że wyjście z budynku jeszcze bardziej się opóźniło. Nagle w korytarzu obok doszło do bójki, więc tłum instynktownie odsunął się do tyłu. I tak oto Spekulant wpadł na Narratora, przez co ten wypuścił Doktora. Mężczyzna runął na podłogę. Spekulant usłużnie przepraszał, ale Narratora obchodziło jedynie szybkie podniesienie przyjaciela.
– Poradzimy sobie!
– No co ty, pomogę.
Dopiero postawiwszy Doktora na ziemię, Narrator zorientował się, że mężczyźnie brakuje maski. Niestety, było już za późno.
– Doktor…?! Ale przecież ty nie żyjesz! – wydukał Spekulant.
I wtedy zniknęli, nie zdążywszy odpowiedzieć.
Wszystko zmieniło się po tym feralnym dniu. Doktor codziennie wchodził do maszyny, badając przyszłość, czego Narrator nie wiedział. Prawie gwałtem wyciągnął z przyjaciela informacje na temat tamtego dnia. A więc dowiedział się, że przenieśli się w przyszłość a nie w przeszłość; Profesorowa wyszła za Rektora; a on sam umrze w przeciągu dwóch następnych lat. Później zdenerwował się na Narratora i przysiągł, że nie chce go więcej widzieć.
Tak więc on sam go nie widywał, lecz Narrator nie dał się tak łatwo przepędzić i obserwował przyjaciela ukradkiem. Widząc stan, w jaki Doktor się wpędzał, Narrator coraz bardziej szarpał się z myślami, ażeby wezwać odpowiednie służby, a zrobiłby to jedynie z czystej troski. Tyle, że to najprawdopodobniej doprowadziłoby do jego śmierci, toteż nie wchodziło w rachubę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że znalazł się pomiędzy młotem, a kowadłem.
Doktor zachowywał się wtedy jak każdy inny człowiek, który wiedziałby tyle, co on – znając swoją przyszłość, starał się ją zmienić. Narrator chciałby teraz wszystkich uspokoić. Ależ nie, Doktor nie posunął się do morderstwa. Jako uczony człowiek zrobił najgłupszą rzecz z możliwych. Otóż postanowił spalić Dom Weselny.
Nie był to zamach, ni akt planowany. Działał jedynie z odruchu i z desperacji.
Narrator przybył za późno. Dom Weselny już dogorywał, a miejscowe służby kręciły się w amoku. Narrator został świadkiem, przepytywanym przez długie godziny, ale niewiele mógł powiedzieć.
– Wie pan, jakie są niektóre kobiety… Doktor całkowicie się załamał po tamtym rozwodzie. Dużo pił i widać przez przypadek spowodował pożar… – mówił.
Policmajstrzy skwapliwe przyjęli jego wytłumaczenie. W końcu to nie pierwszy przypadek. Szczególnie, że nie znaleźli w jego domu niczego podejrzanego, nawet zwykłego preparatu na porost włosów…
Jakiś czas później Narrator przyszedł na cmentarz powspominać starego przyjaciela. Jak zwykle zawiesił wzrok na epitafium: „Ziemia pożarła kwiat potomstwa swego”*.