Wyprawy w poszukiwaniu życia pozagrobowego mogły rzucić swych uczestników w najdalsze zakątki znanych światów, w rejony i miejsca tak dziwne i tak stroniące od zwyczajności, że sama próba wyobrażenia sobie co poniektórych z nich stawała się przygodą dla co odważniejszych i zdolniejszych umysłów, te mniejsze przyprawiając o bezrozumny, pierwotny lęk.
Owe wyprawy miały jednak swoje uzasadnienie, chociażby takie, że w ludzkiej naturze leży odzyskiwanie tego, co się z jakichś powodów utraciło. Więc kiedy wiele lat temu do rodzinnego kraju Prorokini przybył z obmierzłych próżni Sarudh we własnej osobie i mocą starą jak strach odebrał jej ludowi dostęp do zaświatów nie miała innego wyboru, jak znaleźć dla siebie i swych krajan nowe. Była to nie tylko fanaberia stworzenia obdarowanego duszą i lękającego się niebytu, ale też problem natury bardziej globalnej – bowiem teraz, gdy duch czyjś oddzielał się od ciała nie mógł liczyć na spokojny spoczynek i trafiał do nienasyconej paszczy Sarudha. Można było tylko czekać, aż Wielki Wróg zdobędzie wszystkie Siedem Kluczy do Siedmiu Niebios, skazując wszystkich umarłych świata na los bezwolnej pożywki.
Babki ich babek opowiadały dawno temu, że Sarudh przemierza światy, czyhając na dusze i bogów, z czasem przynosząc każdej nawiedzonej przez siebie krainie jałowość i zapomnienie. Geneza powstania nieprzyjaciela ginęła w pomroce dziejów, w dalekiej prehistorii i Prorokini uważała, że samo to jest dobrym zobrazowaniem natury Wielkiego Wroga. Według jej teorii Sarudh był tworem spłodzonym z nieświadomości i pierwotnego strachu, z czasów sprzed zaistnienia człowieczeństwa jako takiego, podobny niemym, złośliwym i podłym bożkom z tych zamierzchłych epok, kiedy człowiek nie znał jeszcze Słowa. Będąc przeciwnikiem Słowa był jednocześnie arcywrogiem Myśli i Prorokini lękała się, że owa przekazywana w podaniach ustnych jałowość spustoszonych przez niego światów znaczyła aż za dużo. Trwożyło ją to.
Najpewniej nigdy nie będzie dane wrócić jej i jej towarzyszom do zielonych lasów i łąk Faerthadinu, do jego pałaców, strumieni i gór, jeśli oczywiście przez krainę nie przetoczyła się fala szaleństwa, niosąc zniszczenie. Czy jednak Prorokini mogła dziwić się swoim ludziom, którym odebrano sny i życie po śmierci? Kontakt z umarłymi, święta podczas których widywali się krewni z obu stron egzystencji, spotykali rozdzieleni przez Kostuchę ukochani, całe miasta budowane tylko z szacunku dla zmarłych ciągle obecnych w świecie materialnym, zabierających swoich nadal żyjących bliskich w senne wycieczki po Zaświatach – kiedyś było to częścią codzienności, czymś podobnym wędrówce Słońca po nieboskłonie. Pozbawieni tego mieszkańcy Faerthadinu byli więc podatni na wybuchy zbiorowej paniki, cały kraj był balansował na krawędzi powrotu do barbarzyństwa. Sny i magia umarłych odeszły, toteż rzeczywistość wydała się ludziom rażąco twarda i bezlitosna, nietrudno było o skrajne postawy czy zachowania.
Żeby ocalić dusze umarłych Prorocy wykorzystali wszystkie zdolności, które im pozostały by stworzyć dla zabranych przez Śmierć substytut życia pozagrobowego – w starych gajach, w kręgach omszałych menhirów utkali sanktuaria dla dusz. Nie było to jednak rozwiązanie doskonałe, bo taki Krąg brał pod opiekę tylko duszę kogoś, kto zmarł w jego obrębie. Pech chciał zresztą, że naprawdę niewiele miejsc w całym Faerthadinie nadawało się do tego, by wznieść tam Kręgi. Doprowadziło to do kuriozalnych sytuacji, w których pod istniejącymi i powszechnie znanymi Kręgami powstawały całe osiedla osób czekających na śmierć, makabryczne umieralnie chorujących, starych czy rannych. Niektórzy tak bardzo lękali się bycia pożartym przez Sarudha, że pędzili do najbliższego znanego sobie Kręgu i tam popełniali samobójstwo.
Smutek, trwoga i niepewność opanowały umysły mieszkańców Faerthadinu, stając się faktycznymi władcami tych ziem. Byli i tacy, którzy nie dostrzegali szansy na odzyskanie dostępu do Siedmiu Niebios i zwrócili się w stronę Wielkiego Wroga, stając się czcicielami materii. W ich życiu nie było miejsca na sztukę czy marzenia, jedynie efektywność, władza i zimna kalkulacja przedstawiały dla nich jakąkolwiek wartość. Stali się Ludźmi z Żelaza, przeobrażając rajskie ogrody w szare, brudne faktorie i znacząc ziemie Faerthadinu wybroczynami kopalni. Dymy i wyziewy okaleczyły i zabrudziły nieskażone wcześniej niebo, pod ciosami toporów padały lasy.
Prorokini musiała coś zrobić, by to powstrzymać. Wertowała tedy stare manuskrypty, zwołała mędrców różnych ludów i medytowała nad rozwiązaniem problemu, czując że coś zmieniło się w ukochanym przez nią świecie, tak jakby w utworze muzycznym pozostały tylko ścieżki najgłośniejszego i najłatwiejszego do rozpoznania instrumentu, a dziesiątki innych, bardziej subtelnych dźwięków zniknęły. To bolało.
Caerwyn zwany Królem Wzgórz stawił się na wezwanie Prorokini z ostatnią przepowiednią druidów swej krainy, którą otrzymali oni od gwiazd, nim Sarudh odebrał im głos. Wróżba mówiła niewiele, ale pokrywała się ze snem, jaki zesłały jej Duchy przed przybyciem Wielkiego Wroga. Potem nikt nie miał już żadnych wizji i wieszcze zdolności Prorokini odeszły niczym chmury przegnane wiatrem.
Wróżba mówiła o podróży do krain wiecznego mrozu i nieustającej nocy, a także o tym że równie niebezpiecznie jest zapominać, co pamiętać. Wszyscy debatujący nad jej znaczeniem byli pewni, że pierwszy człon należy potraktować dosłownie, zaś wspomniana podróż doprowadzi do rozwiązania zagadki, jaką stanowiła druga partia przepowiedni.
Pielgrzymi wyruszyli więc statkiem ku lodowym pustkowiom, gdzie noc i dzień trwają po pół roku i gdzie podobno trafić można na ruiny starych jak sam mróz białych miast. Jednak Morze Księżycowe było wrogie, wzburzone i gniewne, toteż ogromne jak góry fale raz po raz uderzały w drakkar Prorokini, Dagona. Łódź poddała się wreszcie furii żywiołów i katastrofę u wybrzeży Arctarii przeżyło tylko kilka osób – sama Prorokini, ślepy Bard z kraju Króla Wzgórz, utalentowana Tancerka z portowej mieściny i stary, niemy Dzwonnik, najbardziej enigmatyczny członek ekspedycji.
Zaiste ciekawa była to zbieranina o równie ciekawych powodach – Bard stracił swój wzrok w walce z Pożeraczem Zjaw lata temu i dziś oczy zastępowały mu podszepty ducha zaklętego w noszonym na szyi agonicie. Przed nadejściem Sarudha byłoby to potraktowane jako nekromancja, dziś jednak ludzkość posuwała się do coraz zmyślniejszych czynów, aby uchronić zmarłych przed Wielkim Wrogiem. Nikt nie wiedział, co za duch stał się teraz oczyma Barda.
Tancerka wyruszyła z nimi, bowiem po odcięciu Zaświatów nie umiała już tak rozpalać swym tańcem ludzkich ciał i serc, jak niegdyś i ciężko było jej sobie z tym poradzić.
Dzwonnika do kompanii zwerbował Bard, zapewniając że widzi w nim coś, o czym nawet umarli nie śmią mówić i że bez tego garbatego, starego niemowy wyprawa nie ma sensu. Prorokini usłuchała go, albowiem ufała znakom.
Przemierzali tedy skute lodem tereny Arctarii, która miast mroźnym piekłem okazała się niemniej lodowatym rajem – nad całym kontynentem unosiło się bowiem coś w rodzaju broniącej dostępu Sarudhowi kopuły i powstał tu ogromnych rozmiarów Krąg Umarłych. Moce i instynkty wróciły do Prorokini, a Dzwonnik stał się pewny siebie i ujmująco spokojny. Magia osłaniała ich przed zimnem i wiatrem, toteż radząc się bytujących tu duchów znajdowali drogę do miejsca, gdzie miało na nich czekać rozwiązanie zagadki. Wciąż towarzyszyły im zjawy reszty załogi, bezpieczne w tej arktycznej krainie.
Wskazówki zawiodły ich tedy do prastarego, wspaniałego miasta lodowych kopuł, pałaców i kolumnad, skrzących się od tańczącej na niebie, fantastycznej zorzy. Było to miejsce bardzo piękne i przesiąknięte na wskroś obecnością umarłych nawet bardziej, niż osiedla o podobnym przeznaczeniu budowane w Faerthadinie.
– To jeszcze nie jedno z Niebios, ale już nie do końca kraina żywych – uśmiechnął się Bard, który miał zaszczyt widzieć więcej.
– Coś potężnego czeka na nas w tej strzelistej iglicy – wskazała Prorokini, gdy wiatr targał jej rudymi jak wieczorne ognie włosami.
Znamiennym było, że na prowadzenie wysunął się Dzwonnik, sprawiający wrażenie jakby znał doskonale każdy zakręt i zakamarek tego miasta zjaw. Szli za nim, przepełnieni szacunkiem dla tego, co ich otaczało.
W iglicy czekała na nich niepokojącej urody kobieta o czarnych najstarszą czernią włosach i oczach barwy bursztynu, spoglądająca na pielgrzymów z lodowego tronu, który wyglądał jakby więził w sobie blask wszystkich upadłych gwiazd.
– Wiem, po co przybywacie i rada jestem powitać was w Huginheim – uśmiechnęła się, ukazując białe jak śnieg zęby – Istnieje wyjście z impasu, w jakim znalazł się świat i Myśl pomoże wam, jeśli zwrócicie jej Pamięć – oblizała kształtne, ciemnoczerwone wargi.
Bard, który widział oczyma umarłych roześmiał się cicho i pewnym krokiem zbliżył się do Dzwonnika, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Już czas – powiedział.
Dzwonnik z wyrazem uniesienia na starczej, pomarszczonej twarzy postąpił kilka kroków w stronę tronu, co Bard postrzegał jako lot białego kruka ku swej czarnej siostrze. Znów były razem – wieczna młodość i starość, piękno i brzydota, Myśl i Pamięć. Dokonało się coś wielkiego i doniosłego pośród długiej, arctariańskiej nocy.
– Tylko tutaj możecie stawić czoła Sarudhowi i tylko wy możecie to zrobić – przemówiła w końcu Myśl, wodząc po nich bursztynowym wzrokiem – Poprowadzicie pokolenia umarłych, aby odzyskały dla siebie Siedem Niebios.
– Poprowadzimy – pielgrzymi uklęknęli przed wcieleniami Boga-Kruka, na niemal lustrzaną posadzkę skapnęły łzy Prorokini.
Dzwonił przenikliwy mróz wśród długiej, ciemnej nocy Huginheim. Zawrzał niebyt i oburzyło się zapomnienie, gdy Sarudh odkrył, że ktoś stawi mu czoła.