Znów tam była. Miała kosę osadzoną na krzywym, sękatym kiju. Oczodoły ciemne jak myśli mordercy, który ukrywał się piętro wyżej. Skóra (tak, skóra; tylko czaszka była jej pozbawiona) biała, ale nie po trupiemu, tylko tak, od braku słońca i może jeszcze od odrobiny pudru. Czerwony szal owijał głowę, szyję, a dalej nie wiedząc już, czego się chwycić, tańczył na wietrze. Jak zwykle powiew targnął nim, jak zwykle podrzucił postrzępione końce wysoko; odpłynie, poleci, zdawało się, i jak zwykle w ostatniej chwili podmuch słabł. I jeszcze suknia. Przylegała do kształtów, które fascynowały, zniewalały do tego stopnia, że żal, ból, tęsknota i rozpacz pląsały w głowie jak te postrzępione końcówki szala w powietrzu.
– Stój, zaczekaj, nie odchodź! Powiedz mi, powiedz, błagam: kiedy?
Milczała. Rozpływała się. Szybko, bezceremonialnie, bezlitośnie.
– I dokąd, psiakrew, znikasz, co? Zaczekaj, cholerna kostucho! Po kogo leziesz, co?
Ale kostucha dokądś zniknęła. Została para kotów marcujących się w najlepsze na dachu pergoli. „Zaraz spadną” – pomyślał – „trzeba by je odgonić bliżej środka. Ale tak się zdrowo parzą, że aż żal przerywać. Trudno, niech spadną. Warto, z pewnością warto”.
Została też woźna. Taka pomarszczona, w fartuchu. Z nadwagą i miotłą.
– Co się pan drze? – spytała, wypluwając ostatek skręta tuż pod miotłę, która omal nie zajęła się od żaru. – Znów pana naszło? Może papieroska?
– Nie, dziękuję.
– Benzodiazepinkę? Cały listek mi jeszcze został.
– Nie trzeba.
– To na górę może z panem pójść? – Puściła oko, uśmiechając się półgębkiem, lubieżnie, tak jak kancerogen uśmiecha się na widok zdrowego ciała wyobrażając sobie, jakim truchłem uczyni je za rok czy dwa.
„Boże” – pomyślał. – „I co ja znowu z tym rakiem?! Dlaczego o tym pomyślałem? Nie o wszach, nie o zapachu z jej ust, nie o…” – Zastanawiał się przez chwilę, ale zrezygnował. – „Tylko właśnie o tym raku? Przecież dopiero zniknęła, dopiero co uciekła, a tu znowu.”
– Na górę? Nie dzisiaj – odpowiedział, starając się zachować pozory równowagi. Ale znów zobaczył tamtą. Znów ta kosa, te oczodoły, szal, błaganie, pytanie, znikanie, przekleństwa, dokąd, dokąd i wszystko inne. I znów jej suknia, jej biodra, jej piersi, jej boską ręką wycyzelowana talia.
Otworzył drzwi. „A jeśli w środku…?” – w myślach ugryzł się w język. Wyimaginowanymi zębami w wyobrażony język. „Nie, nie, starczy, już żadnych strachów, duchów, potworów za łóżkiem, tarantul w lodówce. Nie umrę. Nie umrę. Jestem bezpieczny. Nie ma się czego bać”.
Ale mózg, paskudny, przerośnięty, gęsto uzwojony, wychwycił ten wyobrażony język.
„A gdybym się potknął w progu i wywrócił i ugryzł, ugryzł jakby nożem przeciął i krew by siknęła i udławiłbym się tą krwią?”
I kostucha, z postrzępionymi końcówkami i wycyzelowaną talią, jak żywa stanęła w przedpokoju.
„Co jej te szmaty tak latają? Okna pozamykane, skąd ona wzięła ten wiatr, tu, w tej wędzarni?”
Uśmiechnęła się. Tak lekko, przepraszająco. Jak lekarz, który mając w ręku wynik badania, chce trochę poowijać w bawełnę, bo za chwilę będzie musiał oznajmić… Ot, tak się skojarzyło.
„No i, kurwa, znowu! Znowu! Za co? Za co? Chcę być szczurem! Słyszysz, Boże? Szczurem!!!”
No i obudził się szczurem. Ogonek, różowiutki, wesoły, podrygiwał beztrosko, gdy maleńkie nóżki harcowały po całej piwnicy, nieco podtopionej.
– Śmietanka, patrzcie, śmietanka! – wrzasnął mu prosto w ucho stary podpity gryzoń z ogromną łysiną na plecach. – Jak Boga kocham, śmietanka! Tu chodźcie!
Zgraja szarych, zwinnych istot ruszyła we wskazanym kierunku, potrącając maleńkie lichtarzyki, fragmenty sitka, które jakimś cudem ocalało z wtórnego rozpadu patchworkowej rodziny i kapsle – setki kapsli, którymi grywano w cymbergaja, w bułgarską sztafetę i których zwietrzałym zapachem odurzano się do nieprzytomności.
Tak, to była śmietanka. Świeża, pachnąca łąką, stokrotkami, pasieką i górskim strumykiem. Aż się w głowie kręciło z tej rozkoszy. Aż się oczka same rozglądały za samiczką, bo w takim szczęściu nic, tylko całym sobą częstować.
„O, tam jest! Jaka duża, jaka tłusta, jakie futerko gęściutkie!”
– Dawajże, malutka, choćże, chędóżże się ze mną!
A ona zachichotała, ogonkiem młyńca zakręciła i niby to uciekając, niby to potykając się, by zdołał ją dogonić, wypuściła gdzieś spomiędzy łapek pióropusz feromonów najwyższej próby.
– O, to, to! Takie młode będą najzdrowsze, najwięcej ich wyżyje, najlepiej im pójdzie, chędóżmy się co żwawiej!
I gdy tak się chędożyli, do wody, której cienka warstwa chlupotała pod nóżkami w całym pomieszczeniu, upadła końcówka przewodu. Zaiskrzyło, zabrzęczało, zaśmierdziało spalenizną i już ani śmietanki, ani staruszka, ani samiczki nie było, tylko kostucha i ta jej czerwień, i ta jej biel, i ta jej talia. I na chwilę zapomniało się o feromonach, o młodych, co to niby najzdrowsze będą, o tym, że wyżyją, tylko zapragnęło się tej talii, tych bioder, nawet tych oczodołów pustych i jeszcze tej kosy na dokładkę, bo w jej dłoniach to nie była kosa, to była rozkosz czysta, płynąca przez całe ciało, a nie tylko przez lędźwie.
A potem wyrósł. Na środku polany. Ogromny, czerwony, czerwony jak krew, jak światło na skrzyżowaniu, jak flaga w ręku pijanego rewolucjonisty. Spowijała go ta czerwień, pachniała, a to spowijanie i ten zapach odurzały ją, wołały, krzyczały, przez otchłań, przez wszechświat. A ona, gdyby mogła, dreszcze by poczuła, gdyby mogła, jęknęłaby z pragnienia, z chuci. I wreszcie przyleciała i usiadła na nim prostując skrzydełka, bo za człowieka przywykła tak nogi prostować, gdy przychodziło najlepsze. A on czuł, czuł, jak uchodzi z niego to, co trzeba, jak się przyczepia do jej nóżek, jak się zaraz rozniesie, rozprzestrzeni, życie, życie niepohamowane, nieubłagane. Cały świat by sobą napełnił. I szczytowali, każde po swojemu, zwarci w tej dzikiej, ohydnej, zamraczającej rozkoszy, w tym przymusie.
I już, już po wszystkim. Już odleciała, już brzęk ucichł, już znów tylko wietrzyk, tylko deszczyk, tylko rosa.
„Wracaj, wracaj, jeszcze, błagam, jeszcze, zobacz, jaka czerwień!”
I cisza. I nagle znów coś podfrunęło, zatańczyło, niebieskie, brązowe z żółcią, z trzepotem, z ciekawością.
„Tak, tak, może być i motyl, może, może, byle teraz, byle szybko, byle daleko!”
I wtem na polanie jak nie zadudni, jak nie zastuka, jak zwierzęciem nie zaśmierdzi. Jeleń? Pies?
A to była tamta. I zamach, i rozmach, i kosą jak nie świśnie.
Kielichy jak głowy z szafotu posypały się na ziemię, robactwo wystraszone pierzchło, krew nie siknęła, ale bolało. Bolało jak diabli.
I znów na kanapie i z papierosem w dłoni i niezapłaconym abonamentem.
– Nic nie poradzisz – prawił niemiecki wachmistrz. – Ty musisz, Lucjan, MUSISZ osiągnąć nirwanę. Nie możesz się w kółko przepoczwarzać. Nie możesz jej ciągle spod tej kosy spieprzać. Ty byś ją wygrzmocił, owszem, z przyjemnością, ale od razu potem uciekał, gdzie pieprz rośnie. Musisz się zatrzymać. Inaczej nie da rady.
– Ale dlaczego? – Spojrzał na papierosa. Niby mało palił, nie co dzień nawet, ale co, jeśli to jest właśnie ten jeden papieros, o którego będzie za dużo? I jeśli tam gdzieś w oskrzelikach właśnie teraz jakaś pierwsza komóreczka mówi: „Dosyć tego ładu i składu, dosyć dwustu tysięcy lat doboru, eliminacji, reprodukcji! Giń, giń, potworku!”
– Panie wachmistrz, ja znowu… – wyjęczał.
– Gdzie?
– Za panem.
Niemiec obejrzał się.
– Lucjan, kurwa, ja też ją widzę! Ale lala! Ale kobita! Kawał porządnego…
– Panie wachmistrz, widzieć, to przecież i ja ją widzę, ale pan musi…
– …się ubierać i spieprzać, Lucjanku, spieprzać, gdzie pieprz rośnie, bo my tu sobie pieprzymy o nirwanach, a tam mnie zaraz baba w chałupie opieprzy.
– Pieprz się pan, panie wachmistrz.
No i się wachmistrz w progu wypieprzył. I łbem o ościeżnicę tak wyrżnął, że mu tylko lala kosą po żebrach raz, raz i do piekła.
Gorąco było w tym piekle i duszno i parno jeszcze, choć wody po horyzont ani kropelki. Dobrze, bo jak przewód spadnie, to nie zaiskrzy, nie zaśmierdzi. A pod nogami plątał się szczur.
– I co, panie wachmistrz, gdzie ta pańska nirwana? – pisnął.
– Nie, no, Lucjanie! – Niemiec gwizdnął. – Toż to pierwszorzędna nirwana! Czego nam więcej potrza? Dymu pod dostatkiem, raka nie złapiesz, syfilisu też…
– Panie wachmistrz, ja bym nawet i z przyjemnością tego syfilisu złapał. Z przyjemnością. Tyle, że coś mi mówi, że tej przyjemności to już nam nie będzie dane…
– Czy gdy mówisz „przyjemność”, myślisz o mnie? – Stara, pomarszczona szczurzyca w fartuchu, z miotłą w ręku i petem w zębach uśmiechnęła się jak kancerogen. – Na pięterko może pan Lucjan sobie życzy?
– Pani Wando – powiedział szczur, człowieczejąc. – Pani Wando – powtórzył na dwóch nogach. – Pani Wando kochana. Niechże się pani nie obrazi, ale jedno, jedyne słowo pani musi ode mnie usłyszeć. Jedno, jak Boga kocham.
– Boga to pan, za przeproszeniem, gówno, nie kochasz, bo byś pan się tu nie znalazł, jakbyś pan kochał.
– No to inaczej.
– Nic nie inaczej, nic nie inaczej. Po katolicku, po bożemu. Po jednym. No, już, bez gadania.
Lucjan wyprostował się, poprawił marynarkę na skoliotycznym grzbiecie.
– Pani Wando, nie będzie po katolicku. Nie będzie po bożemu. I nie na pięterku.
– A co ze mną? – odezwała się zza pleców wachmistrza. Tym razem miała twarz. Twarz bogini.
– Ło żeż kurwa jego martwa mać! – zachwycił się Niemiec.
– A toś se pan pannę wyhodował, panie Lucjanie! – zawtórowała woźna.
A panna raz kosą, raz po szyi, raz po miednicy, raz jeszcze gdzie indziej, ale gdzie, tego już Lucjan nie zauważył, bo się jego obawa spełniła i krwią się zachłysnął.
– I co było dalej? I co? Mów, mów, proszę! – Białą dłonią wystającą spod równie białej pościeli głaskała białe włosy na jego torsie. Jej czerwona suknia wisiała na oparciu krzesła.
– Dalej to skoczyłaś do woźnej. – Odwrócił się ku szafce, by zdusić papierosa na jej blacie. – Woźna uskoczyła. Ty ją wtedy po nogach, ale ona już w międzyczasie w połowie zdążyła znów w szczura. I dwie nóżki jej jeszcze ciachnęłaś, ale dwie zostały. Wykrwawi się, myślę, na amen. I znów kostucha i znów…
– Ile razy mam cię prosić, żebyś mnie tak nie nazywał? – Klepnęła go w pierś. Trochę karcąc, trochę pieszcząc.
– Dużo, skowronku. Dużo razy musisz prosić. I to prosić bardzo, bardzo niegrzecznie.
I jak gdyby nigdy nic zaczął językiem błądzić po zawijasach jej małżowiny usznej. Jakby to był labirynt. Jakby gdzieś w nim czekał Minotaur z miodu.