– Moja żona oszalała, gdy sąsiad zajechał pod dom na nowym stole. Stół piękny, przyznaję, nie za duży, nie za mały. Akurat taki, by go wygodnie dosiąść, ale i przy nim usiąść, lekki w kształcie i zrywny w galopie, ale i wystarczająco solidny, by na nim zalec i robić coś nie jeden raz… – Mężczyzna westchnął. – Panie profesorze, jest pan moją ostatnią nadzieją! Już nie wiem, co mam robić!
– Spokojnie, panie Holzmeister, zapewniam pana, iż trafił w dobre ręce. Nie chcę się chwalić, ale mam w tych sprawach spore osiągnięcia, wbrew temu, co twierdzą niektórzy szwajcarscy hochsztaplerzy z Zurychu. Proszę mi mówić po imieniu, jeśli to nie jest dla pana kłopot. Coś na ukojenie nerwów? – Profesor, mężczyzna w sile wieku z bujną brodą, gestem zaproponował kieliszek sznapsa.
– Chętnie, dziękuję… Dieter jestem…
– Sigmund, miło mi… Czy jest pan gotów przejść do rzeczy?
– Oczywiście. – Holzmeister zamilkł na chwilę. – Zaprosiliśmy nowego sąsiada na obiad. A on, wystawi pan sobie, Sigmundzie, na tym eleganckim stole… Znam swoją żonę, rozpłynęła się na jego widok. Cały wieczór nadskakiwała gościowi, a atak przypuściła wieczorem. Siedliśmy w jadalni, mamy tam stary stół, który odziedziczyłem po dziadku. Och, ten mebel to była niegdyś prawdziwa bestia! Pływał na kaperskim okręcie, był świadkiem niewysłowionych orgii i okrucieństw, przeżył niezwykłe przygody, do dziś nosi blizny na nogach po… No mniejsza z tym. Udomowić go nie było łatwo, pan rozumie, zawsze pobudzał imaginację mej lubej. Ba, rzekłbym, że bez niego nigdy bym jej nie zdobył, bo to na nim pewnej czerwcowej nocy… Zawsze go lubiła. A tu nagle prycha, że szramy, że trąci myszką, że poszarpany, że nogi jak psu z gardła.
– Jak psu z gardła?
– No trochę tak, dzieci obgryzły, jak ząbkowały.
– Ach, rozumiem pana doskonale, panie Dieter. Też miałem podobny problem. Strasznie podgryzają, małe huncwoty, nieprawdaż? O tu, proszę, nawet ten niewielki gabinetowy, co tam w rogu stoi, mi pokąsały…
– Ledwo zaczęły raczkować! Prawdziwa plaga… Ale stół ani drgnął, cierpliwie znosił. Chociaż psa w podobnej sytuacji nastraszył, tupnął, ogon przydepnął. Biedne zwierzę, przez wiele miesięcy kuliło się ze strachu, gdy tylko uchylałem drzwi od jadalni.
Profesor zanotował coś skrzętnie w notatniku. Dał znak, by gość kontynuował.
– Od tamtej pory bez przerwy narzeka, zrzędzi. Nie chce na nasz stół patrzeć, mowy nie ma, by go pogładziła czule, tak jak kiedyś. I… coś się między nami zaczęło psuć. Dzieci nastawia przeciw staruszkowi. W tym czasie sąsiad codziennie na widoku galopuje tym swoim pysznym mebliszczem. Wymieniał w nim nogi, przyznaję, sprytny patent, wkręcane takie. Inne na bruk, inne przed wejściem na salony, pewnie jeszcze inne na każdy dzień tygodnia, ech… W końcu żona zażądała, byśmy kupili nowy stół, a stary wyrzucili! Po tylu latach służby! Gorzej: dzieci oświadczyły, że one przy takim wraku siadać nie będą… A kiedyś był on i okrętem i jaskinią, druhem i potworem, słowem: towarzyszem każdej ich zabawy. Ja i żona… my już dawno… nie byliśmy na stole. Początkowo sądziłem, że to minie, ale myliłem się. Sądzę, że na dobre uległa urokowi tego grata od sąsiada, że rzucił na nią jakiś urok…
– Hmmm, tak, to brzmi poważnie. Dobrze pan zrobił, że pan przyszedł do mnie. Rzeczywiście, musimy działać szybko. Będę musiał zadać panu jeszcze kilka pytań, ale sądzę, że powinienem porozmawiać też z pańską żoną, najlepiej niezwłocznie. Czy nie ma pan nic przeciwko, Dieter?
– Absolutnie nie. Namówię ją, by odwiedziła pana jutro, po śniadaniu.
– Świetnie! A teraz, za pozwoleniem: jakie jest pana najwcześniejsze wspomnienie, związane z tym weteranem w jadalni?
Nazajutrz…
– Panie profesorze, co się stało?!
– Spokojnie, niechże pan usiądzie, rozdzieje się… Strasznie pan poruszony.
– Oczywiście, że jestem poruszony! Po wizycie u pana małżonka podeszła do stołu z otwartym ogniem, a stół się na nią rzucił! Ledwiem ją odciągnął!
– Och, to okropne! Co stało się dalej?
– Stół musiałem zabarykadować w jadalni, a żonę skrępować i zakneblować, bo darła się wniebogłosy. Co tu się stało, u licha?! Żądam wyjaśnień!
– Ależ oczywiście. Zapewniam pana, Dieter, że nie miałem z tym nic wspólnego, ale to bardzo niepokojące. Czy mogę zaproponować panu kieliszeczek?
– Dziękuję, wolę najpierw posłuchać .
– Muszę pana poprosić o zachowanie dyskrecji, zgadza się pan? Sprawa jest delikatna.
Holzmeister, z pewnym wahaniem, skinął głową. Profesor zaprosił go gestem do fotela, sam rozsiadł się wygodnie naprzeciw i podjął rozmowę.
– Otóż sądzę, iż dotarłem, przez hipnozę i senne marzenia, do źródła zachowań pańskiej żony. Odkąd Albiończycy zrzucili tę celtycką, żywodrzewną klątwę na Europę, nasze meble stały się bardziej towarzyszami, niż rekwizytami. Wytwarzają się pewne relacje, rzekłbym wręcz związki… Może jednak pan się napije? Nie? Wraz ze związkami pojawiają się pewne, hmmm, fetysze, erotycznej natury. Myślę, że preferencje żony względem stołów biorą się właśnie z nich, bo jest to siła przemożna, a niewidoczna i nieuświadomiona.
– Fantazjuje o stołach?!
– Niedokładnie… Sądzę, że pańska szacowna małżonka dusi w sobie pewną skłonność, rzekłbym taką stołonożną, co nieświadomie przeradza się w pewnego rodzaju obsesję na punkcie całego sto… Pan się dobrze czuje?
Dieter Holzmeister chwycił się za głowę, jakby chciał wyrwać włosy, rozedrzeć czaszkę na pół i zapłakać rzewnie mózgiem, zwój po zwoju.
– To ja może jednak kieliszeczek, panie profesorze… No bo jak tu konkurować z taką… nogą?
– Szczególnie rzeźbioną…
– Oj, drugi poproszę…
Przez kilka długich minut w gabinecie panowała cisza. Właśnie w takich momentach, gdy milczenie nabiera niemal namacalnego ciężaru, pod wpływem jego grawitacji we Wszechświecie powstają niewidoczne bąble rozpaczy i bezsilności. Z czasem rosną, puchną i zajmują coraz więcej miejsca. To właśnie one są odpowiedzialne za ciemną energię, która odpycha od siebie jednostki, całe społeczności, nierzadko światy, a w efekcie nawet galaktyki. Gdyby tylko ludzie częściej umieli je przebijać, wszędzie mieliby bliżej – od pięknej kierowniczki najbliższego sklepu nocnego poczynając, przez podróże międzygwiezdne, na Bogu kończąc. Niestety, do dziś astrofizycy nie wpadli na pomysł, by porozmawiać z lekarzami dusz o tym zjawisku i tak rozwiązać ów nurtujący ich problem przyspieszonej ekspansji galaktyk. No cóż, pozwólmy naukowcom jeszcze trochę pobłądzić nim nowy gorejący krzak litościwie naprowadzi ich na właściwy trop i wróćmy do gabinetu.
Gość ochłonął wreszcie i wprawdzie niezbyt trzeźwo, ale konkretnie zapytał:
– To co teraz?
– To zależy, jak mocno skrępował pan żonę.
– Nie rozumiem?
– Ile czasu mamy, zanim dłonie i stopy zaczną martwieć z braku krwi…
– A, że za mocno?
– Nie, ja nic nie sugeruję… A mocno pan związał?
– No trochę.
– Pan lubi tak… żonę związać? Śni pan o krępowaniu?
– Panie profesorze! My tu o stole mieliśmy!
– Ach, proszę wybaczyć. To jak z czasem?
– Nie za długo.
– Rozumiem. Pan stół zamówi, taki składany, żywodrzewny, z wykręcanymi nogami…
– Toż to fortuna! A co ze starym?
– Trzeba go będzie na ołtarzu małżeństwa… Pan jesteś samiec, żona samica. Pan zdobywasz coś, czego ona pragnie. Natury pan nie oszukasz. Howgh, jak mawiał mój znajomy, Karl M. Och, ten to miał marzenia o Indiankach i pióropuszach…
– Nie podoba mi się to.
– Naprawdę, Indianki nie są takie złe, z tego co o nich piszą. Może książkę Karola panu pożyczyć?
– Dziękuję, ja o stole.
– Rozumiem, niechże się pan z tym prześpi. Kiedy już podejmiecie decyzję, przyjdźcie we dwójkę.
Minęły dwa dni…
Profesor wydawał się uradowany wizytą państwa Holzmeister. Jego entuzjazm przypominał wprawdzie hipopotama, wygrzewającego się na brzegu Nilu, ale nadal chodziło o ciepły, słoneczny dzień, spędzany w przyjemnych okolicznościach przyrody.
– Bardzo się cieszę, że przyszliście razem. Proszę, może tu, na kanapie? Rozgośćcie się, coś do picia? Ale dlaczego siadacie tak daleko od siebie… Czyżby coś ze starym stołem?
– Och nie, panie profesorze. Wręcz przeciwnie – odezwał się Dieter. – Zdecydowaliśmy się skorzystać z pańskiej rady. Ale to nie pomogło. Odczekaliśmy nawet pół godziny, a potem odesłałem dzieci do dziadków. Nadal nic.
– Nie przejmujcie się, to na pewno nie wasza wina. Jesteście sługami swoich popędów, ba, każde z nas jest. Nawet ja, mimo, że zajmuję się zagadnieniem tyle lat. Pan pozwoli, ale czy pani mogłaby opowiedzieć, jak to się stało?
– Trochę mi tak trudno… Cały dzień się zastanawialiśmy. Chciałam czegoś nowego, ale nie chciałam tak okrutnie… Chciałam, ale bałam się, ale Dieter w końcu mnie namówił. No i wszystko przygotował… I tak… Nie, nie mogę! – Pani Holzmeister zaczęła łkać.
– Wszystko było idealnie! – uniósł się gniewem jej mąż. – Podałem do stołu tasaczki, piłki do drewna, siekiery i siekierki, dla dzieci i dla nas. Stół drżał, ale nie uciekał, wiedział, że to dla jego dobra i dla nas! Rozmawiałem z nim! On się dla nas poświęcił!
Pani Holzmeister zaniosła się głośnym płaczem.
– Ale co dokładnie się stało? – zapytał profesor.
– Ano siedliśmy, jak do obiadu, ale pożegnaliśmy się ze stołem zamiast modlitwy… I dalejże! Każdy rąbał tym, co miał pod ręką! Na drzazgi! Na wiór! – Twarz pana Holzmeistera nabrała rumieńców, oczy mu lśniły. Pochylił się drapieżnie do przodu. – Osobiście odrąbałem mu nogi. Wszystkie!
Jego żona osunęła się na oparcie, roniąc łzy. Mały stolik w gabinecie poruszył się niespokojnie.
– A potem wrzuciliśmy połamańca do kominka i tańczyliśmy nago przy ogniu… – dokończył mężczyzna z uśmiechem takim, jaki przywołuje na twarz drużba, gdy po północy zmawia się na schadzkę z panną młodą.
Gabinetowy stolik kłapnął groźnie szufladką i rzucił się na gościa.
– Carl! Zostaw! Do diaska!
– Na pomoc! Ten stół chce mnie zadeptać! – Dieter rozpaczliwie bronił się w rogu kanapy. Pani Holzmeister, wciąż w rozpaczy, zdawała się nie zwracać uwagi na męża w opałach. Ustalała właśnie aktorski standard dla dopiero rodzącego się przemysłu filmowego, jeżeli chodzi o dramat kobiecy, drugoplanowy. Miała szczęście, że podróżujące w czasie feministki nigdy nie odkryły źródła tego stereotypu bezbronnej, chwiejnej emocjonalnie damy, bo prawdopodobnie zniknęłaby bez śladu już na początku historii. W efekcie jej mąż nigdy nie odwiedziłby profesora, a autor nie głowił się przez pewien czas, jakim zdaniem powinien rozpocząć tekst. Ponadto powstałaby alternatywna linia wydarzeń i… I właśnie wtedy Sigmund krzyknął ponownie:
– Carl Gustav! Natychmiast przestań, ignorancie!
– To stół dwojga imion? – zdumiał się pan Holzmeister, mocując się z agresywnym meblem.
– A tak, tak, wie pan, ja jestem zdania, że popędy stołu można kontrolować przez odpowiednie warunkowanie, ale to wymaga ochrzczenia go imieniem, pozwalającym na zaspokojenie pewnej potrzeby unikalności, tak charakterystycznej dla średniogrubych blatów dębowych…
– Rzeczywiście, nasz stary stół zwaliśmy Francisem Drake’iem… Czy mógłby pan? Sądzę, iż niedługo Carl Gustav spróbuje wyłupić mi oko nogą.
– Ach, co za niesforny stół, proszę przyjąć moje przeprosiny. Zaraz przywołam go do porządku.
– Nie chcę pana pospieszać, to faktycznie unikalny stolik… Co za duch walki! Au!!! Jaki bojowy…
– Panie Dieter, po stokroć pana przepraszam, gdzie to jest… O, mój strażacki toporek! No to – ciach!
– Ależ pan biedaczka łupnął w blat! Co za wytrzymałość! W nogi go?
– Bo ja chciałam, żeby był nowy, ale nie chciałam tego starego tak pociąć, tylko nie wiedziałam, ale już wiem. Powinieneś był się domyślić! – krzyknęła ni stąd ni z owąd pani Holzmeister.
– Uwaga, tnę!
– Świetny cios, panie profesorze, moje uznanie! Nie sądzi pan, że trochę za mocny? Pięć nóg za jednym zamachem…
– Pięć? Och, co ja najlepszego narobiłem… Proszę o wybaczenie!
– Nie, nic takiego się nie stało. To ja przepraszam, zabrudziłem panu kanapę…
– Drobnostka, panie Dieter, proszę o tym nie wspominać. To moja wina.
– Myśli pan, że to się spierze?
– Och, niech się pan nie kłopocze, naprawdę. Czy mógłbym panu pomóc zatamować krwawienie? Zaraz mi pan zejdzie, a to strasznie zaszkodziłoby mojej reputacji…
– Ach, bardzo pan uprzejmy, Sigmundzie, chętnie przyjmę pomoc.
– Obawiam się, panie Holzmeister, że tego się nie doszyje…
– Drobnostka, pan mi nogę, ja panu kanapę. To bardzo spokojny mebel, ta kanapa. A jeszcze musiał pan okaleczyć Carla Gustava… Można powiedzieć, że jesteśmy kwita.
– Jemu to akurat się należało, proszę o tym nie wspominać.
Minęły kolejne dwa dni…
– Witam, panie komisarzu. Spodziewałem się pana, choć przyznaję, późna pora mnie zaskoczyła…
– Spodziewał się mnie pan, profesorze?
– Ach, stukot nóżek pańskiego służbowego biurka o bruk słychać z daleka; nie da się go pomylić z niczym innym! Jestem pewien, że złoczyńcy czmychają na ten dźwięk.
– No tak, no tak… Niestety, przybywam służbowo. Muszę panu zadać kilka pytań, profesorze.
– Ależ proszę, jestem do pańskiej dyspozycji.
– Czy państwo Holzmeister leczyli się u pana?
– Tak, ale dopiero zaczęli terapię.
– Kiedy pan profesor ich ostatnio widział?
– Dwa dni temu… – Sigmund streścił policjantowi przebieg wizyty, z pewnym zażenowaniem wspominając o wpadce z piątą nogą. – Biedni niewolnicy swoich popędów – dodał na koniec.
– I potem już ich pan nie widział? Nie odwiedzał?
– Ależ skąd, nie nawiązuję prywatnych kontaktów w trakcie leczenia. Potem to co innego, ułatwia wyłudzanie pieniędzy, ale w trakcie muszę zachować czystość osądu. Czy coś się stało?
– No tak, to ma sens. Rzadko spotyka się tak uczciwych ludzi jak pan. U nas to sędzia potrafi spoufalić się z oskarżonym jeszcze przed wydaniem wyroku, wyobraża pan sobie?
Obydwaj, komisarz i profesor, pokiwali ze smutkiem głowami. Gdy awans społeczny stał się dostępny dla osób zupełnie doń nieprzygotowanych, natychmiast ucierpiał niepisany etos pracy, regulujący granice nadużywania swojej pozycji. Nowe czasy niosły nowe zagrożenia. Niektórzy ideowcy w swojej naiwności wręcz twierdzili, że tradycja tysięcy lat jest korupcją i w zdrowym społeczeństwie należy ją zwalczać. Owo społeczeństwo, mądre wielowiekowym doświadczeniem tłumu, słysząc te rewelacje pukało się znacząco w czoło. Oczywiście, powiększało to bąbel frustracji u neofitów uczciwości, a Wszechświat znów się rozszerzał, jęcząc bezgłośnie, by pomieścić trochę więcej ciemnej strony mocy.
– A co do pańskiego pytania – podjął po chwili policjant – to bardzo przykra sprawa, panie profesorze. Znaleźliśmy panią Holzmeister przywiązaną do łóżka. Niestety, pętla na jej szyi była dość ciasna, a biedaczka zapewne usiłowała się uwolnić…
– Nie do wiary!
– Niestety.
– A co na to łóżko?
– Kołysało się, jakby zaniepokojone. Widziałem już takie reakcje, kiedyś stołek, przewrócony pod wisielcem, ciągle usiłował każdego podtrzymać. Wystarczyło unieść nogę, by na przykład wejść po schodach, a on już tam był, pchał się pod podeszwę…
– Cóż za trauma!
– No tak, niestety, ludzie nie myślą o krzywdzie żywodrzewia.
– Wracając do tematu, to faktycznie przykra wiadomość o pani Holzmeister.
– Tak, to była wielka miłośniczka stołów. Proszę się nie gniewać, panie profesorze, ale muszę pana poprosić o dwie rzeczy. By pozostał pan w mieście, abym mógł skorzystać z pańskich notatek i by był pan ostrożny. Pan Holzmeister znikł.
– Absolutnie. Czy coś mi grozi?
– Być może, być może… Ale gdyby go pan widział lub pana odwiedził, bardzo proszę o dyskretne posłanie taboreciku z liścikiem, dobrze?
– Oczywiście, oczywiście, ale sądzę, że to nie jego wina. Najpewniej sam jest w szoku.
– To, za pozwoleniem, wykaże śledztwo.
I jeszcze jeden dzień upłynął, żeby zgadzało się z tytułem…
Następnej nocy nad Wiedeń nadciągnęła burza z piorunami. Niebiańska artyleria grzmiała nieprzerwanie, za cel obierając odgromniki i co wyższe drzewa. Szczególnie wiele błyskawic uderzało w metalowy szczyt zakładów mięsnych Frankensteina, co stało się później przyczyną wielu fantastycznych, acz niedorzecznych plotek – no bo kto rozsądny uwierzyłby, że półtusze i podroby ożyły?
Salwy deszczowych pocisków bombardowały okno gabinetu profesora. Sam Sigmund, mimo późnej pory, siedział uzupełniając notatki w dzienniku. Nagle za szybą coś przemknęło, przez moment rzucając cień do środka. Profesor uniósł głowę. Wtem jakiś kształt runął do pokoju przez okno, roztrzaskując je w drobny mak! Sigmund zerwał się na równe nogi, przestraszony nie na żarty. Koniec liny przesuwał się po parkiecie wężowym ruchem, reszta sznura znikała w ulewie na zewnątrz. Z podłogi powstał, niczym feniks z popiołów, Dieter Holzmeister – ale to był inny Dieter niż zapamiętał go Sigmund. Z kilkudniowym zarostem, kolorową chustą na głowie i…
– Panie Holzmeister! – wykrzyknął zaskoczony i poirytowany profesor.
– Panie profesorze…
– Ależ co pan!
– Proszę wybaczyć wtargnięcie… har har, szczurze lądowy!
– Wypraszam sobie! Wielokrotnie pływałem po Dunaju!
– Żaden z ciebie morski wilk… har har! Pan wybaczy…
– Panie Holzmeister, dlaczego do nogi, tak nieszczęśliwie uciętej, przytroczył pan sobie… nogę od stołu?!
– Dawaj złoto, haaar! Moja żona… Ona ją ukryła, gdy pocięliśmy stary stół… Porżnęliśmy na kawałeczki jak tych Francuzów, har har!
– Ach… Przemyślna kobieta, wiedziona fantazjami…
– Gdym ją skrępował, poprosiła, bym przywiązał nogę… Śpiewaj albo giń, har-har!
– To zmienia postać rzeczy, panie Dieter. Pan pozwoli, tylko skreślę słowo do przyjaciela i już panu spieszę z pomocą. Wyciągnę pana z tego, za opłatą rzecz jasna. Kieli… Rumu?
– Do stu kaduków, oczywiście, brodaczu!
To rzeczywiście zmieniało postać rzeczy. Holzmeisterowie najwyraźniej przebili dzielący ich bąbel i przez bardzo krótką chwilę, nim biedaczka wymknęła się do Tanatosa, znów mieli do siebie bardzo blisko.
***
“(…) W niezwykłej sprawie państwa H. zasłużył się komisarz Rechtsmann, który ujął zbiega, kiedy groził on znanemu lekarzowi w jego gabinecie. Po dokładnym przesłuchaniu podejrzanego i konsultacji ze środowiskiem uniwersyteckim, jeszcze tej samej nocy oddzielono pana H. od jego drewnianej nogi od stołu. Zatrzymany natychmiast się uspokoił, a nad ranem sąd przyjął opinię biegłego (prof. S.F.) i skierował go do azylu, powierzając opiece najlepszych w kraju specjalistów od elektrowstrząsów.
Noga zaś, po zbadaniu śladów na ciele śp. pani H., została jeszcze tego samego dnia osądzona i skazana na spalenie za zabójstwo. Przez całe posiedzenie hardo tkwiła na ławie oskarżonych, nawet tupnięciem nie okazując skruchy. Mimo okoliczności łagodzących, czyli okrutnego zniszczenia przez państwo H. stołu, z którego noga pochodziła, sędzia przychylił się do wniosku oskarżyciela, powołując się na maksymę Lucjusza Septymiusza Sewera: «Czujecie, że głowa rządzi, nie nogi».
Nogę stracono przed północą w więziennej kotłowni, a pod budynkiem odbyła się milcząca manifestacja stołów, stołków i taboretów, a nawet niektórych kanap i foteli, którym najwyraźniej nieobojętny był tragiczny los Francise’a Drake’a (gdyż, jak dowiedzieliśmy się z pewnego źródła, takie piękne imię nosił zniszczony stół). Ta smutna historia przestrzega nas przed barbarzyństwem wobec mebli, które z takim poświęceniem nam służą od lat. Kochajmy je, póki same chodzą! (…)”
Profesor przerwał lekturę popołudniówki i spojrzał nad okularami na gabinetowy stolik. Mebel, w miejsce odciętych nóg, miał psie łapy, przymocowane gwoździami i śrubami. Sigmund zagwizdał, a potem zawołał:
– Carl Gustav! Siad!
Stolik usiadł posłusznie, po czym poczochrał się tylną łapą za szufladką. Na ten pokaz uległości profesor uśmiechnął się do siebie z mściwą satysfakcją. Wszechświat znów się rozszerzył. Ten bąbel ciemności rósł od dawna.
Czy ty, drogi Czytelniku, przypadkiem nie oddalasz się coraz szybciej od jakiejś galaktyki?